Ślubna obrączka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Ślubna obrączka
Pochodzenie Zwierzenia Arsena Lupina
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „PRASA“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Kazimierz Rychłowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
ŚLUBNA OBRĄCZKA.

Iwona d’Origny uścisnęła na odchodnem swego synka, nakazując mu, aby zachowywał się grzecznie:
— Wiesz dobrze, że babcia nie bardzo lubi małe dzieci. Skoro cię już raz zaprosiła do siebie, trzeba jej pokazać, że jesteś chłopczykiem grzecznym i dobrze wychowanym.
A zwracając się do guwernantki, dodała:
— Proszę koniecznie wrócić z nim po obiedzie!... Czy pan jest jeszcze w domu?
— Tak, proszę pani, pan hrabia jest w swoim gabinecie.
Po wyjściu obojga Iwona d’Origny podeszła spiesznie do okna; chciała zobaczyć jeszcze swego synka na ulicy. Rzeczywiście ukazał się po chwili, podniósł ku niej główkę i przesłał jej rączką całusa, jak to co dnia stale robił. Guwernantka ujęła go potem za rękę — ruchem dziwnie energicznym, jak to Iwona mogła zauważyć. Wychyliła się jeszcze bardziej z okna i kiedy dziecko dochodziło do rogu ulicy, spostrzegła, że ze stojącego opodal automobilu wyskoczył jakiś mężczyzna i podszedł spiesznie do jej synka, Człowiek ten, — w którym poznała Bernarda, zaufanego lokaja jej męża, — ujął chłopca za ramię, wpakował go do automobilu, do którego wsiadła również i guwernantka, i kazał szoferowi ruszyć.
Wszystko to nie trwało dłużej, jak dziesięć sekund.
Iwona zaintrygowana tą sceną, pobiegła spiesznie do swego pokoju, narzuciła na ramiona płaszczyk i skierowała się ku drzwiom.
Drzwi były zamknięte na klucz; klucza w zamku nie było.
Wróciła spiesznie do buduaru; i tutaj drzwi były zamknięte.
Momentalnie stanął jej przed oczyma obraz jej męża, owa twarz, nie rozjaśniona nigdy najlżejszym uśmiechem, owo spojrzenie surowe, wrogie, w którem od szeregu lat czytała tajoną nienawiść.
— To on... to on zrobił... szepnęła, — zabrał mi dziecko!... To okropne!
Zaczęła z całej siły walić pięściami we drzwi, kopać w nie nogami, potem podbiegła do kominka, nacisnęła mocno dzwonek.
Rozległo się donośne, nieustanne dzwonienie. Nie odrywała ręki od dzwonka: zleci się służba, może i ludzie na ulicy spostrzegą się, że dzieje się tu coś niezwykłego...
Zazgrzytał klucz w zamku, — drzwi otworzyły się gwałtownie. Na progu stanął hrabia d’Origny, a na twarzy jego malował się tak straszny wyraz, że Iwona, cofnęła się, zdjęta trwogą. Drżała, nie zdolna wydobyć głosu ze ściśniętego gardła, nogi się pod nią ugięły, — osunęła się na ziemię... „Śmierć!“ przemknęło jej przez mózg.
Hrabia podszedł ku niej i chwycił ją mocno pod gardło.
„Milcz,... nie wołaj nikogo“, — mówił zdławionym głosem, — „radzę ci to w twoim własnym interesie“.
Widząc, że nie stawia zupełnie opora, zwolnił uścisk i wydobył z kieszeni przygotowane już zawczasu długie paski płótna. W ciągu paru minut związał jej mocno ramiona i ręce i skrępowaną ułożył na kanapie.
Tymczasem w buduarze ściemniło się. Hrabia zapalił światło elektryczne i podszedł do małego biureczka, w któremi Iwona zazwyczaj chowała swoją korespondencją. Nie mogąc otworzyć szuflady, wyłamał zamek zapomocą kawałka żelaza, wyciągnął z wnętrza wszystkie papiery i spakował je do pudełka.
— Szkoda czasu, prawda? — zauważył zjadliwie. — Z pewnością same rachunki i listy bez żadnego znaczenia... Żadnego dowodu obciążającego... Mniejsza o to!... Dość na tem, że odebrałem ci mego syna i nie oddam go, przysięgam Bogu!
Zabierał się już do odejścia, kiedy we drzwiach buduaru stanął lokaj Bernard. Rozmawiali półgłosem, Iwona jednak dosłyszała, jak Bernard mówił:
— Dostałem wiadomość od złotnika. Jest do naszej dyspozycji.
Na co hrabia odparł:
— Odłóżmy to do jutra w południe. Matka moja telefonowała mi, że wcześniej przyjść nie może.
Potem posłyszała Iwona zgrzyt klucza w zamku i odgłos kroków ginących gdzieś na parterze, gdzie znajdował się gabinet hrabiego.
