Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szalona
Tom Tom II
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier”
Data wyd. 1948
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Zamiłowie ciągle na Chorążyca oczekiwano; matka go tłumaczyła, nie śmiała przynaglać do powrotu.
— Byłoby to egoizmem — mówiła — niech siedzi póki wszystkiego nie skończy, ażeby już tam nie wracał.
Była spokojną, modliła się tylko na intencję jego, aby mu bez zbytniego wysiłku poszło wszystko szczęśliwie. List każdy stanowił tu teraz epokę, liczono czas na listy Ewarysta, oczekiwano na nie z niecierpliwością, posyłano ciągle na pocztę, a w odebranych wyczytywano więcej niż w nich było.
Chorążyc tłumaczył się niezręcznie i każde inne niż matki oko znalazłoby w tych pismach zawikłanych łatwą do podejrzeń pobudkę.
Madzia, nie będąc wcale podejrzaną, jakimś instynktem niepokoiła się o Ewarysta. Być bardzo mogło, że, jak odgadywała, Zonia kochała się w nim potajemnie — coś jej szeptało przeczuciem smutku czegoś złego...
Wiedziała, że się kochał w Zoni, bo ona jej to śmiejąc się z niego opowiadała, lecz teraz, po tym wszystkim co z nią zaszło, mógłże on ją kochać jeszcze, albo ona zbliżyć się do niego?
Było to niepodobieństwem.
Coś go tam jednak trzymało, a w listach czuć było jakby żal i srom jakiś, zdradzający się mimo woli.
Nie byłaby Madzia nigdy potrafiła nic złego na Ewarysta pomyśleć, bo w nim widziała ideał, tymczasem smutne ją czekało rozczarowanie.
W czasie pobytu w Kijowie, skazana na długie samotności godziny pani Trawcewiczowa de domo Makowska, wpadła na myśl dowiadywania się o stryjecznego brata jakiegoś, o którym słuchy chodziły, iż miał być urzędnikiem w Kijowie.
Chodząc i śledząc, po nici doszła do kłębka, znalazł się w istocie pan Krzysztof Makowski, w biurze sądu jakiegoś nadzwyczaj lichą zajmujący posadę, stary, ubogi, brudny, sierota bez rodziny, dla którego kieliszek był jedyną konsolacją żywota.
Stryjeczni, którzy się nigdy nie znali i spotkać nie spodziewali, uradowali się sobie wzajemnie; pan Krzysztof, który o swych protoplastach zapomniał, dowiedział się o nich z ust Trawcewiczowej, a ona tak była szczęśliwa, iż miała się przed kim wygadać, że starego słuchającego cierpliwie pokochała serdecznie.
Ten tylko, kto długo wszelkich związków bliższych był pozbawiony, pojmie jak oboje starzy odżyli wspólnymi wspomnieniami.
Pan Krzysztof, chociaż miejsce miał na oko bardzo podrzędne i choć ubogo się nosił i wydawał, a na kieliszeczek nie żałował, uciułał był jednak trochę grosza, i po wyjeździe siostry, gdy nagle zachorował, rozporządził mieniem swym na jej korzyść.
Nigdy w świecie się nic podobnego nie spodziewała biedna wdowa i gdy nie rychło, drogą urzędową doszło ją zawiadomienie, iż po śp. Krzysztofie synu Wojciecha Makowskim, kolleżeńskim regestratorze, ma deponowane w opiece półtora tysięcy rubli i ruchomości, naprzód o mało nie omdlała, potem pojechała dać na mszę za duszę nieboszczyka, na ostatek wpadła do Zamiłowa chwalić się swym szczęściem, opowiadając, że musi natychmiast jechać do Kijowa.
Gdy po kilkugodzinnej relacji opuszczała z listami do Ewarysta dwór, Madzia wzięła ją na stronę i uścisnąwszy prosiła pod sekretem, aby się dowiedziała o Zonię.
— A jużciż! a jakże! dowiem się dokumentnie, niech panienka będzie spokojna.
Odbieranie z opieki pieniędzy, wyszukiwanie ruchomości, ich sprzedaż, nie były rzeczą tak łatwą jak się Trawcewiczowa spodziewała. Formalności, chodzenia, podpisywania było bez końca.
