Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jak Ewarysta, tak ją zmienioną wielce znajdował Komnacki, ale tu metamorfoza była inną. Dzikie stworzenie, zaniedbane, przybierające charakter męski, teraz stało się więcej kobietą. Zonia była nierównie piękniejszą i starała się być wdzięczną, strój jej był smakowny a nawet wyszukany i malowniczy choć jaskrawy i dziwaczny.
Życie w pełni było z jej wejrzenia, uśmiechała się na ustach, można było pomyśleć, że cała siła, którą Ewaryst uronił, do niej przeszła i zwiększyła jeszcze już i tak energiczny charakter. Wchodziła tu pewna siebie, jak pani, bez najmniejszego zakłopotania, spokojna, dumna, z półuśmiechem szyderskim nieco, lecz wesołym razem
— Nie przerywam. — zapytała stając w progu.
Komnacki skłonił się zimno.
— Pan dawno nie byłeś u nas — dodała — tak, u nas, bo za-pewne wiesz, że ja i Ewaryst stanowimy parę szczęśliwą. Dlatego tak żyjemy samotni. Ja przynajmniej najmniejszej nie mam ochoty wyjść z tego życia we dwoje... Mnie w niem bardzo dobrze. Dla Ewarysta może życzyłabym czasem towarzystwa, dla siebie nie potrzebuję go.
Komnacki nie odpowiadając przypatrywał się bacznie pięknej Zoni. Dla niego była to istota nowa, wyszlachetniona, złagodniała nawet, choć zawsze jeszcze na kobietę zuchwała do zbytku.
Trochę nachmurzona twarz Ewarysta kazała się domyślać Zoni, że mógł być wzięty przez przyjaciela na konfesatę. Skrzywiła się i przystępując do Chorążca ręką pociągnęła po jego czole.
— Precz z tymi zmarszczkami! — zawołała. O czem że tak smutnem mówiliście panowie?
Oba zapytani milczeli.
— Mogłabym się domyśleć — dodała szydersko. Przyjaciel nie mógł przenieść na sobie, by nie dać poznać Ewarystowi, że sobie okrutny kamień przywiązał do szyi.
Ruszyła ramionami.
— Przyjaciel ma słuszność — mówiła dalej — ale niech powie on, czy nie byliśmy, czy nie jesteśmy szczęśliwi. Błysk szczęścia wart coś przecie. Ja, co nie ufam jakoś nieśmiertelności, żywotom z aniołami, znajduję, że choć raz się upić tu — godzi i trzeba... — Zarzuciła mówiąc to ręce na szyję Chorążycowi, który je namiętnie całować zaczął...
Scena ta niespodziewana tak zmieszała Komnackiego, że ledwie się nie porwał uciekać Było w niej coś tak namiętnego, że świadek zdawał się nie w miejscu. Zonia nie czuła tego wcale.
— Nie psuj pan nam naszych dni jasnych — odezwała się do stojącego osłupiałego Euzebiusza. — Skończą się one aż nadto prędko, bo wszystko się kończy.
Przyznam się panu, że najśliczniejszym końcem byłoby dla mnie