Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szalona
Tom Tom II
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier”
Data wyd. 1948
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Mniej pozornego a zręczniejszego człowieka nad Jefrema Wasyliewa trudno było znaleźć na świecie.
Dorobiwszy się znacznego handlu i posiadłości nieszpetnej, wcale niezaspokojony tym co miał, a mało z tego używał, dzień i noc przemyśliwał milcząco Wasyliew jakby dorobić się więcej. Patrzał on już na wyrosłe z ziemi jak grzyby fortuny ogromne, miał za co ręce zaczepić, bo i znaczny kapitał obrotowy nosił za czerwoną koszulą w brudnym pugilaresie, obawiając się go powierzyć kasie, lata go nie przygniatały, umysł żywy był jeszcze, pole, na którym pracował, wdzięczne, łamał więc głowę jak to wszystko wyzyskać.
Największą troską była dlań kamieniczka, kupiona dla powiększenia handlu a niezbyt dobrze procentująca. Odnowione mieszkanie na pierwszym piętrze ledwie po długim oczekiwaniu znalazło lokatorkę, jużci nieszczęście go jej pozbawiło. Jewłaszewski, który po jejmości odziedziczył zapłacony lokal, w żadnym razie dłużej w nim siedzieć nie myślał nad termin a rad się nawet był pozbyć.
Utrapienie z tym piętrem, które miało znowu stać pustką, tak uciskało Wasyliewa, że przyszła mu myśl genialna.
Postanowił założyć rodzaj herbaciarni i restauracyjki na górze. Był to doskonały sposób puszczenia w obieg z zyskiem wielu artykułów handlu znajdującego się na dole, przywabienia nowych znajomości i zarobku, choć nie bez kłopotu. Dojrzeć zarazem sklepu na dole i gospody na piętrze, dla czynnego i bystre oko mającego człowieka nie było nad siły. Młodzież akademicka, z którą w wielorakich był stosunkach Wasyliew, dawała się pociągnąć łatwo, a i na resztę łaskawej publiczności, szczególniej czasu ożywionych kontraktów, liczył zapobiegliwy gospodarz.
Nowe czekały go wydatki, bo dla przywabienia gości potrzeba było, na wzór moskiewskich restauracyj, sprowadzić choć mały Orchestrion od Kaufmana z Drezna; cały nowy sprawić inwentarz... na to go jednak starczyło.
Raz powziąwszy myśl, gdy się Jewłaszewskiego pozbył, Wasyliew piorunem ją wykonał i w czasie, gdy pan Ewaryst powrócił do Kijowa, już herbaciarnia stała otworem i jak wszystkie zakłady nowe cieszyła się powodzeniem wielkim. Szczególniej studenci uczęszczali tu chętnie, mając pokój oddzielny dla siebie, gdzie wrzawliwie rozprawiać mogli i rozmaitych wyłącznych używali przywilejów.
Schodziło się tu i uczącego się i czasem uczonego świata dosyć na wyborną herbatę, do której przekąskę zawsze dostać było można, a w razie potrzeby i wina aż do szampana.
Przy tym gospodarz był przyjacielski, wesół i wydawał się tak dobrodusznym, że go za bardzo potulnego miano. Zabłąkał się tu czasem i pragnący popularności pan profesor i obcy jakiś ciekawy podróżny, wprowadzony przez jednego z klientów miejscowych.
Bywali tu po drodze wszyscy niemal w styczności będący z młodzieżą. Na wytworność nie sadził się Wasyliew, ale to co dawał w szczupłych dozach, było dobre; herbata celowała. Każdego też wieczora, szczególniej zimowego, w pokoju na tyle, gdzie palono ile chciano wszelkiego zielska chodzącego pod imieniem tytoniu, pełno było gwarliwych kupek.
