Sygnały słoneczne

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Sygnały słoneczne
Pochodzenie Zwierzenia Arsena Lupina
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „PRASA“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Kazimierz Rychłowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
SYGNAŁY SŁONECZNE.

— Lupin, opowiedz mi coś o sobie!
— I cóż ci mogę opowiedzieć? Historję mego życia znają już wszyscy, — odparł Lupin, który drzemał, leżąc na otomanie w moim gabinecie.
— Nieprawda, nikt jej nie zna! — zaprotestowałem. — Ludzie dowiadują się czasem z listów twoich, publikowanych w dziennikach, że byłeś wmieszany w taką a taką aferę, że jakaś tajemnicza historja dzięki twej interwencji została wyświetloną. Ale jaką ty w tem wszystkiem grałeś rolę, jakie było tło całej sprawy i jej rozwiązanie, tego nikt nie wie.
— Oh, wszystko to głupstwa, nie przedstawiające żadnego zainteresowania.
— Żadnego zainteresowania, powiadasz? A ten twój prezent 40 tysięcy franków żonie Mikołaja Dugrival? A odkrycie tej zawiłej tajemnicy owych trzech obrazów?...
— Rzeczywiście oryginalna tajemnica, — odrzekł Lupin. — Mógłbyś zatytułować tę historję: Znak cienia.
— A twoje intrygi miłosne i zdobycze na tem polu?... A tajemnica tych wszystkich dobrych uczynków? Wszystkie te historje, o których mi nieraz dyskretnie wspominałeś, dając im interesujące tytuły: “Obrączka ślubna“, „Śmierć czyha...“ itp. Tyle ciekawych, a nieznanych zupełnie rzeczy!... No, dalej, śmiało!
Było to w tym czasie, gdy Lupin, już głośny i znany, ograniczał się jeszcze do drobniejszych, „kawałów“ i skromnych stosunkowo zysków, popełniając tak poprostu z dnia na dzień dobre i złe uczynki, po części z dyletantyzmu, po części zaś już z nawyczki, znajdując w tem pewnego rodzaju przyjemność i zadowolenie.
Widząc, że milczy uparcie, próbowałem jeszcze raz go namówić:
— No, Lupin, proszę cię bardzo!
Ku memu zdumieniu odezwał się niespodzianie:
— Mój drogi, weź ołówek i kawałek papieru.
Posłuchałem go ochotnie, przekonany, że zacznie mi dyktować swe wspomnienia, które umiał tak barwnie i żywo opowiadać, a które, niestety, tyle tracą na wartości, gdy je następnie spisuję, obciążając je balastem obszernych, nudnych objaśnień i uzupełnień.
— Gotowy jesteś? — spytał.
— Tak.
— Pisz zatem: 27 — 1 — 23 — 6 — 16.
— Co? Jakto?
— Pisz, powtarzam.
Siedział na otomanie z oczyma zwróconemi ku otwartemu oknu, skręcając papierosa.
Dyktował mi dalej:
— 17 — 11.
I znów po chwili:
— 27 — 3 — 26 — 23 — 17 — 11 — 18.
Czyżby dostał bzika? Przyjrzałem mu się uważnie i zauważyłem, że spojrzenie jego, dotychczas zupełnie obojętne, zmieniło się nagle. Oczy ożywiły mu się — zdawały obserwować uważnie gdzieś w oddali, coś niesłychanie interesującego.
Dyktował mi dalej, z krótkiemi przerwami po każdej cyfrze:
— 21 — 26 — 27 — 26 — 13 — 18 — 25 — 1 — 4.
Przez okno widać było tylko szmat jasnego nieba i fasadę starego domu po przeciwległej stronie ulicy. Okiennice były tam pozamykane, jak zwykle; wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak co dnia, od całych lat...
— 24 — 17 — 11 — 121 — 4.
I nagle zrozumiałem... a przynajmniej zdawało mi się, że rozumiem. Bo i jakże to przypuszczać, aby Lupin, człowiek tak rozsądny, chciał tracić czas na podobne dzieciństwa? A jednak — tak, — nie było wątpliwości: to co Lupin liczył, były to przelotne, przerywane refleksy słonecznego światła, odbijające się na fasadzie owego starego domu, na wysokości drugiego piętra!
— 1 — 23 — 23 —... — dyktował mi Lupin.
Światełko zgasło, po chwileczce znów raz zabłysło — i znów zniknęło.
Instynktownie obserwowałem je i rzekłem głośno:
— 1 —...
— Aha, zrozumiałeś i ty nareszcie? — uśmiechnął się drwiąco Lupin. Podszedł ku oknu i wychylił się, jakby chciał zdać sobie dokładnie sprawę, z którego punktu owe refleksy świetlne wychodziły. Potem wrócił na otomanę i kładąc się na niej wygodnie odezwał się:
— No, teraz na ciebie kolej. Licz dalej.
Usłuchałem bez wahania, czując, że Lupin musi to robić nie bez powodu. Zresztą wyznam szczerze, że zainteresowały mnie te pojawiające się w regularnych odstępach czasu i znów znikające refleksy słoneczne, niby tajemnicze sygnały jakiejś latarni morskiej.
Musiały one wychodzić z któregoś domu po tej samej stronie ulicy, gdzie ja mieszkałem, gdyż słońce wówczas padało ukośnie do okien mego mieszkania. Wyglądało to tak, jakby ktoś z pomocą małego lusterka rzucał umyślnie odbicie słońca na ścianę starego domu naprzeciwko.
— Jakiś dzieciak bawi się lusterkiem, — zauważyłem po chwili, nieco poirytowany, że na takie głupstwa czas tracę.
— Nic nie szkodzi... Notuj dalej!