Leżała długi czas bez ruchu, oszołomiona zupełnie tem co zaszło. Przypominała sobie oburzające postępowanie jej męża w ostatnich czasach, te ustawiczne upokorzenia, na jakie ją narażał, jego pogróżki, jego zapowiedzi rozwodu... Zwolna uświadomiła sobie, że padła ofiarą formalnego sprzysiężenia, że hrabia rozmyślnie zwolnił całą służbę na całą dobę, że guwernantka na rozkaz hrabiego, a w porozumieniu z Bernardem wyszła razem z jej synkiem, — i że tego ukochanego synka nie zobaczy już nigdy więcej!
— Moje dziecko, — moje dziecko! — jęczała rozpaczliwie. Gwałtownym wysiłkiem szarpnęła się cała — i ze zdumieniem skonstatowała, że ręką prawą nie dość mocno skrępowaną, może do pewnego stopnia władać.
Ożywiona nadzieją poczęła wolno, cierpliwie, systematycznie, pracować nad oswobodzeniem się.
Praca to była uciążliwa. Minęło dużo czasu, zanim udało jej się najpierw obluźnić dostatecznie węzeł, — i wreszcie porozwiązywać wszystkie inne krępujące ją więzy.
Ale myśl o dziecku dodawała jej odwagi i mocy. I kiedy zegar wydzwonił ósmą, — była już zupełnie wolną!
Rzuciła się natychmiast ku oknu, otworzyła je z zamiarem wołania o pomoc. Ujrzała policjanta spacerującego opodal. Wychyliła się przez okno. W świeżem wieczornem powietrzu odzyskała całą przytomność umysłu: Mój Boże, mój Boże! Co tu poc/ąć? Jak się stąd wydobyć? Jakim sposobem odszukać syna? Za lada hałasem hrabia może tu wpaść... I kto wie, czy w przystępie szału?...
Wzdrygnęła się, przeniknięta zimnym dreszczem. Myśl o śmierci zmieszała się w jej biednej głowie z myślą o dziecku...
— Ratunku!... Ratunku!... jęknęła głucho.
Urwała, powtarzając półgłosem „Ratunku!“ jakgdyby to słowo obudziło w jej duszy pewne reminiscencje — i jak gdyby ów ratunek nie wydawał się jej rzeczą niemożliwą. Przez kilka minut siedziała pogrążona w głębokiej zadumie, popłakując cicho. A potem, niemal mechanicznie sięgnęła ręką do małej bibljoteczki, umieszczonej na półeczce nad jej biurkiem. Wydobywała kolejno jedną książkę po drugiej, przerzucając spiesznie kartki. Wreszcie z piątej książki wydobyła bilet wizytowy, na którym wydrukowane były te dwa słowa: Horacy Velmont, a poniżej dopisany ołówkiem adres: Paryż, Klub na Królewskiej.
I przypomniały jej się owe zagadkowe słowa, powiedziane jej przez tego człowieka przed paru laty, w czasie przyjęcia w tym samym domu:

„Gdyby pani znalazła się kiedykolwiek w niebezpieczeństwie, gdyby potrzebowała mej pomocy, — proszę bez wahania wrzucić do skrzynki ten oto bilet, który wkładam do tej książki. Przyjdę niezawodnie, — bez względu na porę i na wszelkie możliwe trudności!“

A z jakąż mówił to pewnością siebie, z jakiem przekonaniem o swej potędze i odwadze nieograniczonej!
Gnana jakimś wewnętrznym nieodpartym nakazem, nie chcąc myśleć nawet o konsekwencjach tego kroku, Iwona wzięła pneumatyczną ofrankowaną kopertę, włożyła do niej ów bilet wizytowy, zapieczętowała, wypisała na kopercie adres: Horacy Velmont, Klub na Królewskiej, — i podeszła do uchylonego okna. Policjant spacerował dalej po ulicy. Wyrzuciła kopertę przez okno, na los szczęścia. Może ktoś z przechodniów podejmie ten papier i wrzuci do skrzynki!...
Ale natychmiast niemal przyszła refleksja. Szaleństwem przecież było przypuszczać, że list ten dojdzie celu, — a większem jeszcze szaleństwem łudzić się, by ów człowiek, którego wzywa, mógł przybyć na ratunek, — bez względu na porę i na wszelkie możliwe trudności!
Po owym gwałtownym wysiłku energji nastąpiła równie gwałtowna reakcja. Iwona opadła na fotel, zupełnie bezsilna i wyczerpana.
Czas płynął wolno — mijały kwadranse i godziny smutnego zimowego wieczora wśród zupełnej ciszy, przerywanej tylko turkotem powozów. Pogrążona w jakimś bolesnym półśnie, Iwona liczyła machinalnie dźwięki zegara, wydzwaniającego godziny. Uszu jej dochodziły też szmery z różnych stron domu. Ze szmerów tych orjentowała się, że mąż jej już zjadł kolację, że potem zeszedł na dół, do swego gabinetu. Ale wszystko to wydawało jej się dziwnie obcem i dalekiem. Leżała w zupełnem odrętwieniu; nie przyszło jej nawet na myśl położyć się z powrotem na kanapie, — na wypadek gdyby mąż jej tu wrócił...