Miała więc czas Trawcewiczowa szukać i Ewarysta i Zoni.
Tym sposobem mimo woli dowiedziała się o tym, że mieszkali w jednym domu, że byli ciągle razem, że, jak jej powiedziano, Zonia teraz opływała w dostatkach i stroiła się. Resztę odgadnąć nie było trudno, a ludzie tę parę pokazywali z uśmiechem palcami, opowiadając sobie jej dzieje.
Doszedłszy tajemnicy tej Trawcewiczowa zachorowała.
— Jezusie Nazareński! — wołała — jak się jejmość nasza dowie o tym, umrze z desperacji! Umrze, powiadam! Chorążyc, takie życie, i to krewna, i taka szalona... i tak bez Boga i wstydu!
Jak ja tam powrócę! jak ja im w oczy spojrzę! Co powiem! Choć ty idź zaraz wskroś ziemi! Bodaj były oczy moje tych rubli nie oglądały, gdy na taką sodomę naszego panicza miały patrzeć.
Narzekaniom nie było końca. Ewaryst uląkł się języka ekonomowej i sam poszedł do niej, rumieniąc się ze wstydu, prosząc upokorzony, aby matki nie martwiła i nie mówiła nic.
Przyrzekła to skłopotana stara. Trzeba było powracać nareszcie, ale zamiast wprost do Zamiłowa, ekonomowa pojechała do folwarku, w którym przebywała, stamtąd odesłała listy, kazała powiedzieć, że chora. Obawiała się zdradzić czymś, bodaj łzami.
Nazajutrz po (jej) powrocie Madzia, siadłszy na wózek prosty, kazała się zawieźć do niej.
Przed nią tajemnicy żadnej nie mogła ani chciała robić Trawcewiczowa, zresztą świerzbiał ją tak język, że utrzymać go nie było sposobu.
— Panienko moja złota! — krzyknęła łamiąc ręce — z czym ja przyjechałam, com przywiozła, to wolałabym tego Kijowa nigdy nie oglądać...
Madzia przelękła się i pierwsze słowo jej było:
— Chorążyc!
— A tak! tak! Chorążyc! — zawołała ekonomowa. — O Chryste Panie!
— Chory?
— A panienko moja! lepsza by choroba była.
I strzeliła jak z procy. — Co tu taić, żyje z twoją siostrą jak mąż z żoną, bez ślubu, bez wstydu.... całe miasto na to patrzy.
Ledwie słów tych dokończyła, gdy trzeba było Madzię ratować, bo padła bez zmysłów.
Co się z biednym, wstydliwym, kochającym dziewczęciem działo, gdy otworzywszy oczy przypomniała tę straszną wieść, co jej serce przebiła — opisać niepodobna. Trawcewiczowa żałowała teraz, że jej powiedziała wszystko, a Madzia nie pojmowała jak się pokaże Chorążynie, nie zdradzając swej boleści i wstydu.
Zatrzymała się do nocy, a wróciwszy musiała udać ból głowy, aby pójść się wypłakać do łóżka. Chorążyna wprawdzie domyślała się, że nie najlepsze pewnie wiadomości o Zoni musiały być przyczyną choroby, lecz wolała o to nie badać.
Nazajutrz Madzia z wypieczonymi rumieńcami chodziła, snuła się raczej z gorączką w głowie i piersi. Myślała co począć, chcąc koniecznie jeśli nie Zonie, którą uważała za zgubioną, to Ewarysta ratować. Miłość jej dla siostry zmieniła się w oburzenie, wstręt, gniew prawie.
Zrzuciła jej ideał czysty z podstawy jego posągowej i potłukła nielitościwa. Tego jej przebaczyć nie mogła. Za dobrodziejstwa, za dobrodziejstwa, które doświadczała od Chorąstwa, za ich serce, wypłacić się taką niewdzięcznością! Madzia była w rozpaczy. Nawykła do cichej swej roli posłusznego dziecięcia, które nie śmiało stąpić kroku, kierując się wolą własną, obawiała się sama siebie, nie była pewną, czy godziwym będzie to co pomyśli...
Brakło jej odwagi i doświadczenia, choć czuła obowiązek. Zazdrościła zuchwalstwa siostrze, z którego ona tak zły robiła użytek.
Inne uczucia mieszały się z tymi i wprawiały ją w stan niezwyczajny, który oka Chorążyny ujść nie mógł, bo Madzia nie umiała udawać i kłamać.
Na kilka jej zapytań: Co ci jest? Jesteś jakaś nieswoja? — odparła rumieniąc się, pomieszana składając bólem głowy. Chorążyna poprzestała na tym.
Tymczasem dni i noce marzyła co zrobić. Byłaby natychmiast poleciała sama, aby wyrwać Chorążyca, zawstydzić i do opamiętania przywieść siostrę, podróż była niepodobieństwem. Chcąc ją przedsiębrać, trzeba się było choć w części wyspowiadać przed Chorążyną, zaniepokoić ją, a ona i tak już miała dosyć w życiu do zniesienia.
Z przeróżnych tych myśli pozostała w końcu jedna, uparta, aby się poradzić poczciwego księdza Zatoki, przyjaciela domu.
Zwierzenie się przed nim, jako przed duchownym, nie pociągało za sobą żadnego niebezpieczeństwa, zresztą był on tak przywiązanym do domu Dorohubów, tak zacnym a prostodusznym człowiekiem, że na złe go użyć nie mógł.
Ponieważ przyjeżdżał teraz rzadziej, a czasu miał niewiele, Madzia musiała sobie skomponować jakieś nabożeństwo, aby pojechać do niego.
Nie było w tym nic nadzwyczajnego i staruszka podejrzenia mieć żadnego nie mogła.
Do dnia wybrała się Madzia z Zamiłowa, aby trafić na mszę ranną, a po niej z kościołka poszła do plebanii.
Ks. Zatoka siadał właśnie do kawy, gdy Madzia weszła do niego. Domyślił się, że ją coś musiało niezwykłego sprowadzić.
— Mój ojcze, odezwała się całując go w rękę, przebacz mi, że ci zatruje twoją ranną godzinę, przybyłam prosić o radę.
— Siadajże i śmiało — rzekł wesoło ks. Zatoka, wcale się nie spodziewając nic tak bardzo ważnego...
Madzia od łez zaczęła: ksiądz jeszcze i z łez łatwych u kobiet nie wnioskował nic wielkiego.
— Słyszałeś, ojcze, o siostrze mojej? — odezwała się nareszcie ośmielając.
Do ks. Zatoki doszło coś było o płochości panienki, ale nie wiedział szczegółów.
— Zonia — dodała Madzia — wychowała się w domu, gdzie jej religijnego pokarmu brakło, rzucona była przez sieroctwo swe w świat bez opieki, zbłąkała się biedna, nie potępiam jej, choć może inni jej nie przebaczają. Będąc w Kijowie, patrzałam sama na jej postępowanie, odbolałam wiele, poradzić nic nie mogłam.
Madzia zarumieniła się, spuszczając oczy, nie śmiała wypowiedzieć wszystkiego.
— Teraz — dodała prędko — mam wiadomość pewną, że Chorążyc, który się nią dawniej zajmował, gdy ona owdowiała.
— Alboż za mąż wyszła? — zapytał ksiądz.
Płacz na to odpowiedział, ks. Zatoka zaczynał się niepokoić żywo...
— Cóż Chorążyc? co? zbałamuciła go? — przerwał gorąco.
— A! ojcze! ja nie mogę powiedzieć! Krzyknęła zanosząc się Madzia — żyją z sobą bez ślubu, razem, w jednym domu...
Zakryła oczy, ks. Zatoka z całych sił uderzył w swe szerokie ręce...
— Jezu miłosierny! — zawołał — on, Chorążyc! A cóż to będzie, gdy się staruszka dowie — ona.
Pochwycił się za głowę.
— Może to plotki — przerwał — to do niego niepodobne. Stateczniejszego młodzieńca nie spotkałem w życiu!
— Wiadomość tę przywiozła Trawcewiczowa — odparła Madzia — niech jegomość dobrodziej wypyta się ją, jeśli chce. Mnie to mało nie zabiło.
— Ona jest moją siostrą! to syn naszych dobrodziejów!
Znowu płacz mowę przerwał.
— Im dłużej to tak pozostanie — mówiła zza łez — tym gorzej, trzeba zerwać, nim się Chorążyna dowie, nim...
