Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zem, złączeni serdecznym uściskiem... Co to? chcą ich rozłączyć... majaczy jej się, że płacze... że dusi się...
Zerwała się nagle. Klucz zazgrzytał w zamka — to hrabia a pewnością! Obejrzała się instynktownie za jakąkolwiek bronią. Drzwi otworzyły się gwałtownie...
— To pan... to pan... wyszeptała zdumiona, jakby oczom własnym wierzyć niechciała.
Podszedł ku niej młody, smukły, elegancki mężczyzna, w wieczorowem ubraniu, z płaszczem i szapoklakiem pod pachą. Poznała go odrazu, — był to Horacy Velmont.
— To pan... pawtarzała.
Ukłonił się jej nisko:
— Bardzo panią przepraszam, — ale list pani doręczono mi tak późno!...
— Czyż to możliwe... pan tutaj... jakim cudem?...
— Czyż nie przyrzekłem pani, że stawią się na każde wezwanie? — odparł z lekkiem zdziwieniem.
— Tak, to prawda ale...
— Żalem — jestem do usług, — uśmiechnął się swobodnie.
Rozejrzał się badawczo po całym pokoju, rzucił okiem na długie paski płótna, które Iwona porozwiązywała.
— Zatem to takich środków używa się wobec pani? — zauważył potrząsając smutno głową. — To hrabia d’Origny, nieprawdaż? Skonstatowałem też, że pani była zamknięta... W takim razie ów list?... Aha, już wiem, — przez okno!... Ale co za nieostrożność: zostawiła je pani uchylone!
Zamknął okno energicznie. Iwona przestraszyła się:
— A jeśli kto usłyszy?
— Niema nikogo w całym domu. Sam się przekonałem.
— A on?...
— Mąż pani wyszedł przed dziesięciu minutami.
— Dokąd?