Notowałem więc... liczyłem te przelotne odbłyski słońca, zjawiające się z prawdziwie matematyczną regularnością.
— No i co dalej? — spytał Lupin po paru minutach zupełnej ciszy.
— Zdaje mi się, że to już koniec... Już od kilki; minut nie widać nic więcej.
Czekaliśmy jeszcze chwilę, ale napróżno. Próbowałem zażartować:
— Coś mi się zdaje, że straciliśmy czas napróżno. Te kilkanaście cyfr na papierze, — to chyba nie zbyt obfita zdobycz!
Lupin nie ruszając się z otomany, odezwał się:
— Mój drogi, bądź tak dobry i spróbuj te wszystkie cyfry zastąpić odpowiedniemi literami alfabetu, licząc po porządku: A — 1, B — 2, C — 3 i td.
— Przecież to głupie!
— Zupełnie głupie, przyznaję. Ale człowiek robi tyle rozmaitych głupich rzeczy w życiu... Jedna mniej, jedna więcej...
Zabrałem się więc do tej głupiej roboty i począłem wynotowywać odpowiednie litery: Z-A-T-E-M...
Przerwałem, szczerze zdziwiony:
— Uważasz: powstało całe słowo!
— Idźmy zatem dalej, — odparł spokojnie.
Wziąłem się więc dalej do roboty — i kolejno odcyfrowywałem całe słowa, jedno po drugiem. Ku memu zdziwieniu utworzyło się w ten sposób całe zdanie.
— Gotowe już? — zagadnął mnie Lupin po chwili.
— Gotowe... Choć jest tam parę błędów.
— Nie zwracaj na to uwagi, to drobnostka... Może mi przeczytasz?
Odczytałem mu tedy całe to niedokończone zdanie, które tu powtarzam dokładnie w tej formie, w jakiej je odtworzyłem:
Zatem ni trzeba zbytnio ryzykować, unikać attaku, bezpłodej walka, bo...
Roześmiałem się głośno:
— A co? Prawdziwie senzacyjne rewelacje, nieprawdaż? Przyznasz chyba sam, kochany, że te światłe i głębokie wskazówki i rady niewiele nas mogą pouczyć!
Lupin milczał; zerwał się z otomany i ujął w ręce ową kartkę papieru.
Pamiętam, że w tej chwili przypadkowo rzuciłem okiem na zegar, — była godzina 5.18.
Lupin stał trzymając papier w ręku, — na twarzy jego malowało się tysiące sprzecznych uczuć. Ale po dwóch głębokich bruzdach na czole poznałem niechybnie, że pracuje całym wysiłkiem myśli i inteligencji. Upłynęła długa chwila w kompletnej ciszy. Wreszcie Lupin położył na stole ów papier...
— Dzieciństwo! — szepnął lekceważąco.
Wybiło właśnie wpół do szóstej.
— Jakto? znalazłeś już rozwiązanie? — krzyknąłem zdziwiony. — W ciągu dwunastu minut?
Przeszedł się parę razy po pokoju, — zapalił papierosa.
— Mój kochany, — zwrócił się do mnie, — bądź tak dobry połączyć się telefonicznie z baronem Repsteinem i uprzedzić go, że zjawię się u niego dziś o dziesiątej wieczór.
— Barona Repsteina? — powtórzyłem niedowierzająco. — Męża owej słynnej baronowej?
— Tak jest.
— I to na serjo mówisz?
— Zupełnie na serjo.
Nie wiedziałem, co myśleć o tem. Mimo wszystko jednak wyszukałem w spisie abonentów potrzebny numer telefonu i ująłem słuchawkę. Ale Lupin chwycił mnie za ramię:
— Nie, daj lepiej spokój!... Lepiej go nie uprzedzać... Jest tu coś ciekawszego i dziwnego... co mnie intryguje... Czemu to zdanie jest niedokończone?... Czemu niedokończone do licha?...
Stał z oczyma utkwionemi w ową kartką papieru. Nagle chwycił kapelusz i laskę:
— Chodźmy! Zdaje mi się, że potrzebna tu jest natychmiastowa interwencja i rozwiązanie... a mam przekonanie, że się nie mylę.
— Czyżbyś wiedział już coś ważnego?
— Dotychczas nic zgoła.
Kiedy schodziliśmy już po schodach, ujął mnie pod ramię i zaczął mówić:
— Wiem to tylko, co wszystkim jest wiadome. Baron Repstein, wybitny sportowiec, człowiek bogaty, — właściciel słynnej klaczy wyścigowej „Etna“, która tego roku wzięła pierwszą nagrodę na wyścigach w Epsom i Longchamp... Małżonek słynnej pani baronowej o złotych włosach, znanej w całym Paryżu ze swych toalet i swych ekstrawagancyj, — która uciekła przed dwoma tygodniami, zabierając z kasy swego małżonka ładną sumkę trzech miljonów franków i cały magazyn djamentów, pereł i bi<uterji, które księżniczka de Berny powierzyła baronowej i o których kupno z księżniczką traktowała. Od dwóch tygodni policja całej Europy tropi panią baronową, która po drodze rozrzuca garściami klejnoty i pieniądze. Co chwila — już, już, mają ją aresztować. Dopiero przedwczoraj znowu, w Belgji, nasz nieoceniony inspektor Ganimard wytropił w jednym z wielkich hoteli pewną obcą damę, przeciw której zebrał niesłychanie obciążające dowody. Ale cóż, po bliższem zbadaniu całej sprawy pokazało się, że nie była to baronowa, tylko niejaka Nelly Darbel, znana kokota. A baronowa przepadła, jak kamień w wodę! Baron Repstein wyznaczył nagrodę sto tysięcy franków za odnalezienie jego żony; pieniądze zdeponował u notarjusza. Aby zaś wynagrodzić księżniczce de Berny poniesioną szkodę, baron sprzedaje całą swą stajnię wyścigową, swój pałacyk przy bulwarze Haus-mana i swoją posiadłość w Roguencourt.