Wybiła północ... potem wpół... wreszcie pierwsza... Iwona nie myślała już o niczem, czekając z rezygnacją bezsilną na to, co przyjdzie, co przyjść musi. Marzyła o swem dziecku... oto wszystko się już skończyło, — nic już nie grozi ani jemu, ani jej... są razem, złączeni serdecznym uściskiem... Co to? chcą ich rozłączyć... majaczy jej się, że płacze... że dusi się...
Zerwała się nagle. Klucz zazgrzytał w zamka — to hrabia a pewnością! Obejrzała się instynktownie za jakąkolwiek bronią. Drzwi otworzyły się gwałtownie...
— To pan... to pan... wyszeptała zdumiona, jakby oczom własnym wierzyć niechciała.
Podszedł ku niej młody, smukły, elegancki mężczyzna, w wieczorowem ubraniu, z płaszczem i szapoklakiem pod pachą. Poznała go odrazu, — był to Horacy Velmont.
— To pan... powtarzała.
Ukłonił się jej nisko:
— Bardzo panią przepraszam, — ale list pani doręczono mi tak późno!...
— Czyż to możliwe... pan tutaj... jakim cudem?...
— Czyż nie przyrzekłem pani, że stawią się na każde wezwanie? — odparł z lekkiem zdziwieniem.
— Tak, to prawda ale...
— Żalem — jestem do usług, — uśmiechnął się swobodnie.
Rozejrzał się badawczo po całym pokoju, rzucił okiem na długie paski płótna, które Iwona porozwiązywała.
— Zatem to takich środków używa się wobec pani? — zauważył potrząsając smutno głową. — To hrabia d’Origny, nieprawdaż? Skonstatowałem też, że pani była zamknięta... W takim razie ów list?... Aha, już wiem, — przez okno!... Ale co za nieostrożność: zostawiła je pani uchylone!
Zamknął okno energicznie. Iwona przestraszyła się:
— A jeśli kto usłyszy?
— Niema nikogo w całym domu. Sam się przekonałem.
— A on?...
— Mąż pani wyszedł przed dziesięciu minutami.
— Dokąd?
— Do swej matki, hrabiny d’Origny.
— Skąd pan wie o tem?
— W bardzo prosty sposób. Zatelefonowano po niego, — ja na rogu ulicy, ukryty, czekałem, czy wyjdzie. Jak przewidywałem, wyszedł natychmiast, razem ze swym lokajem. Wtedy wszedłem do środka, z pomocą specjalnego klucza.
Opowiadał to swobodnie, tonem światowca, który w salonie opowiada jakąś pospolitą anegdotkę. Ale Iwona zaniepokoiła się:
— Zatem, to nie prawda?... Jego matka nie jest chora?... W takim razie wróci tu niedługo...
— Naturalnie, spostrzeże się, że sobie z niego zażartowano. Za jakie pół godziny, trzy kwadranse...
— Zatem uciekajmy. Nie chcą go juź spotkać tutaj. Biegną natychmiast do mego syna.
— Chwilką jeszcze...
— Chwilką? Czyż nie wiesz pan o tem, że mi dziecko porwano? Że może wyrządzili mu jaką krzywdą?...
Szarpała się, wyrywała gorączkowo. Ale Horacy Velmont posadził ją łagodnie przemocą na fotelu i pochylony nad nią zaczął mówić głosem spokojnym, pełnym szacunku:
— Proszą panią wysłuchać mnie spokojnie. Nie traćmy czasu, bo każda minuta jest droga. Przedewszystkiem przypomną pani jedno: spotkaliśmy się przed sześciu laty, — wszystkiego cztery razy... I za czwartym razem, tu, w tym samym domu, pani, dotknięta zbyt... jakby to powiedzieć? — zbyt serdecznym tonem mej mowy, dała mi do poznania, że dalsze moje wizyty są pani niepożądane. Od tego czasu nie widziałem pani więcej. A jednak, mimo wszystko, musi pani mieć do mnie wielkie zaufanie, skoro zachowałaś starannie mój bilet wizytowy, schowany do tej książki, i skoro teraz, po sześciu latach, właśnie do mnie zwróciłaś się po ratunek. Tego zaufania wymagam od pani i nadal; musi mnie pani na ślepo słuchać. Tak, jak przyszedłem na pierwsze wezwanie, pokonując wszystkie trudności, — tak samo podejmuję się panią wyratować z każdej, najtrudniejszej nawet, sytuacji.
Młoda kobieta uspakajała się pomału, słuchając tych słów, mówionych z niezamąconym spokojem i pewnością siebie. W obecności tego człowieka odzyskiwała spokój i równowagę umysłu.
— Proszę się nie lękać niczego, — mówił dalej. — Hrabina d’Origny mieszka w pobliżu lasku Vincennes. Gdyby nawet mąż pani znalazł odrazu auto, — nie wróci tu wcześniej jak koło czwartej. Obecnie jest wpół do trzeciej. Przysięgam pani, że punktualnie o trzeciej wyjdziemy stąd i ułatwię pani odnalezienie dziecka. Ale nie ruszę się stąd, póki nie będę wiedział wszystkiego.
— Cóż mam zatem robić? — spytała.
— Odpowiadać na moje pytania, i to zupełnie wyraźnie. Mamy niespełna pół godziny czasu. To wystarczy w sam raz.
— Proszę więc pytać.
— Czy zdaniem pani, hrabia ma jakie plany... zbrodnicze?
— Nie.
— Idzie więc tylko o synka pani?
— Tak.
— Porwał go, bo chciałby się z panią rozwieść i zaślubić inną kobietę, dawną przyjaciółkę pani, którą wyprosiłaś z tego domu?... Proszę pani, trzeba mi odpowiadać szczerze, bez ogródek. To są fakty notorycznie znane. Nie czas dziś na jakieś skrupuły, na przesadną delikatność, gdy idzie o pani synka. Zatem — mąż pani chce się ożenić z tamtą?
— Tak.
— Tamta jest zupełnie biedna. A mąż pani jest kompletnie zrujnowany, żyje z pensji wyznaczonej mu przez jego matkę, starą hrabinę, oraz z procentów od dużego majątku, zapisanego przez stryja pani na rzecz jej małego synka. Na ten to właśnie majątek mąż pani ma wielki apetyt. Liczy też na to, że z chwilą, gdy dziecko będzie jemu oddane pod opiekę, — znajdzie sposób na to, by majątek ten zagarnąć. A na to jest tylko jeden sposób: rozwód. Czy mam rację?
— Najzupełniej.
— Dotychczas pani nie chciała zgodzić się na rozwód?
— Ani ja, ani hrabina d’Origny, jego matka, — która z punktu widzenia religji potępia rozwód. Hrabina d’Órigny zgodziłaby się w jednym tylko wypadku...
— Mianowicie?
— O ile znalazłyby się niezbite dowody, że prowadzenie się moje... nie jest bez zarzutu.
Velmont wzruszył ramionami:
— W takim razie hrabia nie może nic zupełnie przedsięwziąć ani przeciw pani, ani przeciw jej dziecku. Na drodze do urzeczywistnienia jego planów stoi nieprzezwyciężona przeszkoda: bezwzględna uczciwość pani. A jednak... mimo wszystko... teraz nagle podejmuje walkę.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Że, jeśli człowiek tego pokroju, co hrabia, podejmuje podobną walkę, której wynik musi być bardzo wątpliwy, — to widocznie ma w ręku, a przynajmniej przekonany jest, że ma w ręku jakąś broń.
— Jakąż to broń?
— Nie wiem. Ale tak być musi. Inaczej nie rozpocząłby walki od porwania dziecka!
— To przecież okropne... Mój Boże, — skądże ja mogę się domyśleć, co on mógł wymyśleć sobie!...
— Niech pani się zastanowi... przypomni sobie dobrze! Widzę to biurko otwarte... czy między papierami nie było tam przypadkiem jakiego listu, który mógłby zużytkować na pani niekorzyść?
— Nie!
— A z jego słów, z jego pogróżek nie mogła pani niczego się domyśleć?
— Nic zgoła...
— Hm, hm... tu przecież coś być musi... mówił Velmont zamyślony. Po chwili zaczął mówić dalej:
— Czy hrabia ma może jakiego serdecznego przyjaciela, przed którym się zwierza?
— Nie.
— Wczoraj nie przychodził tu nikt obcy?
— Nie.
— A kiedy panią skrępował i zamknął, — nie było przy tem nikogo?
— W tym momencie — nie.
— A potem?
— Potem przyszedł jego zaufany lokaj... szeptali coś pod drzwiami.. słyszałam jak mówili o jakimś złotniku...
— I nic więcej?
— I jeszcze o czemś, co ma nastąpić dziś w południe... bo hrabina d’Origny nie może przyjść wcześniej.
— Czy z rozmowy tej mogła pani wywnioskować, jakie mąż pani ma dalsze plany?
— Nie, — nie domyślam się niczego.
— Gdzie pani ma swoje klejnoty?
— Mąż mój wszystkie posprzedawał.
— Nie zostało z nich nic, — nawet ani jednego pierścionka?
— Nie, — odparła, wyciągając ku niemu obie ręce. — Nic, prócz tej jednej obrączki.
— To obrączka ślubna?
— Tak... to obrączka..
Urwała, czerwieniąc się silnie. Velmont dosłyszał, jak mówiła półgłosem:
— Czyżby się dowiedział?... Nie, to niepodobna... Nie wie zupełnie... Velmont jął natychmiast wypytywać hrabinę, — milczała długi czas, nieruchoma z twarzą, na której lęk się malował. Wreszcie zaczęła mówić cichym głosem:
— To nie ślubna obrączka. Kiedyś — już dawno, dawno temu, obrączka ślubna spadła mi z kominka, gdzie ją położyłam. Szukałam jej wszędzie, ale zginęła, przepadła, jak kamień w wodę. Nie mówiąc o tem mężowi ani słowa, kazałam sobie sporządzić drugą taką samą obrączką, — tą właśnie, którą mam na palcu.
— Na obrączce ślubnej była wyryta data ślubu?
— Tak... dwudziesty trzeci październik.
— A na tej drugiej?
— Niema żadnej daty... — odpowiedziała niepewnie, z lekkiem wahaniem.
— Błagam panią, niech pani niczego nie ukrywa przedemną, — zawołał Velmont. — Widzi pani sama, jaką daleką drogą przybyliśmy, już w ciągu tych paru minut, dzięki prostemu rozumowaniu i zimnej krwi. Zatem dojdźmy do samego końca! Mów mi wszystko, błagam panią o to!
— Sądzi pan, że to konieczne?
— Jestem pewny, że najdrobniejszy nawet szczegół ma swoje znaczenie i że niezadługo dojdziemy już do celu. Ale trzeba się spieszyć — chwila jest poważna!
— Nie mam nic do ukrywania, — odparła, podnosząc dumnie głową. — Było to w najnędzniejszym i najniebezpieczniejszym okresie mego życia. W domu znosiłam ciągłe upokorzenia; w towarzystwach czyhały na mnie rozliczne pokusy i zasadzki, jak to zawsze bywa z młodemi kobietami, których mężowie zaniedbują. Wtedy przypomniałam sobie.. Kiedy byłam jeszcze panną, pokochał mnie pewien mężczyzna, miłością cichą, tajoną... Umarł już dawno... zostało mi po nim tylko czyste wspomnienie... Imię tego właśnie mężczyzny kazałam wyryć na obrączce, którą odtąd noszą niby jakiś talizman. O miłości mowy być nie może... bo przecież jestem żoną innego... Ale gdzieś na dnie serca pozostało przesłodkie wspomnienie... w którem czerpałam otuchę...
Mówiła to spokojnie, pomału, bez najmniejszego zakłopotania; Velmont był zupełnie przekonany, że powiedziała szczerą prawdą. Widząc, że Velmont milczy, spytała go zaniepokojona:
— Czy przypuszcza pan, że mój mąż?...
Ujął ją za rękę i przyglądając się obrączce odparł:
— W tem tkwi klucz do całej tej zagadki. Mąż pani jakimś sposobem dowiedział się widocznie o tej zamianie obrączki. W południe, gdy przyjdzie tu jego matka, zażąda od pani zdjącia tej obrączki... W ten sposób uzyska ten upragniony dowód, dzięki któremu ani pani, ani matka jego, nie będziecie mogły dłużej sprzeciwiać się rozwodowi.
— Mój Boże! zatem wszystko stracone!
— Przeciwnie, proszą pani! Wszystko uratowane. Proszą mi dać tą obrączką... przed południem dostarczą pani inną, z wyrytą wewnątrz datą 23. października... W ten sposób...
Urwał nagle, Iwona milczała, śmiertelnie blada.
— Co pani się stało? Proszą panią!...
Wybuchnęła rozpaczliwym płaczom:
— Co się stało? Oto — jestem zgubiona I Oto — nie mogą tej obrączki zdjąć z palca... Za wąska... rozumie pan to? Nie zwracałam na to nigdy uwagi, nie myślałam nawet o tem... A teraz... Podobne oskarżenie!... Patrz pan... wrosła mi zupełnie w ciało... ani ruszyć nie mogą...
Próbowała z całych sił ściągnąć fatalną obrączką, — ale nadaremnie: palec nabrzmiał jej tylko, zesiniał, obrączka nie dała się zesunąć!
— Ach, — wykrzyknęła, opanowana nagle jakąś straszną myślą, — teraz sobie przypominam wszystko... wydawało mi się to wtedy jakiemś sennem widzeniem tylko... Tak, tak, pamiętam dobrze, którejś nocy miałam uczucie, że ktoś wszedł do mej sypialni i uchwycił mnie za ręką... To on był, napewno on!... Uśpił mnie jakimś sposobem, jestem pewna,... i przyszedł w nocy przypatrzeć się tej obrączce... A teraz każe mi ją zdjąć wobec jego matki... Rozumiem już wszystko... Sprowadzi owego złotnika i ten mi przepiłuje obrączkę na palcu... Zgubiona jestem... Sam pan widzi!...
Ukryła twarz w dłoniach, szlochając pocichu.
Zapanowało milczenie, — po chwili zegar zaczął wybijać godziną: raz, — dwa, — trzy. Iwana zerwała się:
— Trzecia bije!... On przyjdzie lada chwila!... Uciekajmy!
— Pani musi tu zostać!
— Gdzie moje dziecko? Muszą je widzieć, ratować!
— A wie pani chociaż, gdzie go szukać?
— Chodźmy stąd, — natychmiast!
— Pani nie ruszy się z tąd nigdzie, — bo to byłoby szaleństwem! Uchwycił ją mocno za rące i mimo oporu podprowadził ją z powrotem do kanapy. Nie bacząc na jej płacz i okrzyki protestu, ułożył ją na kanapie i leżącemi opodal paskami płótna skrępował jej z powrotem rące i nogi.
— Tak, — toby było czystem szaleństwem, — perswadował jej łagodnie. — Kto panią mógł oswobodzić z wiązów, kto otworzył drzwi od buduaru? Jakiś wspólnik, oczywiście. Przecież to by była dopiero woda na młyn dla pani mąża! A pani coby z tego przyszło? Uciekać stąd, — to znaczy zgodzić się na rozwód!... Musi pani tutaj zostać!...
— Tak się boją, — tak boją, — żaliła się z płaczem. — Ta obrączka pali mnie poprostu! Zdejmij ją pan, zabierz!... Niech zginie, przepadnie na zawsze!
— A jeżeli obrączka nagle zniknie z palca pani, czyjaż to będzie sprawka? Znowu wspólnika pani, oczywiście. Nie, nie, proszę pani, — musi pani podjąć tą walką — i to odważnie... ja odpowiadam za wszystko!... Choćbym miał zatrzymać starą hrabiną przemocą i w ten sposób opóźnić całą rozprawą... Choćbym miał sam przyjść tu przed południem... w każdym razie, przy się gam pani: z palca pani zdejmą prawdziwą ślubną obrączką... i odzyska pani swoje dziecko... Iwana ustąpiła, przekonana zupełnie jego argumentami, — pozwalając się związać.
Kiedy skończył, rozejrzał się jeszcze uważnie po całym pokoju, chcąc się upewnić, czy nie zostawił przypadkiem jakiegoś śladu swej bytności. Na odchodnem skłonił się nisko, z szacunkiem, mówiąc:
— Proszę myśleć o swem dziecku... i nie lękać się niczego, cokolwiek by nastąpiło... ja czuwam nad panią!...
Słyszała, jak pocichu otworzył i zamknął za sobą drzwi, jak w kilka minut potem zatrzasnęła się brama wchodowa.
O wpół do czwartej jakiś automobil zatrzymał się przed domem. Rozległ się znów zgrzyt otwieranej bramy i po chwili do buduaru Iwony wpadł hrabia d’Origny, zły, podniecony. Podszedł spiesznie do leżącej, przekonał się, czy jest nadal skrępowana, poczem ujął ją gwałtownie za rękę, przyglądając się uważnie obrączce. Iwona zemdlała...
Nie mogła sobie zdać sprawy, jak długo była nieprzytomną. Gdy się wreszcie obudziła, buduar oświetlony był jasnem światłem dziennem. Za pierwszem poruszeniem stwierdziła ze zdziwieniem, że krępujące ją więzy były poprzecinane. Obróciła głowę; opodal siedział jej mąż, obserwując ją uważnie.
— Gdzie moje dziecko? — wyszeptała żałośnie. — Oddaj mi dziecko!
— Dziecko jest w bezpiecznem zupełnie miejscu odparł. — Na razie nie o dziecko, lecz o ciebie idzie. Ostatni to już raz, niewątpliwie, spoglądamy sobie w oczy... a rozmowa, jaka teraz nastąpi, będzie nader poważna. Uprzedzam cię, że rozmawiać będziemy w obecności mej matki. Chyba nie masz nic przeciw temu?
— Zupełnie nic, — odparła, starając się ukryć zmieszanie.
— Zatem mogę ją poprosić?
— Dobrze. Na razie zostaw mnie samą. Będę gotowa, kiedy matka twoja przyjdzie.
— Matka jest już tutaj.
— Jest już tutaj? — powtórzyła zaniepokojona. — I chcesz, żebyśmy się rozmówili zaraz, teraz już?
— Tak.
— Czemu?... Czemu nie wieczorem... albo jutro?
— Teraz, natychmiast! — odparł kategorycznym tonem. — W ciągu nocy zaszedł dziwny i niezrozumiały dla mnie wypadek: zawezwano mnie telefonicznie do mej matki, widocznie komuś zależała na usunięciu mnie z domu. I dlatego postanowiłem przyspieszyć termin tej naszej decydującej rozmowy... Chcesz może przedtem co zjeść?
— Nie... nic nie chcę...
— Zatem idę po matkę.
Otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. Iwona rzuciła okiem na zegar: była godzina 10:35.
Wzdrygnęła się, przeniknięta zimnym dreszczem.
Dziesiąta trzydzieści pięć! Horacy Velmont jej nie uratuje, — i nikt ani nic na świecie jej nie zdoła uratować, — bo owa fatalna obrączka nie zniknie z jej palca.
Hrabia wrócił po chwili wraz ze swoją matką. Hrabina d’Origny była to sucha, koścista staruszka, która Iwony nigdy zbytnio nie lubiała. I teraz weszła, nie uważając za wskazane przywitać się ze swą synową, — co wskazywało dobitnie, że przeszła już zupełnie na stronę swego syna.
— Sądzę, — odezwała się oschłym głosem — że szkoda tracić czas na długie dyskusje. Krótko mówiąc, syn mój przypuszcza...
— Ja nie przypuszczam, mamo, ja twierdzę stanowczo! — przerwał jej hrabia. — Twierdzę, i gotów jestem przysiąc na to, że przed trzema miesiącami, w czasie wakacji, tapicer, który układał dywany w tym pokoju, znalazł w szparze posadzki obrączkę ślubną mej żony. Tę obrączkę mam tutaj oto. Wewnątrz wyryta jest data ślubu: 23 października.
— Zatem obrączka, którą twoja żona nosi...
— Jest inną zupełnie, drugą... W myśl moich wskazówek lokaj mój, Bernard, po długich poszukiwaniach odnalazł w końcu na przedmieściu Paryża owego złotnika, który obrączkę tę sporządził. Złotnik ten przypomina sobie doskonale i gotów to każdej chwili poświadczyć, że na obrączce klientka jego kazała wyryć nie datę, lecz jakieś imię. jakie to było imię, — już sobie dziś nie przypomina, — ale może jego ówczesny pomocnik będzie jeszcze pamiętał. Odniosłem się do niego listem; wczoraj odpisał mi, że jest każdej chwili do mej dyspozycji. Dziś o dziewiątej rano posłałem po niego Bernarda. Wrócił razem z owym pomocnikiem, czekają obydwaj w moim gabinecie.
Zwrócił się do Iwony:
— Mogę cię poprosić o oddanie mi dobrowolnie tej obrączki?
— Wiesz przecie, że nie mogę jej ściągnąć z palca. Sam się o tem przekonałeś owej nocy, gdy próbowałeś mi w czasie snu zdjąć ją.
— W takim razie każę tu zawołać owego człowieka... Nie masz nic przeciw temu? On ma potrzebne narzędzia.
— Dobrze, — odparła słabym głosem.
Była już zupełnie zrezygnowana. Oczyma duszy widziała już co ją niechybnie czeka: skandal, rozwód, przyznanie dziecka ojcu...
Stara hrabina d’Origny zauważyła sucho:
— Bardzo byłaś lekkomyślną, Iwono!
Iwona chciała odpowiedzieć, wyznać wszystko, szczerą prawdę, prosić jej o pomoc. Ale rozmyśliła się natychmiast. Czyż to co pomoże? Czy hrabina uwierzy w jej niewinność?
Zresztą w tej samej chwili do buduaru wszedł hrabia w towarzystwie lokaja i jakiegoś mężczyzny, niosącego pod pachą małe zawiniątko.
— Wiecie już, o co idzie? — zapytał go hrabia.
— Wiem, panie hrabio, — odparł. — jakiś pierścionek trzeba przepiłować... To głupstwo... zrobi się na poczekaniu...
— A potem powiecie mi, czy ten napis, umieszczony wewnątrz pierścionka, wyście sami wyryli.
Iwona spojrzała na zegar. Dochodziła jedenasta.
Zdawało jej się, że gdzieś, na dole, ktoś rozmawia głośno... Może to Velmont, — może w ostatniej chwili przychodzi ratunek?... Ale nie, — głosy umilkły, — widocznie byli to przekupnie uliczni, przechodzący pod oknami.
Więc wszystko przepadło! Horacy Ve!mont nie zdołał jej uratować. Nie można liczyć na obietnice niczyje... jeżeli chce odzyskać swoje dziecko, musi polegać tylko na własnych siłach.
Wzdrygnęła się z obrzydzeniem, bo ów robotnik brudną ręką dotknął jej białych palców.
Przepraszał ją, zaambarasowany. Hrabia odezwał się ostro:
— No, musisz się raz zdecydować!
Wyciągnęła tedy swą drżącą, białą rękę; robotnik ujął ją, obrócił dłonią do góry, opierając lekko o stół.
Operacja nie trwała długo. Maleńkie obcążki — kilka pociągnięć piłką... jedno silnie szarpnięcie i obrączka była przecięta. Teraz trzeba było tylko odchylić nieco oba jej przepiłowane końce, aby dała się ściągnąć z palca. Robotnik zrobił to zgrabnie i szybko.
— Nareszcie! — wolał trjumfująco hrabia. — Nareszcie przekonamy się... mamy dowód... i wszyscy poświadczymy...
Ujął obrączkę i spojrzał na wyryty wewnątrz napis.
Z ust wyrwał mu się okrzyk zdumienia i wściekłości.
Wewnątrz obrączki wyryta była data: 23. października... data ich ślubu!

∗             ∗

Siedzieliśmy na terasie kasyna w Monte Carlo, Lupin, skończywszy opowiadanie, zapalił papierosa, bawiąc się puszczaniem kółek z dymu.
— No i co dalej? — zagadnąłem go.
— Co dalej?... Nic.
— Żartujesz... Jakże się skończyło?