Ale dokończyć nie mogła.
Ksiądz kawę swą porzuciwszy, krokiem ogromnym biegał poruszony po izdebce, coraz to ręce załamując.
I on, choć starszy, doświadczony, w tej pierwszej chwili nie widział takiego ratunku, któryby chorążynie mógł oszczędzić boleści i obejść się bez jej udziału w tej sprawie.
Świeżo znękana śmiercią męża, osłabła na zdrowiu, mogła biedna staruszka paść ofiarą tego ciosu, który zawisł nad nią. Znając ją wiedział ks. Zatoka, że nawet śmierć jedynego syna może by ją tak nie przygniotła, jak jawny i tak wielki upadek.
Potrzeba było Chorążynę oszczędzić, ale cóż począć bez niej, w imię jakiego prawa? Człowiek, który uniesiony namiętnością nie zważał ani na srom, ani na swe obowiązki, mógłże być posłusznym głosowi obcego człowieka, radzie i prośbie przyjaciela.
Po smutnej namysłu chwili, ks. Zatoka zwrócił się do płaczącej Madzi.
— Dobrześ zrobiła — rzekł — zawiadamiając mnie o tym. Może być, że jaka rada się znajdzie, ale w tej chwili, muszę się przyznać, że wobec tego wielkiego nieszczęścia i ja tracę głowę. Wezwę Boga na pomoc azali mi nie ześle natchnienia.
— Jakkolwiek to nad siły moje — odezwała się Madzia — choćbym się ze wstydu i bólu spalić miała, pojechałabym ratować syna moich dobrodziejów, ale jakże wyjechać?
— I na co by się to zdało — przerwał ksiądz. — Siostrę byś nie nawróciła, a Chorążyca nie wybawiła. Ale Chorążyc! on! To mi się w głowie nie mieści.
Po krótkim namyśle dodał proboszcz.
— Pojechałbym ja, ba! a co tam począć? Przede mną się nie przyzna, zbędzie lada słowem.
— Przecież to jawne i tak jawne, że całe miasto patrzy na to! — odezwała się Madzia. — Nie kryją się wcale.
— A dawno się to stało? — zapytał duchowny.
— Nie wiem — westchnęło dziewczę.
Na tym się skończyła zupełnie bezowocna narada, która księdza tylko, jako przyjaciela Chorążynej, wzburzyła i zgryzła. Odprawiwszy o ile mógł uspokojoną Madzię, ks. Zatoka rozbierając to, co mu powiedziała, wpadł na myśl, że wszystko plotką chyba być musiało. Dla przekonania się pojechał tegoż dnia do Trawcewiczowej.
W ganku swojego dworku, zobaczywszy gościa niebywałego, stojąca ekonomowa, odgadła zaraz, co go sprowadzało.
— Już mu panienka powiedziała! — szepnęła sobie.
Proboszcz nie długo czekając, zawołał.
— Cóżeś to jejmość za plotkę przywiozła?
Obraził tym niezmiernie de domo Makowską.
— Daj Panie Boże, aby to plotka była — odezwała się prostując dumnie — tylko, że na nieszczęście, święta prawda, a ja nawet tej niewinnej duszyczce wszystkiego tak nie opowiadałam jak mnie tam ludzie. Na co zresztą było słuchać, dosyć patrzeć. Na dole w kamienicy stoi Chorążyc, a na górze; a no, jako żywo, całe dni u niej siedzi, zamknięci we dwoje romansują. Jedzą razem, jeżdżą na spacery, ani dbają o ludzi.
Już to prawda, że siostra panny naszej do niej nic nie podobna, bo to kozak czysty, a niczego się nie wstydzi. Żyła naprzód z tym, do którego była strzeliła raz, ten miał się z nią żenić, tymczasem i dziecko umarło i on. Wychudła była, wymizerniała, strach, a teraz krew z mlekiem, jak łania, i co dawniej chodziła w przydeptanych trzewikach, stała się elegantką, stroi się, aż strach. Chorążyc na nią tysiącami, słyszę, ekspensuje i w długach po uszy...
— Otóż — odezwał się ksiądz, wysłuchawszy opowiadania Trawcewicowej — otóż prawdziwa kara Boża i plaga na dom ten poczciwy i święty. Dowie się, uchowaj Boże, Chorążyna to ją ubije. Cóż on myśli, żenić się, czy co?