— I o ile słyszałem i czytałem w dziennikach, jutro już księżniczka de Berny ma otrzymać pełne odszkodowanie w gotówce za utracone klejnoty. Ale, prawdę mówiąc, nie rozumiem, jaki może być związek między całą tą historją, a owem zagadkowem zdaniem...
Lupin nie raczył odpowiedzieć.
Wyszliśmy tymczasem na ulicę; uszliśmy już jakie 150 do 200 metrów, kiedy Lupin zeszedł z chodnika na środek ulicy i począł uważnie obserwować pewien stary, duży dom czynszowy, w którym musiało mieszkać dużo lokatorów.
— Wedle mego obliczenia, — zauważył, — owe sygnały świetlne wysyłane były z tego właśnie domu... Zapewne z owego okna tam, co jeszcze jest otwarte.
— Na trzeciem piętrze?
— Właśnie.
Weszliśmy do bramy; w sieni Lupin zagadnął odrazu żonę portjera:
— Proszę pani, czy który z lokatorów tego domu nie stoi w jakich stosunkach z baronem Repsteinem?
— Ależ owszem, proszę pana, — odparła skwapliwie kobiecina. — Mieszka tu przecież pan Lavernoux, sekretarz i intendent pana barona. Ja go właśnie obsługuję.
— A można się z nim widzieć?
— Widzieć się z nim? On, biedaczysko, bardzo chory.
— Chory?
— A jakże... już od dwóch tygodni... od owej historji z panią baronową. Na drugi dzień dostał gorączki i położył się do łóżka.
— Ale przecież wstaje?
— Tego to ja już nie wiem, proszę pana.
— Jakto, — pani nie wie?
— A nie, — doktór nie pozwala wchodzić do jego pokoju. Zabrał mi nawet klucz.
— Kto zabrał?
— Doktor. On sam przychodzi do niego parę razy dziennie, opiekuje się nim. O, może kwadrans temu dopiero, jak wyszedł... taki stary zgarbiony staruszek w okularach, ze siwą brodą... A gdzie pan idzie, proszę pana?
— Idę do niego, proszę mnie poprowadzić, — odparł Lupin już na schodach. — Prawda, to na trzeciem piętrze, z lewej strony?
— Ale proszę pana, — lamentowała dozorcowa, — przecież tam nie wolno wchodzić. I nawet nie mam klucza, bo pan doktor...
Znaleźliśmy się wkrótce na trzeciem piętrze, razem z dozorcową. Lupin wydobył z kieszeni pewien mały instrument i mimo protestów dozorcowej wsunął go do zamku. Drzwi się otworzyły odrazu, — weszliśmy do środka. Znaleźliśmy się w ciemnym przedpokoju, w głębi przez uchylone trochę drzwi przeciskała się smuga światła. Lupin podszedł gwałtownie do owych drzwi, otworzył je szeroko i już na progu wykrzyknął:
— Ach, zapóźno! Do pioruna!
Dozorcowa upadła na klęczki, bliska omdlenia.
Wszedłem i ja do pokoju i spostrzegłem leżącego tam na dywanie jakiegoś mężczyznę, prawie zupełnie rozebranego, ze skurczonemi nogami. Twarz miał bladą, chudą, kościstą, w oczach malowała się zgroza, usta wykrzywione były jakimś strasznym skurczem.
— Nie żyje już, — oświadczył Lupin, po obejrzeniu leżącego.
— Przecież nie widać żadnej rany, ani śladów krwi, — zauważyłem.
— Owszem, są, — odpowiedział Lupin, odchylając mu na piersiach koszulę i wskazując kilka kropel krwi. — Ktoś musiał go jedną ręką ścisnąć gwałtownie za gardło, a drugą ukłuć w samo serce. Mówię „ukłuć“, bo naprawdę ranka jest ledwo widoczna, — jakby od ukłucia długą ostrą igłą.
Rozejrzał się uważnie po podłodze w pokoju; nie znalazł jednak nic ciekawego, tylko małe kieszonkowe lusterko, z pomocą którego Lavernoux puszczał niedawno owe sygnały świetlne.
Dozorcową zaczęła lamentować i wołać ratunku. Lupin rzucił się ku niej gwałtownie:
— Cicho! Ani słówka!... Będzie czas później na to!... Słuchaj mnie pani i odpowiadaj na pytania, — to obecnie najważniejsze. Pan Lavernoux miał jakiegoś dobrego przyjaciela na tej samej ulicy, prawda? — mieszkał z tej samej strony ulicy, tak?
— Tak.
— Spotykali się wieczorami w kawiarni, pożyczali sobie wzajemnie dzienników i ilustracyj?
— Tak.
— Jak się nazywa ten przyjaciel?
— Dulatre.
— Gdzie mieszka.
— Przy tej ulicy, nr. 92.
— Jeszcze jedno: czy ten stary siwy doktor w okularach, o którym mi pani mówiła, przychodził tu od dawna?
— Nie, — nie znałam go przedtem zupełnie. Pierwszy raz przyszedł tego wieczora, kiedy pan Lavernoux zachorował.
Lupin nie pytał o nic więcej, zbiegł po schodach na ulicę, — skręciliśmy na prawo, tak że przechodziliśmy znów koło mego mieszkania. Zatrzymał się o cztery domy dalej, przed nr. 92. Był to niski domek, którego parter zajęty był przez duży skład wina. Właściciel tegoż stał właśnie przed wejściem, paląc fajeczkę. Lupin zaczepił go, pytając, czy p. Dulatre jest w domu.
— Nie, proszę pana, — odparł kupiec, — wyjechał, jakie pół godziny temu... Wydawał się jakiś zdenerwowany... pojechał automobilem, co mu się rzadko zdarza.
— A nie wie pan przypadkiem...
— Dokąd pojechał? Mój Boże, niema w tem żadnej tajemnicy. Tak głośno rzucił adres szoferowi! „Do Prefektury Policji!“ powiedział...
Lupin już miał zamiar skinąć na przejeżdżający taksameter, ale zamyślił się.
— To nic, — szepnął, i tak go już nie dogonię! Spytał jeszcze kupca, czy po odjeździe pana Dulatre nikt tu nie przychodził.
— Owszem, — jakiś stary jegomość z siwą brodą, w okularach. Dzwonił do mieszkania p. Dulatre i odszedł z niczem.
— Bardzo panu dziękuję za informację, — odrzekł Lupin na odchodnem. Szedł pomału, zamyślony, nie odzywając się do mnie ani słowem. Widocznem było, że całe zagadnienie było mu trudne do odcyfrowania że niezbyt pewnie orjentował się jeszcze w sytuacji.
Sam mi to zresztą wyznał po chwili:
— Tego rodzaju sprawy wymagają raczej dużo więcej intuicji, niż rozwagi. Ale to sprawa djabelnie ciężka, — warto się nią naprawdę zająć.
Doszliśmy do bulwarów; Lupin wszedł do spotkanej na drodze czytelni i przeglądał bardzo uważnie i skrupulatnie dzienniki z ostatnich dwóch tygodni. Od czasu do czasu monologował półgłosem:
— Tak... Tak... jest to wprawdzie tylko hypoteza, ale hipoteza dająca wyjaśnienie na wszystko... A skoro znajduję w niej wyjaśnienie na każde pytanie, — zatem hypoteza moja nie musi być daleką od prawdy.
Tymczasem nadszedł wieczór; zjedliśmy kolację w małej restauracji i zauważyłem, że Lupin stopniowo ożywiał się coraz bardziej, nabierał humoru i fantazji. Kiedy wyszliśmy na bulwary, kierując się w stronę pałacyku barona Repsteina, — miałem już przed sobą Lupina, zdecydowanego na wszystko, gotowego do czynu i walki.
Zwolniliśmy kroku, nie dochodząc do ulicy de Courcelles. Pałacyk barona, ładny trzypiętrowy budynek, o fasadzie przystrojonej w karjatydy i zgrabne kolumny, leżał z lewej strony, między ulicą de Courcelles a przedmieściem Saint Honoré.
— Stój! — krzyknął nagle Lupin.
— Co takiego?
— Jeszcze jeden dowód więcej — na potwierdzenie mej hypotezy!
— Jaki dowód? Nic nie widzą.
— Ale ja widzę... To wystarczy...
Podniósł do góry kołnierz marynarki, zagiął ku dołowi rondo kapelusza i mówił:
— Psiakrew — ciężka to będzie walka! Idź do domu, spać, mój kochany... Jutro opowiem ci całą moją wyprawę... o ile wyjdę z niej z życiem.
— Co ty mówisz?
— Tak, tak, ko cha siu, — ryzykuję bardzo dużo. Przedewszystkiem, że mnie zaaresztują, — ale to bagatela. Następnie własną głowę, co już coś więcej znaczy. Ale...
Chwycił mnie gwałtownie za ramię:
— ... Ale... ryzykuję coś innego jeszcze: oto mogę zarobić dwa miljony! A niech tylko pierwsze dwa miljony mam w garści, — zobaczycie, co ja zrobić z niemi potrafię! No dobranoc, kochasiu! A gdybyś mnie już więcej nie zobaczył...
Deklamował z udanym patosem:

Zasadź mi brzozę na mym grobie
Lubię jej liści szept rozwianych...

Odszedłem spiesznie. W trzy minuty później, — opowiadam to wszystko tak, jak mi to Lupin naza-jutrz sam opowiedział, — w trzy minuty później Lupin dzwonił do bramy pałacyku barona Repsteina.
— Czy pan baron jest w domu?
— Jest, — odparł lokaj, obserwując podejrzliwie niezwykłego przybysza, — ale pan baron o tej godzinie nie przyjmuje nikogo.
— Czy pan baron wie już o zamordowaniu jego intendenta, pana Lavernoux?
— Pewnie!
— Zatem proszę powiedzieć panu baronowi, że przychodzę właśnie w tej sprawie, — i że niema chwili czasu do stracenia.
— Antoni, proszę wprowadzić tego pana, — odezwał się głos z góry.
Lokaj wprowadził Lupina na pierwsze piętro. W uchylonych drzwiach stał tam jakiś pan, którego Lupin poznał odrazu, — widział bowiem już kilkakrotnie fotografję barona Repsteina w ilustracjach, — barona Repsteina, małżonka głośnej pani baronowej i właściciela słynnej klaczy wyścigowej „Etna“.
Był to barczysty, wysoki mężczyzna, o miłym i sympatycznym wyrazie twarzy. Ubrany był w elegancki bronzowy garnitur; w krawatce miał wpiętą śliczną perłę, zdaniem Lupina, bardzo cenną.
Wprowadził Lupina do swego gabinetu, — obszernego pokoju o trzech oknach, umeblowanego elegancko. Stało tam biurko amerykańskie, szafy bibljo-teczne i duża kasa ogniotrwała. Skoro się tam znaleźli, zwrócił się gorączkowo do Lupina:
— Ma pan jakie informacje?
— Tak, panie baronie.
— Odnośnie do zamordowania tego biedaka Lavernoux?
— Tak... i odnośnie do pani baronowej.
— Niepodobna? Mów-że pan prędko, błagam pana...
Podsunął mu krzesło. Lupin usiadł i zaczął mówić:
— Panie baronie, sprawa jest nader poważna. Będę się streszczał.
— Do rzeczy, panie, do rzeczy!
— Zatem powiem krótko, bez żadnych wstępów, 0 co idzie. Lavernoux, który od dwóch tygodni trzymany był przez swego lekarza w pewnego rodzaju areszcie, Lavernoux — że się tak wyrażę — telegrafował z pomocą sygnałów pewne rewelacje, które sobie częściowo zdołałem wynotować, a które naprowadziły mnie na trop tej całej sprawy. W trakcie telegrafowania właśnie został znienacka zaskoczony 1 zamordowany.
— Przez kogo? Dla Boga, przez kogo?
— Przez swego lekarza.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem. Ale jeden z przyjaciół zamordowanego, niejaki pan Dulatre, ten właśnie, z którym Lavernoux porozumiewał się zapomocą sygnałów, — musi to wiedzieć. Musi też znać dokładnie i w całości owe rewelacje, bo nie czekając co dalej będzie, wskoczył do automobilu i pojechał prosto do Prefektury Policji.
— Dlaczego? Poco? I co z tego ostatecznie wynikło?
— Co wynikło? Oto, że pański pałacyk, panie baronie, jest pilnie strzeżony przez policję; dwunastu ajentów spaceruje pod oknami. A skoro słońce wejdzie, wkroczą do pańskiego pałacyku w imię prawa i zaaresztują zbrodniarza.
— Zatem morderca pana Lavernoux ukrywa się w moim domu? Czyżby który z mej służby?... Choć nie, — mówiłeś pan o jakimś lekarzu...
— Pozwolę sobie zwrócić uwagę pańską, panie baronie, że pan Dulatre jadąc na policję nie wiedział jeszcze zupełnie o zamordowaniu jego przyjaciela, pana Lavernoux. Jechał tam w innej sprawie...
— W jakiejże to sprawie?
— W sprawie zniknięcia pani baronowej. Dzięki rewelacjom pana Lavernoux znalazł wyjaśnienie tej sprawy.
— Co pan mówi? Zatem odnaleziono baronowę? Gdzież ona jest? A co się stało z pieniędzmi, które mi zabrała?
Baron Repstein był widocznie silnie podniecony. Zerwał się z krzesła i podszedł do Lupina:
— No, mówże pan, — chcę wiedzieć wszystko! Nie mogę dłużej czekać!
Lupin odparł powoli, wahająco:
— Widzi pan... panie baronie... trudno mi to będzie wyjaśnić, — bo nasze punkty widzenia są djametralnie sprzeczne...
— Nic nie rozumiem!
— A jednak trzeba byś pan zrozumiał, panie baronie! — Mówi się, (powtarzam to, co wyczytałem w dziennikach), że pani baronowa wtajemniczona była we wszystkie pańskie interesy, że mogła swobodnie otworzyć nietylko tą oto kasę, — ale również i pańską skrytkę w Crédit Lyonnais, gdzie pan umieszczałeś wszystkie kosztowności.
— Tak jest.
— Otóż przed dwoma tygodniami, pewnego wieczora, gdy pan byłeś w klubie, baronowa, po zrealizowaniu pokryjomu wszystkich pańskich papierów wartościowych, miała wyjść z tego pałacyku, unosząc ze sobą w torebce podróżnej pańskie pieniądze i wszystkie kosztowności księżniczki de Berny.
— Tak jest.
— I od tego czasu zniknęła?
— Tak jest.
— Otóż — jest bardzo prosty, a ważny powód tego zniknięcia.
— Jakiż to?
— Ten, — że baronowa Repstein została zamordowaną.
— Zamordowana?... baronowa?... Czyś pan oszalał?
— Tak jest, — zamordowana, powtarzam! I to prawdopodobnie tegoż właśnie wieczora.
— Oszalałeś pan chyba?! Jakże baronowa mogła zostać zamordowana, skoro policja jest na jej tropie, depcze jej niemal po piętach?
— Policja idzie za fałszywym tropem... innej zupełnie kobiety.
— Jakiejż to?
— Wspólniczki mordercy.
— A któż jest tym mordercą?
— Ten sam człowiek, który wiedząc o tem, że Lavernoux odkrył całą tajemnicę tej zbrodni, trzymając go przez dwa tygodnie pod zamknięciem, teroryzował go, groźbami zmuszał do milczenia. Ten-sam, który nie wahał się zamordować go bez litości z chwilą odkrycia, że Lavernoux próbuje porozumie* wać się ze swym przyjacielem!
— W takim razie — to ów lekarz?
— Tak.
— Jak on się nazywa? Kto to jest, ten szatański zbrodniarz, tajemniczy, nieuchwytny, — którego nikt nawet nie podejrzywa?
— Nie domyśla się pan?
— Nie.
— A chciałby pan to wiedzieć?
— Czy chciałbym? I pan się pyta jeszcze? Mówże pan nareszcie!... Kto to, gdzie się ukrywa? Wie pan, gdzie on jest?
— Wiem.
— Tu, w tym pałacu?
— Właśnie!
— I jego to policja poszukuje?
— Tak jest.
— Któż to zatem?
— Pan!
— Ja?...
Nie upłynęło jeszcze dziesięć minut od chwili wejścia Lupina do pałacu, a już pojedynek się rozpoczął. Oskarżenie było rzucone baronowi w twarz, jasno, brutalnie, niedwuznacznie.