Jednego dnia, a miało się już ku wiośnie, choć lody i śniegi uparcie się jeszcze trzymały, siedziało tu kilku młodych ludzi i kilku starszych. Był i pan Euzebiusz Komnacki, i piękny Zorian, i część tych, co dawniej uczęszczali do Heliodory za czasów Jewałszewskiego.
— Znacznie się u nas zmieniło od roku — mówił jeden — postradaliśmy Jewłaszewskiego, który nam kominka wywinął.
— Daj mu pokój — przerwał drugi — musiał on mieć słuszne i wielkie powody, ja go nie obwiniam.
— Ja też nie radbym — odezwał się pierwszy — jednak mi to niezrozumiałe, a koniec końców zawsze dezercja!
— No! no! — zaszemrali drudzy — człowiek był wielkiej inicjatywy, budził do ruchu i życia, nie godzi się go potępiać.
— Czekajmy, to się wyjaśni — dodał ktoś z boku.
— A! czekajmy! albo się wyjaśni lub gorzej zaciemni — poprawił inny...
Rozśmieli się wszyscy.
— Nasza poczciwa Heliodora pokutuje radczynią, i ani do niej zajrzeć — mówił z boku trzeci. — W ulicy spotka wszy ją, darmo się człek kłania, odwraca głowę, nescio vos.
— Zachciałeś, obawiała się zestarzeć, a nikt inny do ołtarza się nie kwapił.
Z ciemnego kąta wyrwał się ktoś z komentarzem trochę śmiałym, który śmiech tłumiony obudził, inni zaprotestowali.
— Wszystko to nic — wtrącił ktoś z boku — najbardziej żal to Zoni! To była bohaterka nasza, to była Tytania, jaką ją słusznie nazywano, to była kobieta jakiej drugiej nie ma na świecie, a i tę straciliśmy.
Rozmowa o Zoni byłaby zaraz ożywiła się, bo kilka głosów gorących podniosło się ze stron różnych, gdy Tardziak, jeden z najżwawszych młodzieńców, nie tyle do nauki jak do gawędy i figlów, wszedł śpiewając małoruską piosnkę i wiodąc z sobą jegomości, którego od niejakiego czasu często tu widywano wieczorami.
Był to cudzoziemiec, przybyły przed kilku miesiącami, którego znali z widzenia i nawet niby z bliska prawie wszyscy, ale właściwie kto on był, co tu robił, po co przyjechał, dlaczego siedział, powiedzieć nikt nie umiał.
Zwał się on i mianował Francuzem i na biletach stało: Monsieur Henri d‘Estompelles, mówił jednak wyśmienicie po niemiecku, co Francuzom trafia się bardzo rzadko, nieźle po angielsku, wprawnie po włosku, rozumiał po rosyjsku i kaleczył też ten język, równie jak polski, na ostatek nie było ludzi trochę znaczniejszych w Europie, o których by nie utrzymywał, że był ich przyjacielem, i przedmiotu, o którym by mówić nie mógł tak zręcznie, jakby był głęboko wtajemniczony.
Typ to był commis-voyageur‘a, ale wyższego rzędu, bystre pojęcie, znajomość ludzi, a raczej instynkt w ich ocenianiu, jaki daje doświadczenie, ogromny, ucho baczne, wzrok co zdając się nie patrzeć widzi, przy tym powierzchowność zręczna, obejście się łatwe, wścibstwo i umiejętność badania a niewygadania się — znakomita. Średniego wzrostu, gibki, zawsze bardzo starannie ubrany, uperfumowany, pachnący, pan Henryk obracał się we wszystkich kołach, jakie mu tylko były dostępne. Cisnął się do arystokracji i wpływowych urzędników z natręctwem niemal bezczelnym, z pokorą aż do upodlenia posuniętą, obcował chętnie z młodzieżą i w hulankach brał udział chętny, grał we wszystkie gry, począwszy od bilardu, w którym był mistrzem, był jednym słowem do wszystkiego, a Małorosjanie powiadali o nim po swojemu „kudy kiń to Kozak“ (gdzie go rzucisz, kozakiem wszędzie).