— Albo ja wiem? — odparła ekonomowa. Jak się dowiedział, że ja jestem w Kijowie, a oczy przecie mam, przyszedł sam do mnie prosić, abym go nie wydała przed jejmością.
— Nie wstydzi się! — krzyknął proboszcz.
— A, no, jużciż, musiał wstydu zbyć w to błoto leząc... — dokończyła ekonomowa — Cóż, jegomość powie jeszcze, że ja plotki wożę? Dałam słowo, że Chorążynie nie powiem, bo i bez tego bym nie zrobiła takiego skandalu, ale Madzi nie mogłam ukryć. Toć siostra rodzona!
— Milcz że, moja pani Trawcewiczowa i dalej wiadomości tej nie puszczaj, może się nam uda wprzód zaradzić na to, niż się matka dowie.
— A komuż ja mam gadać? Kurczętom moim! — odparła ekonomowa. — Co tu kto u mnie bywa?
Niech jegomość pilnuje tylko, aby kto inny nie przywiózł wiadomości, bo z sąsiedztwa znajomi raz wraz jeżdżą do Kijowa, a żeby chcieli nie chcieli to się dowiedzą. W mieście o tem bębnią.
Gdy w Zamiłowie ochraniano tak nieszczęśliwą matkę, aby do niej smutna nie doszła wiadomość, Ewaryst też drżał na myśl o tem, co będzie gdy się ona dowie. Czule przywiązany do niej, wiedział, co cierpi, rad był też dla niej osłonić tajemnicą swój stosunek z Zonią, ale ona była despotyczną.
Zdawała się z niego szukać chluby, umyślnie się z nim popisywać i na przekór Chorążycowi, czynić go jak najjawniejszym.
Życie to we dwojgu, w początku wystarczające jej, zaczynało, nawykłej do liczniejszego towarzystwa przykrzyć się coraz bardziej.
— Jedyny sposób obraliśmy — mówiła do Ewarysta — aby się co rychlej nią przesycić.
— Maszże jej już za wiele?
— O! nie! nigdy, nigdy — odpowiedziała Zonia — lecz ty, niewinny baranku, ochłódłszy dostaniesz zgryzot sumienia... Życie potrzeba urozmaicać jak jedzenie.
Powtarzała to ciągle, wreszcie dodała.
— Niepodobna długo wytrwać w takiej samotności, ja potrzebuję ludzi.
— Ale w naszem położeniu — odparł Ewaryst — kogoż mamy zapraszać, kto chce bywać.
— Jak to? w naszem położeniu? — oburzyła się Zonia — nie może być piękniejsze i szlachetniejsze nad nasze, kochamy się nie zważając na świat i ludzi, wbrew wszystkim legalnym przeszkodom, odważnie... nie mamy się czego wstydzić... Niech patrzą! i owszem...
Nadeszła wiosna, Zonia w domu usiedzieć nie chciała, nie mogła, a idąc na przechadzkę ciągnęła z sobą Ewarysta. Trafiało się, że spotkali dawnych znajomych Zoni, która ich witała i zaczepiała i ledwie Chorążyc zdołał ją wstrzymać od dłuższej z nimi rozmowy, od pociągnięcia ich za sobą przez nią.
Chwile wielkich rozczuleń i zapałów przeplatały teraz często spory i wywoływane jakby naumyślnie sprzeczki, z których Chorążyc zawsze wychodził pobity.
Nie umiejąc się jej opierać, na pół z rozpaczy, pół z rezygnacji przystawał na co chciała. Jednego bardzo pięknego dnia majowego zażądała Zonia jechać za Dniepr do jakiegoś lasku, który służył za cel dalszym wycieczkom. Obiad został przyśpieszony, konie zamówione i natychmiast po nim, znużona już samotnością z Ewarystem, Zonia kazała jechać, nie bez myśli, że po drodze trafią się może znajomi.
Miała już najmocniejsze postanowienie wciągnięcie kilku przynajmniej do siebie i zmuszenie Chorążyca, aby się nie sromał i nie krył ze szczęściem, z którem ona się trochę popisywać chciała.
Miłość jej była już w tej drugiej epoce rozwoju, gdy sama sobie nie starczy i potrzebuje pokazać ludziom.