Lupin mówił dalej:
— Tak jest, — pan sam, przyprawiwszy sobie fałszywą brodę i nałożywszy dla niepoznaki okulary, udając poważnego staruszka. Pan sam, baronie Repstein. Bo gdyby przyjąć, że to nie pan sam ułożył cały ten piekielny plan, — sprawa przedstawiałaby się poprostu jako nierozwiązalna zagadka. Natomiast jeżeli wyjdziemy z tego założenia, że pan jesteś tym zbrodniarzem, że pan zamordowałeś swą żonę by się jej pozbyć i puszczać majątek z inną kobietą, że pan zabiłeś pana Lavernoux, aby pozbyć się jedynego groźnego świadka, — wtedy odrazu wszystko się wyjaśnia.
Baron, który stał pochylony ku Lupinowi, słuchając uważnie każdego jego słowa, — wyprostował się i patrzał na Lupina jak na warjata. Gdy Lupin skończył mówić, baron cofnął się o parę kroków, otworzył usta, jakby chciał coś odrzec, — ale rozmyślił się... podszedł do kominka i nacisnął dzwonek.
Lupin ani drgnął, — stał spokojnie, lekko uśmiechnięty. Kiedy lokaj stanął we drzwiach, — baron zwrócił się do niego:
— Możesz iść spać, Antoni. Ja sam wyprowadzę pana.
— Czy mam pogasić światła?
— Tak, — tylko w przedpokoju zostaw.
Po wyjściu lokaja baron podszedł szybko do biurka, wyjął stamtąd rewolwer, wsadził go sobie do kieszeni i wrócił do Lupina, mówiąc zupełnie spokojnie:
— Niech pan się nie gniewa, że zmuszony jestem przedsięwziąć pewne środki ostrożności, — na wypadek, gdybym miał do czynienia z warjatem... Ale nie, pan nie jesteś warjatem. Ale nie pojmuję zupełnie celu pańskiej wizyty... A przytem rzuciłeś mi pan w twarz tak potworne oskarżenie, że pragnąłbym naprawdę usłyszeć powody, które pana do tego skłoniły.
Mówił to głosem wzruszonym, — w oczach łzy mu zalśniły. Lupin zadrżał. Czyżby się omylił? Czyżby owa hipoteza, do której doszedł drogą intuicji, hipoteza oparta na kruchej podstawie kilku drobnych faktów, miała się okazać błędną? Jeden drobny szczegół przyciągnął jego uwagę: poprzez wycięcie w kamizelce barona spostrzegł koniec owej szpilki, wpiętej w krawatce i skonstatował, że szpilka ta była niezwykłej długości. Co więcej, szpilka ta była trójkątna, tworząc rodzaj maleńkiego, delikatnego sztyleciku, strasznej broni w rękach fachowca.
I Lupin nie wątpił już, że właśnie od ukłucia tej szpilki, ozdobionej wspaniałą perłą, zginął biedny Lavernoux.
— Szczwany z pana lis, panie baronie, — szepnął.
Baron stał niewzruszony, spokojny, jakby niczego nie rozumiał i czekał na wyjaśnienie, które mu się należało. I mimo wszystko, ta sztywna obojętność barona zmieszała nieco Lupina.
— Szczwany lis, — powtórzył, — bo przecież to zupełnie jasne, że baronowa spieniężając wszystkie pańskie papiery wartościowe i pożyczając klejnóty od księżniczki pod pretekstem kupna, — działała w myśl pańskich wskazówek. I również jasnem jest, że ową damą, co wyszła wtedy z pałacyku z torebką podróżną w ręku, — to nie była pańska żona, lecz jakąś inna kobieta, zapewne pańska wspólniczka. Ona to właśnie tłucze się teraz po całej Europie, uciekając przed pościgiem poczciwego Ganimarda. Wspaniała kombinacja, niema co mówić! Przecież tamta kobieta nic zgoła nie ryzykuje, policja szuka baronowej, a nie jej, nieprawdaż? A jakże mogłaby szukać kogoś innego, skoro pan sam wyznaczyłeś nagrodę 100 tysięcy franków za odnalezienie baronowej?! Złożenie tych stu tysięcy w depozycie u notarjusza, — to było naprawdę paradne. Zamydliłeś pan tem oczy policji i wszystkimi Skoro taki jegomość deponuje u notarjusza sto tysięcy, — to chyba można mu wierzyć!? Zatem szuka się baronowej, a pana zostawia się w spokoju, — ma pan dość czasu do uporządkowania swych interesów, do wysprzedania mebli, urządzenia, stajni wyścigowej, — by potem móc spokojnie uciec! To naprawdę paradne!
Baron nie reagował na to wszystko. Podszedł pomału do Lupina i zagadnął go flegmatycznie:
— Kto pan jesteś właściwie?
Lupin parsknął śmiechem:
— A cóż panu na tem może zależeć? Przyjmijmy, że jestem wysłannikiem Losu — i że zjawiam się niespodzianie, by pana zgubić!
Zerwał się z krzesła, a chwytając barona za ra* mię mówił dalej gorączkowo szybko:
— Albo, — by cię ocalić, baronie. Słuchaj I Owe trzy miljony, wszystkie kosztowności księżniczki, cała gotówka jaką dostałeś dziś za sprzedaż mebli, nieruchomości i stajni wyścigowej, wszystko to jest tu — w twojej kieszeni, albo w tej tu kasie. Przygotowany jesteś już do ucieczki. Widzisz, tam w kącie, za tą zasłoną, widzą róg twojej skórzanej walizy. Papiery wszystkie uporządkowane. Dziś w nocy zamierzasz ulotnić się pocichutko, aby w przebraniu, pod innem nazwiskiem połączyć się z ową Nelly Darbel, twoją kochanką, dla której popełniłeś te wszystkie zbrodnie. Aż tu nagle wszystko się zepsuło; policja cię pilnuje, — pod oknami stoi dwunastu ajentów, wysłanych tu przez Prefekturą — na skutek rewela-cyj Dulatre’a! Ja jeden mogę cię jeszcze uratować. Zatelefonuję — a koło trzeciej rano przybędzie tu ze dwudziestu moich ludzi, — ubezwładnią policjantów — i będziesz się mógł pocichutko wymknąć z matni. W zamian za to jeden drobiazg tylko: podzielimy się zgodnie pieniądzmi i klejnotami. No zgoda?
