Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Liza uśmiechnęła się szyderczo i odparła zuchwale:
— Nie wykręcaj się, ojczulku! Przejrzałam cię nawylot i widzę twoje myśli od chwili, gdy od starego don Antonio de la Rastario posłyszałeś zachwyty nad Enriko.
— Czy jest w tem co złego, że mnie to cieszy? — rzucił pytanie, nie patrząc na córkę.
Senorita roześmiała się nagłos i, pochylając się do ojca, szepnęła:
— Teraz już zapóźno! Obrzydziłeś mi murzynów, mulatów i młodego Kastellara. Musisz mi znaleźć bogatego i najeżonego tytułami męża, lub pozostanę starą panną, jak mniszka z San Paolo...
Nie skończyła, bo znowu ujrzała mulata.
Odprowadziwszy króla do sali bufetowej, powracał. Nie był sam. Z ożywieniem rozmawiał ze śpiewaczką — donną Inezą de Mena. Liza odrazu spostrzegła wzruszenie na twarzy artystki i błyski w oczach oficera. Przyglądała się tej parze uważnie. Nagle spostrzegła coś niezwykłego.
Donna Ineza, primadonna operowa i głośna na cały świat śpiewaczka, przed którą korzyły się nawet ukoronowane głowy, żegnała mulata. Dotknęła nieznacznie swoich warg palcami i podała rękę młodemu oficerowi. Ten nisko się pochylił przed nią i na długą chwilę przycisnął jej dłoń do ust, przymykając oczy.
— Dowidzenia, drogi chłopaku mój! Żałuję bardzo, że spotkanie nasze trwało tak krótko, lecz niech będzie błogosławiona ta chwila... chwila... powrotnej fali!... — posłyszała Liza głos śpiewaczki.
— Donno Inezo... — zaczął Enriko, lecz w tej chwili spostrzegł senoritę Lizę.
Szła ku nim z uśmiechniętą twarzą. Niby przez sen usłyszał, jak mówiła: