Znak cienia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Znak cienia
Pochodzenie Zwierzenia Arsena Lupina
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „PRASA“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Kazimierz Rychłowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
ZNAK CIENIA.

— Dostałem twój telegram — i oto jestem. Co się stało?
Temi słowy powitał mnie jakiś jegomość o sumiastych siwych wąsach, ubrany w brązową marynarkę i miękki kapelusz o szerokiem rondzie.
Gdyby nie to, że czekałem na przyjazd Lupina i byłem nań każdej chwili przygotowany, nic byłbym go niewątpliwie poznał. Wyglądał na poważnego wysłużonego wojskowego.
— Co się stało? — odparłem. — Właściwie nic ważnego. Ot tylko dziwny zbieg okoliczności. A wie* dząc, że masz pociąg do wszelkich tajemnic...
— A zatem?
— Widzę, że ci się bardzo spieszy.
— Ogromnie, — jeżeli ta sprawa o której chcesz mówić, nie warta trudu. Zatem — mów odrazu, prosto z mostu!
— Prosto z mostu, zgoda! Otóż przedewszystkiem rzuć z łaski swojej okiem na ten mały obrazek. Kupiłem go zeszłego tygodnia w antykwami, na drugim brzegu Sekwany... Kupiłem go ze względu na ładne oryginalne ramy w stylu Empire, — bo samo malowidło jest szkaradne.
— Szkaradne, — przyznał Lupin, przyjrzawszy się obrazkowi, — choć sam temat jest milutki... ten zaciszny zakątek jakiegoś starego podwórza, ta rotunda z kolumnami greckiemi, ten zegar słoneczny... ta stara studnia i ławeczka kamienna... wszystko to jest ładne i oryginalne.
— Przytem obraz jest autentyczny, — dodałem. Patrz, tu z lewej strony, u dołu, wymalowana jest nawet czerwoną farbą data 15 — 4-2, — co niewątpliwie znaczy 15 kwiecień 1802.
— Rzeczywiście... tak... Ale wspominałeś mi o jakimś zbiegu okoliczności, a dotychczas nie widzę...
Wydobyłem z kąta pokoju długą lunetę, ustawiłem ją na żelaznym trójnogu — i skierowałem przez otwarte okno mego pokoju w stronę otwartego również okna małego pokoiku, leżącego po drugiej stronie ulicy, nawprost mego mieszkania. I poprosiłem Lupina, by spojrzał przez lunetę.
Nachylił się do szkła. Poranne słońce oświetlało pokoik, w którym stały skromne mahoniowe mebelki, duże łóżko oraz dziecinne łóżeczko, zasłonięte kretonową firaneczką.
— Ach! — wykrzyknął Lupin, — ten sam obrazek!
— Zupełnie ten sam, — potwierdziłem. — Widzisz, w rogu ta sama data, wymalowana czerwoną farbą: 15 — 4 — 2.
— Aha, widzę.. A kto tam mieszka?
— Pewna dama... a raczej pewna szwaczka, zarabiająca szyciem zaledwie na skromne utrzymanie swoje i dziecka.
— Jak się nazywa?
— Luiza d’Ernemont... Wedle mych informacyj jest ona prawnuczką generalnego dzierżawcy domenów, który zginął na gilotynie za czasów Rewolucji.
— Razem z Andrzejem Chenier, — uzupełnił Lupin. — Rodzina Ernemontów, wedle współczesnych pamiętników, miała być bardzo bogatą.
Po chwili podniósł głowę i zwrócił się do mnie:
— Tak... to ciekawe... Ale czemu dopiero dziś właśnie mi o tem opowiadasz?
— Bo dziś mamy 15 kwietnia.
— I cóż z tego?
— Otóż wczoraj dowiedziałem się (dzięki gadatliwości stróżki), że dzień 15 kwietnia zajmuje ważne miejsce w życiu Luizy d’Ernemont.
— Nie może być?
— Z reguły siedzi przy robocie caluteńki dzień, sprząta starań nie oba pokoiki, przygotowuje sama obiad dla córeczki, regularnie na jedną i tę samą godziną, gdy dziecko wraca ze szkoły... A dnia 15 kwietnia wychodzi z domu razem z córeczką koło dziesiątej rano, a wraca dopiero późnym wieczorem. Powtarza się to regularnie co roku, bez względu na pogodą. Przyznasz chyba sam, że jest to osobliwy zbieg okoliczności: owa data, wypisana na jednym i na drugim obrazku, a odgrywająca jakąś ważną rolą w uregulowane m, skromnem życiu tej prawnuczki generalnego dzierżawcy d’Ernemonta!