Pochylił się nad baronem, starając się całą siłą woli wymusić na nim zgodę. Baron szepnął pomału:
— Zaczynam rozumieć... to pospolity szantaż...
— Nazywaj to jak ci się żywnie podoba, — ale nie masz innego wyjścia. I nie myśl sobie, że ja się cofnę może w ostatniej chwili, że się może zlęknę policji, aresztowania, więzienia. Nie, nie, mój kochasiu! Ja sobie zawsze dam radę! Idzie tu tylko o ciebie... Pieniądze albo życie, jaśnie panie! Albo podzielimy się ładnie... albo szafot! No, zgoda?
Gwałtowne szarpnięcie. Baron oswobodził sobie ręce, wydobył rewolwer i wystrzelił.
Ale Lupin przewidział ten atak, zwłaszcza, że na pogodnem dotychczas i spokojnem obliczu barona malować się zaczęła od chwili długo tłumiona wściekłość, złość, strach i nienawiść.
Padły dwa strzały. Lupin najpierw uskoczył w bok, potem rzucił się na ziemię i chwycił gwałtownie barona za nogi, tak że ledwie nie upadł. Wyrwał się — chwycili się obaj za bary i zaczęło się śmiertelne, dzikie zmaganie.
Nagle Lupin poczuł piekący ból w piersiach.
— Ach, ty łotrze, — zasyczał gniewnie. — Znowu tą szpilką, tak samo jak tamtego!
Ostatecznym wysiłkiem wyprostował się — uchwycił barona mocno pod gardło i począł dusić. Zwycięstwo przechyliło się na jego stroną.
— Ach ty idjoto! Gdybyś się nie był sam zdradził, kto wie, byłbym może się cofnął. Masz taką poczciwą twarz rozsądnego człowieka. Ale co za bajeczne mięśnie!... Myślałem, że już po mnie, naprawdę... No, nie udało ci się... Tak, dawaj teraz kochanku tą szpilką — i uśmiechnij się ładnie, grzecznie... Nie tak, nie wykrzywiaj sią... może za mocno trochą ściskam?... Może pan dobrodziej się dusi?.. No, więc trzeba się grzecznie sprawiać!... Tak, — teraz rączki zwiążemy ładnie sznurkiem... pozwalasz, nieprawdaż?... Mój Boże, jak my się doskonale obaj zgadzamy!... Wzruszające doprawdy!... Wiesz, w gruncie rzeczy mam do ciebie dużo sympatji... Tak, — a teraz baczność, kochanku!... I nie bierz mi tego za złe — bardzo cią przepraszam...
Podniósł się i z całej siły uderzył pięścią w brzuch leżącego barona, który jęknął głucho, tracąc przytomność.
— Widzisz bracie, jak to nieładnie nie słuchać dobrej rady, — monologował Lupin. — Chciałem się z tobą zgodnie podzielić.. Teraz nie dam ci nic zgoła... o ile sam coś znajdą... Bo w tem sąk: gdzie ten łajdak ukrył swoje skarby? W kasie ogniotrwałej może? Ciążka to bądzie robota!... Na szczęście mam całą noc przed sobą...
Przeszukał kieszenie w ubraniu barona, zabrał mu znalezione klucze, skontrolował ukrytą w kącie walizą, w której jednak pieniędzy nie było, — i skierował się do kasy ogniotrwałej.
Ale nagle stanął jak wryty: posłyszał jakieś niezwykłe szmery. Czyżby kto ze służby? Nie, to wykluczone: pokoje służby były na III piątrze, a ów szmer dochodził z dołu. Zrozumiał wkrótce: widocznie ajenci policyjni, posłyszawszy owe dwa strzały dobijają się do bramy wchodowej, nie chcą czekać aż do świtu.
„Psiakrew, — monologował, — a tom się ładnie ubrał! Mili goście, niema co mówić, — i to właśnie w tym momencie, kiedy człowiek ma zbierać owoce swej ciężkiej pracy! No, no, Lupin, tylko spokojnie, nie denerwuj się! O cóż idzie właściwie? Otworzyć w ciągu minuty kasę ogniotrwałą? Trzeba zatem odkryć sekret... na jakie słowo jest zamek nastawiony? Zobaczmy z ilu liter się składa? Z czterech?
Zamknął na klucz drzwi do przedpokoju, nasłuchując bacznie. Potem wrócił do kasy.
— Cztery litery... cztery litery tylko... któżby mi tu mógł udzielić jakiejś wskazówki?... Kto?... Ależ chyba Lavernoux, do licha... poczciwy Lavernoux, co dawał sygnały świetlne i przypłacił to życiem... Oczywiście!... Jakiż ja głupi... Czegóż tu się tak denerwować? No, Lupin, musisz się natychmiast uspokoić, opanować zdenerwowanie... Inaczej źle z tobą będzie!
Odczekał jakie dziesięć minut, poczem przykląkł przy kasie, manewrując uważnie koło czterech metalowych guzików. Następnie wyciągnął pęk kluczy, wybrał jeden, drugi, próbując wetknąć je do zamku, — ale bezskutecznie.
„Do trzech razy sztuka, — mruknął, próbując trzeciego klucza. — Zwycięstwo! Sezamie, otwóż się!
Drzwi ustąpiły; Lupin pociągnął pomału ku sobie ciężkie, żelazne skrzydło kasy.