Rachuba Zoni nie zawiodła jej, i w lasku, w którym wysiedli, zastali szumną męską majówkę na trawie z butelkami i koszykami. Chorążyc nie dozwolił się zbliżyć do widocznie już bardzo podweselonych panów, lecz kilku z nich, a między nimi i pan Henryk d‘Estompelles, zobaczywszy tę, którą nazywali Tytanią, chwycili kieliszki i pobiegli naprzeciw wypić jej zdrowie.
Francuza nieraz już spotykała Zonia, zawsze zapatrzonego w nią z wyrazem zachwytu, ścigającego ją oczyma gorącemi. Choć rozmiłowana w Chorążycu, nie mogła być na to obojętną. Francuz niezmierną swą śmiałością wielce jej się podobał. Każde zuchwalstwo było jej sympatyczym.
O ile Chorążyc tym toastem na cześć Zoni był oburzony i zmieszany, o tyle ona, może trochę na przekorę jemu, przyjęta go wesoło, wdzięcznie i gdy drudzy panowie powrócili do swego kółka, wstrzymywał Francuza rozmową bardzo żywą.
Pan Henryk, jakby wiedział w co grać, by łaski pięknej Tytanii pozyskać, uderzył zaraz w teorie społeczne najskrajniejsze, w krytykę stanu obecnego dowcipną, choć z komunałów złożoną.
Zonia pomagała mu do niej serdecznie, gorąco. Po długim osamotnieniu ten powrót do swojego żywiołu nabierał dla niej nowego smaku.
Nie pytając Chorążyca, wobec niego odezwała się do Francuza, podając mu rączkę, która teraz była zawsze starannie bardzo rękawiczką paryską okryta.
— Proszę pana, abyś nas odwiedził. Ewaryście — dodała — połącz swoje prośby z mojemi...
Chorążyc ledwie słów kilka zamruczał, lecz były dostateczne dla pana Henryka, aby się czuł już upoważnionym do oddania wizyty.
W Ewaryście budził ten awanturnik i blagier wstręt niewypowiedziany. Zonia znajdowała go niezmiernie zabawnym, dowcipnym, oczytanym, a co u niej szło przede wszystkim, śmiałych i gorących przekonań.
— Jesteś chyba zazdrosny — wołała śmiejąc się — bo niepodobna Francuzowi odmówić znakomitych darów umysłu. Z nim się czuje jakby od cywilizowanego świata powietrze inne, zdrowe zawiało na zgnilizny nasze.
Pan d‘Estompelles, nie czekając dłużej zaraz nazajutrz przyszedł do Ewarysta i upomniał się, aby go zaprowadził do pani; nie można mu odmówić było. Zonia jakby się odwiedzin tych spodziewała, była bardzo staranie ubraną i przyjęła go z niezwykłą sobie kokieterią.
Chorążyc stał trochę milczący na boku, gdy najgorętsza rozmowa zawiązała się między panem Henrykiem a Zonią. Zdawało się, że na ten występ Francuz cały swój zapas wiadomości, konceptów, teorematów i aforyzmów wyczerpał. Mówił z gorącością wielką, a dla dodania odwagi swym słowom nieustannie przywodził imiona i zdania swych znakomitych przyjaciół Anglików, Włochów i Francuzów.
Z nimi wszystkimi, dawał do zrozumienia jasno, był we wspólności idei, byli to jego „intimes“, nazywał ich po imieniu, zdradzał się z najbliższymi stosunkami. Ludzi tych, których Zonia z zachwytem książki czytała, on był powiernikiem i bratem. Olśniewał ją tem, i gdy po nadto przedłużonej wizycie wyszedł, Zonia zawołała, że jest nim zachwycona.
Przykro to podziałało na Ewarysta, który nie ukrywał wzruszenia.
Zonia rzuciła mu się na szyję.
— A! ty zazdrośniku — zawołała — nie obawiajże się, abym go pokochała. Wprawdzie doskonale rozumiem, że dwóch naraz kochać można, gdy przedstawiają dwa różne a pokrewne nam typy, ale on mnie tylko bawi, a ty, ja ciebie potrzebuję jak chleba i powietrza!