 — To już koniec. Cóż chcesz więcej jeszcze? Iwona uratowała się. Hrabia, nie mając przeciw niej żadnego dowodu, musiał wreszcie zrezygnować z planów rozwodu i oddać jej syna. Ot — i wszystko. Potem uciekł od swej żony. Iwona żyje sama, szczęśliwa, spokojna, razem ze swym synem, obecnie szesnastoletnim chłopcem.
— Wszystko to bardzo pięknie... aie w jaki sposób właściwie ją wyratowałeś?
Lupin wybuchnął śmiechem:
— Mój kochany, — odparł, — może ty i umiesz zręcznie Opisywać moje przygody, — ale widzę, że zawsze muszę ci koniecznie położyć kropkę nad i. Ręczę ci, że Iwona nie potrzebowała tak szczegółowych objaśnień.
— To trudno, — odrzekłem, — musisz położyć te kropki nad i. Ja nie jestem taki domyślny.
Wyciągnął z kieszeni monetę pięcio-frankową, położył ją na dłoni, a zamykając dłoń spytał:
— Co trzymam w ręce?
— Pięć franków, — odpowiedziałem.
Otworzył dłoń — była pusta.
— Widzisz, jakie to proste. Przepiłowuje się je-dną obrączkę, na której wyryte było imię, — a wręcza się inną, z wyrytą na niej datą 23 go października. Podobne hokus pokus dla mnie nie przedstawia najmniejszej trudności. Nie na próżno przecież pracowałem pół roku razem z Pickmanem.
— W takim razie...
— No, śmiało, mówi!
— Ów pomocnik złotnika?...
— To był Horacy Velmont, — vulgo Arsen Lupin we własnej osobie. O trzeciej rano, odchodząc od hrabiny, skorzystałem z chwili czasu, jaki mi jeszcze zostawał do dyspozycji przed powrotem jej męża, — i zajrzałem do gabinetu hrabiego. Na biurku leżał list przysłany przez owego jubilera-złotnika... był tam jego dokładny adres. Wystarczyło kilkadziesiąt franków — porozumiałem się ze złotnikiem i zająłem miejsce owego pomocnika. Idąc do hrabiego miałem już zawczasu przygotowaną obrączkę, pięknie przepiłowaną, z wyrytą wewnątrz datą. Hrabia dał się wziąć na kawał.
— Ślicznie, — zauważyłem z uznaniem.
I z lekkim odcieniem ironji dodałem:
— A nie przyszło ci na myśl, że i ciebie wzięto na kawał?
— Kto? Jakim sposobem?
— Hrabina. Owo imię, wyryte na obrączce, jako talizman... Ów tajemniczy młodzian, co kochał i cierpiał w milczeniu... Coś mi się to wydaje zbyt fantastyczne... I mam grube wątpliwości, że może owa miłość nie była tak idealnie czystą... i tylko platoniczną...
Lupin spojrzał na mnie z pod oka.
— Mylisz się, — odrzekł krótko.
— Skądże ty to możesz wiedzieć?
— Hrabina skłamała trochę, nie zaprzeczam, — mówiąc mi, że kochała go jeszcze za panieńskich czasów, że on umarł... Ale mam niezbite dowody, że była to miłość zupełnie idealna, — której tamten nawet się nie domyślał.
— Jakież to dowody?
— Wypisane wewnątrz owej obrączki, którą wówczas własnoręcznie przepiłowałem na palcu hrabiny, — i którą stale noszę przy sobie. Masz, przeczytaj, co tam wyryte.
Podał mi maleńką obrączkę. Przeczytałem: „Horacy Velmont“.
Zapadło milczenie; na twarzy mego przyjaciela malowało się jakieś wzruszenie, niezwykłe, melancholijne zamyślenie.
Wreszcie odezwałem się:
— Czemuż zdecydowałeś się dziś na opowiedzenie mi tej historji, o której robiłeś już parokrotnie dyskretne wzmianki?
— Czemu?
Wskazał mi dyskretnie ręką na elegancką, ładną jeszcze kobietę, przechodzącą w pobliżu w towarzystwie młodego chłopca.
Spostrzegła Lupina i skinęła mu przyjaźnie głową.
— To ona, — szepnął, — razem ze synem.
— Poznała cię zatem?
— Ona mnie zawsze pozna, pod każdem przebraniem.
— Ale przecież — po owem włamaniu do zamku w Thibermesnil policja ustaliła identyczność Lupina z Horacym Velmont?
— Prawda.
— Zatem ona musi wiedzieć, kim ty jesteś?
— Naturalnie.
— I mimo to kłania ci się? — wyrwało mi się mimowoli.
Ujął mnie mocno za ramię:
— Czy sądzisz, że ja w jej oczach jestem Lupinem, włamywaczem, bandytą, łotrem? Choćbym był najgorszym zbrodniarzem nawet, — mordercą, — zawsze by mi się taksamo kłaniała!
— Dlaczego? Czy dlatego, że cię kiedyś kochała?
— Także coś! Właśnie dlatego dziś tem bardziej by mną pogardzała!
— Zatem — dlaczego?
— Dlatego, że to ja oddałem jej dziecko!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Kazimierz Rychłowski.