— Masz rację... to rzeczywiście ciekawe, — potwierdził Lupin. — A niewiadomo ci, dokąd ona wychodzi?
— Nikt nie wie. To kobieta małomówna, nie mająca ochoty do jakichkolwiek zwierzeń.
— Czy twoje informacje są pewne?
— Najzupełniej! A najlepszy dowód masz teraz: patrzaj!
W oknie, które obserwowaliśmy przed chwilą, ukazała się dziewczynka w wieku 7 — 8 lat. Nieco dalej, w głębi, dojrzeliśmy niestarą jeszcze przystojną kobietę, o miłym, melancholijnym wyrazie twarzy, Obie były ubrane do wyjścia, skromnie wprawdzie, lecz starannie i czyściutko.
— Widzisz, — szepnąłem, — już gotowe do wyjścia.
Rzeczywiście, po chwili, matka ujęła dziewczynkę za rękę i obie zniknęły w głębi pokoju.
Lupin chwycił za kapelusz:
— Idziemy?
Usłuchałem bez wahania popychany żywą ciekawością.
Wyszedłszy na ulicę spostrzegliśmy naszą znajomą, wychodzącą ze sklepiku piekarza. Kupiła tam dwa bochenki chleba, które ulokowała w małym koszyczku, potrochu wyładowanym już, zapewne prowiantami.
Skierowały się obie w stronę zewnętrznych bulwarów; na placu Gwiazdy skręciły w aleję Klebera a stamtąd w stronnę Passy.
Lupin szedł w milczeniu; skontatowałem z radością, że sprawa ta obudziła jego zainteresowanie, — a z uwag — rzucanych po drodze wywnioskowałem, że wydaje mu się ona równie zagadkową i ciemną, jak i mnie.
Tymczasem Luiza d’Ernemont skręciła na lewo, w ulicę Raynouard, starą, zaciszną uliczkę, przy której mieszkał ongi Franklin i Balzac. Uliczka ta ze swemi staremi domkami i licznemi ogródkami przypomina zapadłą prowincję. Kilka wąskich, krętych uliczek wiedzie stąd w stronę płynącej opodal Sekwany.
W jedną z takich to uliczek zapuściła się właśnie Luiza d’Ernemont. Minęła najpierw duży dom, którego fasada wychodziła na ulicę Raynouard, następnie zaś szła wzdłuż grubego, omszałego muru, niezwykłej wysokości, najeżonego na szczycie czerepami szkła.
Mniejwięcej w połowie długości tego muru umieszczona była niska brama. Luiza d’Ernemont przystanęła, wydobyła klucz, który wydawał nam się niezwyczajnie duży, otworzyła bramę i razem z córeczką weszła do środka.
— W każdym razie, zauważył Lupin — nie mają widocznie niczego do ukrywania... Przez całą drogę nie obejrzała się ani razu...
Nie skończył jeszcze mówić, gdy za nami rozległy się ciężkie kroki. Ujrzeliśmy dwoje żebraków, mężczyznę i kobietę, brudnych, obdartych, okrytych łachmanami. Minęli nas, nie zwracając zupełnie na nas uwagi. Mężczyzna wyciągnął ze swej sakwy żebraczej duży klucz, — wetknął go do zamku — i brama zamknęła się za nimi.
W tej chwili niemal uszu naszych dobiegł turkot automobilu; zatrzymał się na rogu uliczki. Ukryci w zagłębieniu muru, o kilkadziesiąt kroków dalej, ujrzeliśmy wysiadającą z automobilu młodą kobietę, wystrojoną z przesadną elegancją. Trzymała pod pachą maleńkiego pieska. Obwieszona była klejnotami, włosy miała zanadto jasne, usta zanadto czerwone, oczy zanadto czarne... Powtórzyła się ta sama maninipulacja przed znaną nam bramą... Piękna dama z pieskiem zniknęła za bramą.
— Zaczyna mnie to bawić, — zauważył Lupin. — Co ci wszyscy ludzie mogą mieć ze sobą wspólnego?
Następnie przesunęło się przed naszemi oczyma jeszcze kilka osób: dwie starsze, już, dość nędznie odziane, kościste niewiasty, prawdopodobnie siostry; potem jakiś lokaj, potem kapral, potem jakiś gruby jegomość, ubrany w biedną i poplamioną marynarkę; wreszcie cała rodzina robotnicza złożona z sześciu osób, wszyscy bladzi, chorowici, źle odżywieni. A każdy z przybyszów przynosił ze sobą prowianty w koszyczku.
— To jakiś piknik, — zauważyłem.