Francuz raz otrzymawszy prawo bywania w tym domu, korzystał z niego z natrętnością, na której znaczeniu omylić się nie było podobna. Był zakochany, wybierał zręcznie godziny gdy Ewarysta nie było w domu i zasiadł godzinami na górze. Można było posądzić nawet Zonię, że mu to ułatwiała pewnymi wskazówkami.
A jednak kochała Ewarysta! Była do niego namiętnie przywiązaną, ale miłość Francuza pochlebiała jej i Francuz z całym swym dowcipem, zręcznością i blagą umysłowo był od niej niższym, gdy w Ewaryście, milczącym i posłusznym nawet, czuła opór jakiejś siły nie dającej się zwyciężyć.
Francuzem rzucała jak piłką...
Każdą jej myśl najzuchwalszą, którą Ewaryst zbywał milczeniem, pan Henryk podnosił, wychwalał, rozjaśniał, zachwycał się nią. Chorążyc był kochankiem, ten czcicielem i bałwochwalcą.
Jednego dnia pan d‘Estompelles zastawszy ją samą, ośmielił się wreszcie do tego stopnia, że padłszy na kolana wyznał jej najgorętszą miłość swoją.
Zonia porwała się z miejsca śmiejąc.
— Wstawaj pan! — zawołała — nie bądź śmiesznym. Ja Ewarysta kocham i nie zdradzę go, bo bym miała wzgardę dla siebie. Jestem wolna, mogę rozporządzić, gdybym go kochać przestała.
Tu zatrzymała się nieco, jakby jej przyszła myśl jakaś.
— Kochasz się pan? — spytała go zamyślona. — No, miejże cierpliwość czekać? Kto wie? Ja pana lubię, może się złożą tak okoliczności!...
Niezmiernie zdziwiony niespodziewanym tym zwrotem, Francuz rozpłynął się w wyrazach wdzięczności.
— Cicho! dosyć! siadaj pan — przerwała Zonia — do tego wypadku, o którym uczyniłam wzmiankę, może bardzo daleko, może nigdy się tak nie złoży... Ale jeśli kochasz, dajże dowód czekając, kto wie.
Czekać i kochać jest wielką rozkoszą! — dodała ironicznie — ja sama tego doświadczyłam na sobie, gdym się w Ewaryście zakochała...
Natychmiast piękna Tytania zwróciła rozmowę na inny przedmiot, wpadła na nowy ustrój społeczny, na reorganizacyą małżeństwa i rodziny według zasad nowych i niedała już Francuzowi mówić o miłości. Na pożegnanie pozwoliła mu ucałować swą rękę i uścisnąć.
— Zatem każesz mi pani czekać? dajesz nadzieję? — zawołał pan d‘Estompelles.
— Zrozumiejmy się — dodała Zonia, patrząc mu w oczy. — Ja kocham szalenie Ewarysta, wątpię, bym w życiu drugi raz kochać mogła, ale może przyjść chwila, chwila przesytu, fantazyi naówczas...
D‘Estompelles, jako Francuz, więcej w tym wyznaniu czytał niż było napisano, trzymając się tej teorii, że kobiety tylko przez pół to mówią co czują, wyszedł więc uszczęśliwiony.
Gdy w godzin kilka Chorążyc wrócił, Zonia mu się rzuciła na szyję.
— Wiesz! wiesz! — krzyknęła ze śmiechem. — D‘Estompelles tu był i padłszy na kolana oświadczył mi miłość swoją?
Chorążyc się namarszczył strasznie.
— Powinnać mu była drzwi pokazać! — zawołał.
— Wstydźże się, dlaczego? kochać się wolno każdemu, bo to uczucie bezwiedne, przymusowe. Cóż on temu winien, że się we mnie kocha, albo ja, żem w tobie zakochana? Pośmiałam się z niego, ale myślę dlatego tracić gościa, który mnie bawi...
A spostrzegłszy, że Ewaryst stoi nadąsany, dodała.
— Słuchaj ty! Powinieneś wiedzieć, że Zonia nie zdradzi nigdy, bo zdrada jest tchórzostwem i podłością, a ja mam odwagę i cześć godności mojej. Tego dnia, gdy kochać przestanę ciebie, a pokocham innego powiem ci to głośno, tak, jak teraz to mówię.
Niech dają do stołu!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.