Pan d‘Estompelles miał, jak powiadał, udział w jakiejś fabryce tkanin jedwabnych i podróże odbywał dla studiowania, gdzie by się one umieścić dały, zarazem jednak podejmował się sprowadzać wina z Bordeaux, machiny z Belgii, zegarki ze Szwajcarii i konserwy mięsne z Ameryki.
Tych mnogich interesów, którymi był obarczony, wcale po nim domyśleć się nie było podobna.
Na pozór nie robił nigdy nic, bawił się po dniach i nocach w takich towarzystwach, gdzie nawet guzika kościannego umieścić nie było podobna, a w rozmowach poruszał chętnie takie kwestie, które z powołaniem jego nie miały najmniejszego związku.
Chociaż na biletach stało owo de arystokratyczne, w demokratyczniejszych kołach mówił po cichu, że nazywał się po prostu Destompelles, bez apostrofy, a przybrał ją w interesie handlowym, aby z nią łatwiej wnijść do towarzystw, które mu były potrzebne.
Potrzebnymi zaś, dziwna rzecz, zdały się być te, do których najchętniej uczęszczał, choć w nich owa apostrofa wcale nie była cenioną.
Średnich lat, ale trzymający się młodo i obyczaje mając do zbytku młodzieńcze, pan Henryk ze studentami był w najlepszej komitywie, za pan brat. Ugaszczał ich, dawał się zapraszać, i nie było nad niego lepszego, szaleńszego koleżki.
Rozumie się, że przybylec z zachodu wiózł z sobą teorie socjalne najświeższego kroju, tylko co z pieca i gardłował za nimi. Sam się opowiadał przyjacielem od serca Mazziniego i wielu innych znakomitości jaskrawej barwy. W przedmiocie socjologii miał niepospolitą erudycję i zasady krańcowe. Zresztą w ideach, które głosił, ścisłej logiki, ciągu pewnego trudno było dopatrzeć, dosyć mu było gdy teoria świeciła nowością a szła daleko, aby jej przyklaskiwał.
Charakteru zdawał się niezmiernie otworzystego, wygadywał się na pozór ze wszystkim co miał, o sobie tylko milczał. Z tego co mu się kiedy niekiedy, pod naciskiem pytań niedyskretnych wyślizgnęło, nic nie można było wyciągnąć, nawet ułamki te zbliżone do siebie nie schodziły się.
Ale człek był miły, choć go do rany przyłożyć, dla kobiet galant i nie przebierający w nich, do kieliszka gotowy choćby o północy, do wszelakiej zabawy na promotora niezrównany.
Ci co mieli zręczność widywać lub słyszeć o nim od kół artystycznych, w których rad się obracał, powiadali, że tam, nadzwyczaj sprytnie, grał rolę zupełnie odmienną i silnie napiętnowaną konserwatyzmem, ale co komu innemu za złe by poczytano, jemu uchodziło jako doskonałemu filutowi, który w pole miał wyprowadzać możnych...
Nadzwyczajna ciekawość cechowała pana Henryka. Jakby zadaniem jego życia było wszystko wiedzieć, podsłuchać, znać każdego, wsunąć się wszędzie, nie opuszczał żadnej zręczności robienia nowych znajomości i inicjowania się w nowe stosunki. Dosyć powiedzieć, że był w przyjaźni z Wasyliewem, a wszędzie gdzie mieszkał z każdym z gospodarzy w najpoufalszej zażyłości...
Nie było rzeczy, której by sobie opowiadać nie kazał, choćby na pozór najmniejszej nie miała wagi, zaciekawiała go lada drobnostka.
Pamięć też miał nadzwyczajną, a choć nazwiska źle wymawiał, dość mu było raz widzieć człowieka i dowiedzieć się coś o nim, aby go sobie przypomnieć.