— Intryguje mnie to coraz bardziej, — odpowiedział Lupin. — Nie zaznam spokoju, póki nie dowiem się, co się tam dzieje za tym murem!
Przejść przez mur było niepodobieństwem. Przytem stwierdziliśmy, że z jednej i drugiej strony przylegały do niego wysokie ściany sąsiednich domów, ściany zupełnie gładkie, bez okien.
Właśnie naradzaliśmy się nad tem, co dalej począć, kiedy znienacka brama się otworzyła; wypadł z niej mały chłopiec, jedno z dzieci owego robotnika.
Chłopak popędził w stronę ulicy Raynouard; po paru minutach wrócił, niosąc pod pachą butelki z wodą. Położył je na ziemi pod bramą, i sięgnął do kieszeni po klucz.
Lupin zostawił mnie samego; szedł pomału wzdłuż muru, krokiem spacerującego bez celu przechodnia. Kiedy chłopiec po wejściu do środka zamykał bramę, Lupin przyskoczył szybko i wetknął ostrze swego scyzoryka w szparę zamku. Drzwi niedomknęły się szczelnie, — wystarczyło silniejsze pchnięcie, a brama się uchyliła.
— Dostaliśmy się, — szepnął Lupin.
Ostrożnie wsunął głowę do środka, — poczem, ku memu ogromnemu zdziwieniu, wszedł swobodnie. Idąc za jego przykładem skonstatowałem, że w odległości jakich dziesięciu metrów od muru rosła gęsta grupa drzew laurowych, tworząc rodzaj kurtyny, poza którą mogliśmy się swobodnie poruszać, nie widziani przez nikogo.
Lupin ulokował się wpośród drzew. Poszedłem za jego przykładem, — a stojąc spokojnie w ukryciu odchyliliśmy ostrożnie gałęzie, zasłaniające nam widok. To, cośmy ujrzeli przed sobą, było tak nieoczekiwane, iż nie mogłem stłumić okrzyku zdumienia. Lupin mruczał tylko przez zęby:
— Do pioruna! To już naprawdę bajeczne!
Oto przed nami, na przestrzeni ograniczonej ścianami dwóch sąsiadujących domów, mieliśmy jak najwierniejszy widok owego podwórza, odmalowanego na starym obrazku, zakupionym przezemnie w antykwami.
Dokładnie ten sam widok! W głębi, pod ścianą, taż sama grecka rotunda, wsparta na lekkich kolumnach. Mniejwięcej w środku taż sama kamienna ławka, od której prowadziły cztery schodki do niewielkiego basenu. Z lewej strony stara studnia, przykryta żelaznym, ładnie rzeźbionym daszkiem, — wreszcie w pobliżu nas duży zegar słoneczny z marmurową płytą!
Ten sam widok! A co nas obu jeszcze silniej intrygowało, to owa data 15. kwietnia, umieszczona na obrazie; dziwna, tajemnicza data, którą właśnie kilkanaście osób różnego wieku i stanu wybrało sobie, by zejść się tutaj, w tym zapadłym zakątku starego Paryża.
W chwili, gdy dostaliśmy się do środka, wszyscy ci ludzie, rozlokowani na ławce i na stopniach, zajęci byli jedzeniem. Opodal mej sąsiadki z córeczką dzieliła się rodzina robotnicza swym skromnym posiłkiem z parą żebraków. Jegomość w splamionej marynarce, lokaj, kapral i dwie chude siostry spożywali razem zgodnie przyniesione wiktuały: szynkę, ser i kilka pudelek sardynek.
Była godzina wpół do drugiej. Po skończonem jedzeniu mężczyźni zapalili fajeczki i papierosy, całe towarzystwo przeszło w stronę rotundy. Widocznem było dla nas, że wszyscy znali się wzajemnie.
Staliśmy zbyt daleko, by słyszeć, o czem rozmawiali, — zauważyliśmy jednak, że rozmowa była nader ożywioną. Zwłaszcza owa dama z pieskiem perorowała głośno, żywo giestykulując, — słuchana uważnie przez wszystkich.
Nagle usłyszeliśmy krzyk; całe towarzystwo rzuciło się gwałtownie w stronę studni, z oznakami gniewu i oburzenia.
Nad studnią stało trzech chłopców, kręcąc energicznie korbą. A ze studni wynurzał się pomału mały chłopak, syn owego robotnika, przyczepiony w pasie do żelaznego haka, umieszczonego na końcu żelaznego łańcucha, nawijanego na walec korbowy.