„Miljony już moje! — Zakrzyknął z tryumfem.
Ale w tym samym momencie odskoczył gwałtownie w tył, wzdrygając się ze wstrętu i zgrozy. Ręce drżały mu nerwowo, nogi się pod nim uginały. Przez kilkadziesiąt sekund, nie bacząc na rosnący hałas na dole i rozgłośne dzwonienie dzwonków elektrycznych w całym pałacu, — stał jak zahypnotyzowany tym straszliwym widokiem: w głębi kasy ogniotrwałej leżały zwłoki młodej kobiety, napół rozebranej. Leżała zgjęta w pół, wciśnięta do środka niby gruby pakunek... jasne włosy spływały falą... krwią zwalane...
— Baronowa, — wyjąkał, — baronowa!... Ach, ty potworze!
Ocknął się ze zdumienia, zwrócił się ku leżącemu baronowi, splunął mu w twarz i począł kopać nogami:
— Masz, masz, jeszcze ty łotrze, ty łajdaku! Czekaj, szafot cię nie minie!
Z górnych pięter dochodził gwar zmieszanych głosów, — na schodach rozległy się spieszne kroki. Czas było myśleć o ucieczce.
Uda mu się, — był tego pewnym. Już w czasie rozmowy z baronem doszedł do wniosku, że musi tu być jakieś sekretne wyjście. Świadczyło o tem najwymowniej zachowanie się barona, który nie stracił zupełnie głowy i zdecydował się nawet na walkę z Lupinem. Widocznie był pewnym, że uda mu się potem uciec niepostrzeżenie.
Lupin przeszedł do sąsiedniego pokoju, którego okno wychodziło na ogród. W chwili, gdy ajenci policyjni weszli do pałacu, Lupin wyszedł na okno i po rynnie spuścił się na ziemię. Obchodził ostrożnie cały budynek; wkrótce dostrzegł gęste krzewy, rosnące pod murem, wszedł między te krzewy i odkrył tam odrazu małą furtkę, którą otworzył bez trudu. Znalazł się na podwórzu, przebiegł je szybko, jeszcze kilkanaście kroków i już znalazł się na ulicy. Oczywiście policja, jak to Lupin przewidywał, — nie wiedziała nic o tem tajemnem przejściu.
— No i co ty mówisz na to? — spytał mnie Lupin, po opowiedzeniu mi wszystkich szczegółów tej tragicznej nocy. — Ten baron Repstein, cóż to za łotr rafinowany! Jakto jednak pozory mylą! Wyglądał naprawdę na uczciwego człowieka!
— No... a owe miljony? A te klejnoty księżniczki? — zagadnąłem.
— Były schowane w kasie. Pamiętam dobrze, — leżała tam duża paczka.
— A zatem?
— Leżą tam dalej.
— Nie podobna?!
— Zaręczam ci, że tak. Mógłbym ci nablagować, że zląkłem się policji, albo w ostatniej chwiii opadły mnie jakieś skrupuły... Powiem ci jednak szczerą prawdą... choć to bardziej prozaiczne... śmierdziało mi zanadto!
— Co takiego?
— Tak, mój drogi... z te] kasy cuchnęło tak obrzydliwie, że nie mogłem wytrzymać... czułem, że mi się słabo robi, że lada chwila zemdleję... Pomyśl, jakie to jednak głupie! Cała i jedyna moja zdobycz z tej wyprawy, to ta oto szpilka do krawatki... Perła warta na ślepo trzydzieści tysięcy! Ale przyznam ci sią, że zły jestem porządnie... Nie udało się!...
— Jeszcze jedno pytanie: jakim sposobem odgadłeś owo słowo, otwierające zamek od kasy?
— To takie proste przecież! Można się było odrazu domyśleć!
— Mianowicie?...
— Słowo to ukryte było w owych telegraficznych sygnałach, podawanych przez biedaka Lavernoux.
— Nie rozumiem...
— No, — owe błędy pisarskie...
— Błądy pisarskie, powiadasz?
— Oczywiście, — przecież to było umyślnie robione. Nie przypuszczasz chyba, aby sekretarz, intendant barona, nie znał na tyle ortografji, by pisać ni zamiast nie, attaku przez dwa t, bezpłodej walka zamiast bezpłodnej walki. Odrazu mi to wpadło w oczy. Zestawiłem te cztery litery razem i doszedłem w ten sposób do słowa ETNA, — nazwy owej sławnej klaczy.
— I to jedno słowo ci wystarczyło?
— Naturalnie. Najpierw naprowadziło mnie ono na trop afery Repsteina, o której rozpisywały się szeroko dzienniki. Potem przyszło mi na myśl, że właśnie to słowo otwiera też i kasę, zważywszy, że Lavernoux znał straszną zawartość tej kasy i chciał zadenuncjować barona. Tą drogą doszedłem też do wniosku, że Lavernoux musiał mieć przyjaciela gdzieś w pobiiżu, z którym schodził się zapewne w kawiarni... że obydwaj lubieli rozwiązywać łamigłówki i kryptogramy, jakie zamieszczają rozmaite wydawnictwa ilustrowane... że wreszcie bawili się obydwaj w ową korespondencję za pomocą sygnałów świetlnych.
— Jakież to wszystko wydaje się teraz logiczne i proste.
— Niesłychanie proste. A cała ta przygoda, to jeden dowód więcej, że do odkrycia zbrodni nie zawsze wystarczy samo ustalenie faktów, śledztwo, rozumowanie i wyciąganie choćby najlogiczniejszych wniosków. Tu trzeba czegoś więcej; intuicji i dużej inteligencji!... A pochlebiam sobie, że ani jednego, ani drugiego mi nie brakuje!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Kazimierz Rychłowski.