Powiedzieliśmy, że pan Henryk wchodził z młodym Tardziakiem, bardzo ładnym chłopaczkiem, z którym był w szczególnej zażyłości, gdy właśnie imię Zoni wymawiano.
Widywał on ją z daleka i był jednym z najzapaleńszych czcicieli jej wdzięków i charakteru niepodległego; docisnąć się jednak do niej dotąd nie zdołał.
Nie nazywał ją nigdy inaczej, jak „la belle Titania“.
— No, cóż o pięknej Titanii nowego? — zawołał zaraz.
— Nowego nic, stare żale nad tym, że dla nas jest tak jak stracona — rzekł ktoś.
— A! a cóż się z nią stało? — zapytał milczący Euzebiusz.
— Siedzi zamknięta od kilku miesięcy, prawie jej nie widać — począł jeden z tęsknych wielbicieli. Zmieniła się bardzo, a temu wszystkiemu winien ten Ewaryst.
— Co? Ewaryst? — zapytał Komnacki. Chyba jako krewny namówił ją do zmiany życia.
Zaczęto się śmiać i ramionami ruszać.
— Cóż nie wiesz, że się szalenie w sobie kochają, że po całych dniach są z sobą, chodzą, jeżdżą razem, zdaje się, że nawet w jednym domu mieszkają, on na dole, a ona na górze. Kto tam z nich kogo opanował, powiedzieć trudno, ale z charakteru Zoni wnosząc, ona kuzynka musiała wziąć za głowę...
— Ewaryst! — zawołał Euzebiusz — ale to niepodobieństwo! Prawda, że nam znikł nagle z oczów, że nie bywa nigdzie, lecz byłem pewny, że się gotuje do egzaminów.
On o nich myśli! — przerwano.
— On! tak poważny, tak surowy, nie — wołał Komnacki — to coś innego być musi, wy go nie rozumiecie, ja go znam.
Śmieli się otaczający.
— Cóż? przyszła kryska na Matyska — rzekł jeden. — Ludzie tego temperamentu co on nie szaleją łatwo, ale raz puściwszy się diabelskiego tańca, gotowi do zdechu...
— Widzieliście Ewarysta, jak wygląda — rzekł Zorian, to szkielet, tak wynędzniał, ale ja, panowie moi, nie dziwuję mu się, bo Zonia, w której do dziś dnia jestem rozkochany, rozbroiłaby ascetę... To szatan czy anioł, nie wiem, a pewno niepospolita istota z gliny naszej ulepiona.
— Ma słuszność! słowo honoru! ma zupełną słuszność — dodał gorąco pan Henryk — ja ją wielbiłem z daleka, bo teraz się do niej zbliżyć niepodobna, ale oświadczam, że takiego uroku, takiego wzroku, takiego wzroku,[1] takiego coś ponętnego, porywającego jak ona ma, w całym świecie nie widziałem; mogę się pochwalić, że co do kobiet najrozleglejsze studia czyniłem nad niemi, niemal po całym świecie, ale ani nasze artezjenki, ani rzymskie transteweranki trzynastoletnie, ani gruzinki, ani jasnowłose córki albionu... Każda w swoim rodzaju piękna, z nią się mierzyć nie mogą! To coś idealnego.
— Idealnego — zawołał jeden ze starych wielbicieli — chociaż ona wcale na anioła nie pozuje, ale na zucha, którego szorstkość czasem grozą przejmuje! Ba! — dodał — to wszystko nic jeszcze, widzieć ją z dala, fraszka, słyszeć ją i widzieć razem, gdy ją szlachetny zapał ogarnia, gdy oczy się jej zaiskrzą, gdy stanie jak Juno zbrojna, straszna, niezwyciężona, padać trzeba na kolana.
— Saperlotte! — przerwał Francuz — dużo by można dać, aby się móc choć zbliżyć do niej.
— E! dawniej nie było nic łatwiejszego — rzekł Zorian kwaśno — teraz nie wiadomo, co się jej stało.