Rzucili się ku niemu wszyscy, jak oszaleli. W ciągu kilkunastu sekund zdarli z chłopca całe ubranie, zostawiając go w jednej tylko koszuli. Lokaj uciekał, unosząc ze sobą ubranko, — kapral dogonił go, wy darł mu spodenki chłopca, o które rozpoczęła się formalna bijatyka.
— Powarjowali chyba! zauważyłem zdumiony tą niezrozumiałą sceną.
— Ale gdzieżtam! Zdaje ci się! — uspokajał mnie Lupin łagodnie.
— Co to wszystko ma znaczyć? Rozumiesz coś z tego?
Pomało jednak uspokoiło się wszystko, dzięki perswasjom Luizy d’Ernemont, która odrazu wystąpiła w roli pośredniczki. Wszyscy wrócili na swoje miejsca, — ale jacyś powarzeni, milczący, zrezygnowani, jakby wyczerpani tem wszystkiem.
Czas płynął leniwo. Zniecierpliwiony i głodny wymknąłem się pocichu, — pobiegłem na ulicę Raynouard, gdzie nakupiłem nieco wiktuałów. Spożyliśmy je w milczeniu, nie spuszczając z oczu aktorów tej niezrozumiałej sceny, rozgrywającej się przed nami. Widać było, że z każdą minutą stawali się coraz smutniejsi, siedzieli milczący, zgarbieni, pogrążeni w myślach.
— Czyż oni myślą tu nocować? — szepnąłem.
Ale koło godziny piątej popołudniu jegomość w wyplamionej marynarce wydobył swój zegarek. Wszyscy poszli za jego przykładem. Zdawali się wyczekiwać z lękiem na coś ważnego, co miało lada chwila nastąpić. Ale upłynęło jakieś piętnaście minut na tem, daremnem widocznie, oczekiwaniu, — bo ostatecznie ów jegomość w wyplamionej marynarce machnął ręką z rezygnacją, schował zegarek, wstał i włożył kapelusz.
Podnieśli się wszyscy i zaczęły się lamenty. Zona robotnika i dwie chude siostry rzuciły się na kolana, kreśląc znaki krzyża. Dama z pieskiem szlochała, żegnając się czule z żebrakiem; Luiza d’Ernemont tuliła do siebie swą córeczkę, smutnym, zrezygnowanym giestem.
— Chodźmy, — szepnął Lupin.
— Sądzisz zatem, że już po wszystkiem?
— Tak — i trzeba nam czemprędzej się stąd ulotnić.

∗             ∗

Wysunęliśmy się niespostrzeżenia. Na rogu ulicy Raynouard Lupin skręcił na lewo i wstąpił do bramy narożnego domu, którego boczna ściana wychodziła właśnie na owo podwórze, Mnie kazał czekać przed bramą.
Rozmawiał przez chwilę z dozorcą, poczem wrócił do mnie. Skinął na przejeżdżający automobil:
— Ulica Turyńska nr. 34, — rzucił adres szoferowi.
W domu pod nr. 34 mieściło się na parterze biuro notarjusza. Wprowadzono nas do gabinetu notarjusza, gdzie zjawił się wkrótce pan Valandrier, człowiek w podeszłym już wieku, uprzejmie uśmiechnięty.
Lupin przedstawił mu się jako emerytowany kapitan Janniot. Oświadczył, że ma zamiar wybudować sobie willę wedle swego własnego gustu. A że słyszał, że obok ulicy Raynouard jest właśnie wolny teren do nabycia...
— Ale gdzieżtam! — przerwał mu notarjusz.
— Przecież mówiono mi wyraźnie...
— Wykluczone, proszę panal Niema mowy o temi!
Notarjusz wstał z krzesła i podszedł do stojącej pod ścianą szafy. Wydobył z niej niewielki obrazek. Zgłupiałem! Był to zupełnie taki sam obrazek, jaki widziałem w mieszkaniu Luizy d’Ernemont i jaki miałem u siebie w domu!
— Ma pan na myśli ten teren, przedstawiony na tym oto obrazku? — zwrócił się notarjusz do Lupina.
— Właśnie!
— Jest to pozostałość z ogromnego ogrodu należącego ongi do pana d’Ernemont, generalnego dzierżawcy domenów, — straconego w czasie Teroru. Wszystko, co można było sprzedać, już jego spadkobiercy po trochu rozsprzedali. Natomiast ta resztka nie może być ani dzieloną, ani sprzedaną, chyba że...
Notarjusz roześmiał się wesoło.
— Chyba że?... — powtórzył Lupin.
— Ach panie, to cała historja, nawiasem mówiąc, wcale zabawna. W wolnych chwilach lubię przeglądać nawet odnośne akta.
— Czy nie byłoby w tem niedyskrecji?... — zaczął Lupin.