— Jak to, nie wiadomo? Zakochała się w Ewaryście, on w niej, i nie dałbym złamanego szeląga, że się pobiorą.
— A naówczas — wtrącił szydersko p. d‘Estompelles, znajomość będzie łatwa!!
Zaczęto się uśmiechać.
— Żeby się miał z nią ożenić, to wątpię — zaprzeczył jeden.
— Dlaczego? — spytał Zorian — ona poprowadzić może człowieka gdzie zechce, czy do ołtarza i ślubu, czy do rzeki i na śmierć!
— I ja wątpię, ażeby się Ewaryst mógł z nią ożenić — rzekł Euzebiusz. Znam rodzinę, matka by się sprzeciwiła... Cała przeszłość tej biednej Zoni.
— W tej przeszłości nie ma znowu nic takiego, stanął w obronie któryś.
Zaczęto się sprzeczać, za i przeciw, niektórzy uniewinniali, ubolewali drudzy, Francuz pociesznie ze złożonemi rękami objawiał życzenie, aby za mąż poszła co prędzej i męża sprzykrzyła.
— Co jest nieuchronnem w kobiecie tego charakteru — dodał — bo słyszałem, że człowiek, którego wybrała, ma być zimny, terre a terre pospolity.
— Bardzo przepraszam — przerwał Euzebiusz — człowiek to i z charakterem, i ze zdolnościami, i z nauką, nie tylko nie pospolity, lecz jeden z najgodniejszych poszanowania, jakich mi się spotkać w życiu trafiło, ale zarazem skromny i umiarkowany.
Francuz się skrzywił.
Jest to cnota negative — dodał — ja ją mało cenię, gdy z garnka nie kipi i nie pryska, mało w garnku...
— A garnek, z którego kipi i tryska, najczęściej — rzekł Komnacki — wyszumi pianą pustą co miał w sobie, na ziemię!
To mówiąc wstał, wziął za kapelusz i pokłoniwszy się, wyszedł.
— Pedant zarozumiały! — rzucił ktoś za nim.
— Ci, co się tak zapinają mocno — rzekł Francuz — najczęściej albo bieliznę mają brudną, lub żadnej.
Rozmowa przeszła zaraz na fraszki.
Komnacki, który szczerze kochał Ewarysta, zmartwił się wiadomością o nim. Nie mogła ona zupełnie być zmyśloną, lecz pocieszał się tem, że przesadzoną być musiała. Bądź co bądź postanowił pójść do niego, mówić z nim otwarcie i przekonać się jak rzeczy stały.
W dawnem mieszkaniu Chorążyca dowiedział się tylko, że je opuścił i wyniósł się do domu, który mu wskazano. Poszedł tam natychmiast.
Nie zastał go w domu. Naiwny sługa powiedział mu.
— Pan na górze.
— Prędko wróci?
— Nie wiem, proszę pana, bo on tam ciągle prawie siedzi. Jeżeli interes jaki jest, mogę prosić.
Po namyśle Euzebiusz, zgodził się na to, prawie w tejże chwili zszedł Ewaryst.
Przyjaciel znalazł go zmienionym tak, że ledwie potrafił ukryć swe zdumienie. Twarz miał schudzoną i wyżółkłą, oczy zapadłe i czarno obwiedzione, znużenie jakieś malowało się na całym obliczu, niepokój w wejrzeniu, smutek na czole. Zestarzenie zawczesne, chorobliwe, tak uderzało, iż witając go nie mógł się wstrzymać od zapytania.
— Nie jesteś chory?
— Chory nie jestem — odparł Chorążyc — lecz i zdrów bardzo się nie czuję.
— Jesteś zmieniony trochę.
— Sam to widzę! — westchnął Ewaryst.
— Możeś się zamęczył przygotowaniem do egzaminów? — pytał Komnacki.
Uśmiechnął się gorzko Ewaryst.
— Gdzie tam! — rzekł cicho — wcalem o ruch nie myślał, nie wiem co będzie z nimi.
Spojrzeli na siebie.
— Spodziewam się — odezwał Euzebiusz — iż wierzysz w przyjaźń moją dla siebie. Nie bierz mi za złe, że w imię jej rzucę niedyskretne pytanie? Co się z tobą dzieje? Chodzą wieści dziwne, tak dziwne, że ja im wierzyć nie chcę. Strwożony tu przyszedłem.
— Cóż mówią? co? — zapytał niespokojnie Chorążyc.
— Nie będę taił — ciągnął dalej Euzebiusz — powiadają, że wpadłeś w sidła kobiety, która cię opanowała. Znaliśmy ją po trosze wszyscy jako gwałtownego charakteru, dziwaczną, niepomiarkowaną. Nie chce mi się wierzyć, abyś ty mógł sympatyzować z istotą tak różną od ciebie, nad której dziwactwami sam przede mną niedawno ubolewałeś.
Komnacki skończył, Chorążyc długo siedział namyślając się nad odpowiedzią.
— To, co się stało ze mną, dla mnie samego jest czemś niepojętem — rzekł Ewaryst. Przyznam ci się najprzód, żem się w niej zakochał namiętnie na pierwsze wejrzenie. Przyczyna dla mnie ukryta, namiętność nigdy racjonalnie niepodobna wytłumaczyć. Walczyłem z sobą, zwyciężyłem się, a na ostatku, gdy w chwili, nie wiem jak ją oznaczyć, litości czy obudzonej sympatii, zbliżyła się sama do mnie, zapragnęła mnie zaprząc w niewolę, poddałem się...
— Dziś — związany jestem, nie władam sobą.
— Lecz z twarzy twej, ze słów nawet twoich widzę, ze nie jesteś szczęśliwy.
Ewaryst zamilkł znacząco.
— Są chwile upojenia niebiańskie i straszne godziny zgryzoty — odezwał się pomilczawszy. — Zonia jest naprzemiany anielską istotą i czemś zdziczałem strasznie. Szczęście z nią staje się męczarnią. Z tych niebios biją nieustannie pioruny...
— Cóż więc dalej? — zapytał Euzebiusz.
— Albo myślisz, że ja wiem? — odparł Chorążyc. — Jestem w położeniu najokropniejszem. Matka nakazuje mi, błaga o powrót, ja ani Zonię porzucić nie mam siły, ani tam zawieźć. Na to ona sama zgodzić się nie chce...
Z dnia na dzień, bez obmyślanego jutra żyję gorączkowo...
— A ona? zapytał Komnacki...
Chorążyc spuścił oczy.
— Któż tę istotę zrozumie — rzekł. Żyje tak jakby jutra nie miała, nie wierzyła w nie i całe chciała pochłonąć jednym tchnieniem. Ten stan, w jakim ja i ona znajdujemy się, nie może się określić, chyba gorączka...
— A wszystkie gorączki zabijają — dodał Komnacki.
— I najczęściej są nieuleczone — zakończył Ewaryst...
Milczeli oba. Chorążyc nie śmiał na przyjaciela oczów podnieść...
— Lekarstwa jednak szukać potrzeba — wtrącił Euzebiusz.
Smutną rezygnacją, jakby przyjętą pokutę za grzechy, widać było w rysach zmęczonych Ewarysta, obudzał litość tem poddaniem się losowi, przeciw któremu uznawał się bezsilnym. Komnacki czuł się w obowiązku odwołać się w tej sprawie do rozumu.
— Nie będę ci czynił wymówek, żeś upadł — rzekł, bo nie wiem czyby kto na twem miejscu był silniejszym, lecz szał przemija, trzeba się otrząsnąć.
— Mylisz się, szał nie przemija, ale rośnie — odpowiedział Ewaryst — a gdybym nawet ochłonął, sprawa sumienia cofać się nie dozwala. Ona mnie kocha, zawierzyła mi, nie myślała o swej przyszłości, cięży on cała na mnie.
Nie mam wyjścia.
— Więc się ożenisz? — spytał przyjaciel.
— Dla matki tego teraz uczynić nie mogę — odezwał się Ewaryst, lecz jestem gotowy!
Euzebiusz uderzył w ręce zrozpaczony.
— Jakaż rękojmia przyszłości? — zawołał.
Właśnie to mówił, gdy coś zaszeleściało w przedpokoju, i zaledwie czas miał wstrzymać się. Zonia weszła krokiem powolnym.
Jak Ewarysta, tak ją zmienioną wielce znajdował Komnacki, ale tu metamorfoza była inną. Dzikie stworzenie, zaniedbane, przybierające charakter męski, teraz stało się więcej kobietą. Zonia była nierównie piękniejszą i starała się być wdzięczną, strój jej był smakowny a nawet wyszukany i malowniczy, choć jaskrawy i dziwaczny.
Życie w pełni biło z jej wejrzenia, uśmiechała się na ustach, można było pomyśleć, że cała siła, którą Ewaryst uronił, do niej przeszła i zwiększyła jeszcze już i tak energiczny charakter. Wchodziła tu pewna siebie, jak pani, bez najmniejszego zakłopotania, spokojna, dumna, z półuśmiechem szyderskim nieco, lecz wesołym razem.
— Nie przerywam? — zapytała stając w progu.
Komnacki skłonił się zimno.
— Pan dawno nie byłeś u nas — dodała — tak, u nas, bo za-pewne wiesz, że ja i Ewaryst stanowimy parę szczęśliwą. Dlatego tak żyjemy samotni. Ja przynajmniej najmniejszej nie mam ochoty wyjść z tego życia we dwoje... Mnie w niem bardzo dobrze. Dla Ewarysta może życzyłabym czasem towarzystwa, dla siebie nie potrzebuję go.
Komnacki nie odpowiadając przypatrywał się bacznie pięknej Zoni. Dla niego była to istota nowa, wyszlachetniona, złagodniała nawet, choć zawsze jeszcze na kobietę zuchwała do zbytku.
Trochę nachmurzona twarz Ewarysta kazała się domyślać Zoni, że mógł być wzięty przez przyjaciela na konfesatę. Skrzywiła się i przystępując do Chorążyca ręką pociągnęła po jego czole.
— Precz z tymi zmarszczkami! — zawołała. O czem że tak smutnem mówiliście panowie?
Oba zapytani milczeli.
— Mogłabym się domyśleć — dodała szydersko. Przyjaciel nie mógł przenieść na sobie, by nie dać poznać Ewarystowi, że sobie okrutny kamień przywiązał do szyi.
Ruszyła ramionami.
— Przyjaciel ma słuszność — mówiła dalej — ale niech powie on, czy nie byliśmy, czy nie jesteśmy szczęśliwi. Błysk szczęścia wart coś przecie. Ja, co nie ufam jakoś nieśmiertelności, żywotom z aniołami, znajduję, że choć raz się upić tu — godzi i trzeba... — Zarzuciła mówiąc to ręce na szyję Chorążycowi, który je namiętnie całować zaczął...
Scena ta niespodziewana tak zmieszała Komnackiego, że ledwie się nie porwał uciekać. Było w niej coś tak namiętnego, że świadek zdawał się nie w miejscu. Zonia nie czuła tego wcale.
— Nie psuj pan nam naszych dni jasnych — odezwała się do stojącego osłupiałego Euzebiusza. — Skończą się one aż nadto prędko, bo wszystko się kończy.
Przyznam się panu, że najśliczniejszym końcem byłoby dla mnie teraz umrzeć, nierozczarowanej i szczęśliwej, ale los nie bywa tak litościwym, jest mściwy i zły...
Z podniesioną głową przeszła się zadumana po pokoiku, popatrzała na obu przyjaciół, zbliżyła do Ewarysta, któremu coś na ucho szepnęła i wyszła, lekko skłoniwszy głową Komnackiemu.
Upłynęło dużo czasu nim usta otworzyć mogli.
— Muszę cię pożegnać — odezwał się Euzebiusz, ściskając z czułością przyjaciela. — Byłem tu niepotrzebnym, czuję to, przyniosłem z sobą zaniepokojenie, przepraszam cię...
Chorążyc usiłował go wstrzymać jeszcze. Komnacki wyrwał się widząc, że na teraz słowa byłyby próżne...
Po wyjściu jego siedział Chorążyc w krześle długo zadumany głęboko i, spojrzawszy na zegarek, poszedł zwolna na górę. Była godzina obiadowa.
Mieszkanie Zoni dawniejsze, bo zmieniać go nie chciała, odświeżone, strojne, ubrane we wszystko, co życie uprzyjemniać może i myśl rozerwać, prawie pańską miało fizjognomię, która z małemi oknami, z dawnym pozorem tych izdebek była w sprzeczności. Ewaryst starał się o to, aby jej szczęście otoczyć blaskiem, wysłać miękko, nadać mu poezję i wdzięk. Nie żałował nic, a że z domu nie chciał czerpać, bo się taił z tem, co się tu działo, bo kłamać musiał przed matką, robił więc długi.
Liche drzwiczki osłaniały portiery, firanki okrywały okna, podłogę brzydką zalegał dywan.. Sprzęty były wytworne i bogate.
Wśród tego zbytku i sama jego pani już się z nim harmonizowała; a wszystko co ją otaczało podnosiło jej wdzięk oryginalny, drażniący, upajający.
Zobaczywszy w progu Ewarysta, Zonia rzuciła książkę, którą trzymała w ręku.
— Miałeś gościa, nad którego wołałabym każdego innego. Komnacki czyni mi wrażenie rozumnej ryby... Krew musi mieć zimną jak one.
— To bardzo dobry i bardzo do mnie przywiązany człowiek — rzekł Chorążyc.
— Alboż i ryby nie są dobre? — odezwała się Zonia szydersko... — Trochę słabości, trochę czegoś ludzkiego daje wdzięk i smak człowiekowi; dlatego ja mogłam oszaleć za tobą, bo w rozumnym i świętym był grzesznik pokorny...
Przyszła i znowu go objęła rękami.
— Ty bo dziś jesteś chmurą... a temu winien Komnacki. Do szczęścia nigdy nie trzeba ludzi przypuszczać, dosyć, aby na nie spojrzeli, wzrokiem je zwarzą...
Dawać do stołu! — zawołała ku drzwiom. — Po obiedzie sanki i w świat! Pamiętasz ten krótki przejazd nasz, tego dnia, gdym ciebie porwała, gdyśmy przytuleni do siebie, milczący, rozmarzeni lecieli jakby w obłoki! a! to była chwila, którą ja... w chwili skonania przypomnę... Zapłaciła mi za życie całe. Czułam serca twego bicie, wiedziałam, żeś moim...
Chorążycowi zajaśniały oczy i twarz się rozśmiała.
— A! to była chwila, na której nazwanie w języku nie ma słowa... — dodał...
Siadali do stołu. Zonia nalała wina sobie i jemu i wychyliła chciwie kieliszek, rzuciła się równie łapczywie do jedzenia i zmuszała Ewarysta, aby ją naśladował. Pił wprawdzie i ożywił się nieco, lecz jeść nie mógł. Cała burza rozbudzonych myśli czarnych wiła mu się po głowie zawieruchą żałobną, jakieś złowrogie przepowiednie puszczykami mu hukały...
Siebie byłby chętnie dał na ofiarę zemście losu, który nie cierpi szczęść kradzionych, ale ją! Drżał o tę istotę nieopatrzną, upojoną, która nie widziała przed sobą przepaści.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że powtórzenie wyrazów takiego wzroku jest błędem w druku.