— Ależ nie, — i owszem, — odparł p. Valandrier uprzejmie. I nie dając się prosić zaczął opowiadanie:
„Z chwilą wybuchu rewolucji pan Ludwik Agryppa d’Ernemont pod pretekstem wyjazdu do swej żony, przebywającej wraz z ich córką Pauliną w Genewie, — zamknął kompletnie swój pałacyk na przedmieściu St. Germain, odprawić całą służbę i przeniósł się wraz zę swym synem Karolem do małego domku w Passy. Żył tam w zupełnem odosobnieniu, nieznany nikomu, — z jedną tylko starą, zupełnie oddaną mu służącą. Przebywał już tam trzy lata i już łudził się, że nikt nie odkryje jego kryjówki, kiedy nagle pewnego popołudnia służąca wpadła przerażona do jego pokoju, gdzie odpoczywał po obiedzie. Oto dojrzała na rogu ulicy silny patrol, zmierzajacy w stronę ich domku. Zerwał się szybko Ludwik d'Ernemont i w chwili, gdy patrol dobijał się już do bramy zniknął we drzwiach wiodących do ogrodu. Na odchodnem szepnął jeszcze tylko swemu synowi:
— Staraj się ich koniecznie zatrzymać tu... przez pięć minut!
Może miał zamiar uciekać? Może jednak przekonał się, że wszystkie wyjścia są pilnie strzeżone? Dość na tem, że wrócił do domu po jakich 7 — 8 minutach, odpowiadał spokojnie na zadawane mu pytania i bez oporu pozwolił się aresztować. Zaaresztowano również i jego syna Karola, ośmnastoletniego chłopca.
— Kiedy się to działo? — wtrącił Lupin.
— Działo się to... dwudziestego szóstego żerminala, roku II rewolucji... to jest...
Notarjusz przerwał, rzucając okiem na wiszący opodal kalendarz ścienny:
— Ależ to właśnie 15 kwietnia! Dzisiejsza data! Akurat rocznica aresztowania pana d’Ernemont!
— Ciekawy zbieg wypadków! — zauważył Lupin. — No i oczywiście owo aresztowanie musiało mieć poważne skutki?
— Nawet bardzo poważne, — przytwierdził notarjusz. W trzy miesiące później generalny dzierżawca domenów wstępował na szafot! Syn jego został w więzieniu; majątek uległ konfiskacie.
— Majątek zapewne olbrzymi? — spytał Lupin.
— Tu właśnie cała sprawa się komplikuje! Majątek ów, rzeczywiście olbrzymi, zniknął gdzieś bez śladu. Stwierdzono niezbicie, że ów pałacyk na przedmieściu St. Germain został jeszcze przed wybuchem rewolucji sprzedany pewnemu Anglikowi, równie jak i wszystkie papiery wartościowe i klejnoty. Zarządzono skrupulatne śledztwo, — ale niczego nie wykryto. Majątek przepadł jak kamień w wodę.
— W każdym razie został ów domek w Passy, — wtrącił Lupin.
— Domek ów zakupił za psie pieniądze obywatel Broquet, delegat Komuny, ten sam właśnie, który zaaresztował d’Ernemonta. Obywatel Broquet zamknął się w nim, zabarykadował, umocnił mury, — a kiedy młody Karol d’Ernemont, wreszcie wypuszczony z więzienia, zgłosił się do niego, Broąuet powitał go strzałami. Karol d’Ernemont próbował się procesować, Gdy i to nie pomogło, starał się wejść z Broquetem w układy. Ale obywatel Broąuet nie chciał słyszeć o niczem: zakupił domek legalnie i nie myśli z niego ustąpić. I byłby tam napewno siedział aż do samej śmierci, gdyby Karolowi nie udało się uzyskać poparcia Bonapartego. Wreszcie 12 grudnia 1803 r. obywatel Broquet musiał wynieść się z domu... Ale na biedny umysł Karola d Ernemont, skołatanego tyloma przejściami, radość ta była za wielka! Kiedy więc wreszcie stanął na progu odzyskanego domu, — jął skakać, tańczyć i śpiewać. Zwarjował biedak z radości!
— Biedaczysko! I cóż się z nim stało?
— Zaopiekowała się nim owa stara zaufana służąca, — bo w międzyczasie umarły już i matka jego i siostra, która wyszła za mąż w Genewie. Pod opieką tej służącej przeżył spokojnie kilka lat. Dopiero w roku 1812 zdarzył się osobliwy wypadek. Oto stara służąca, leżąc na łożu śmierci, kazała przywołać dwóch świadków, w obecności których opowiedziała sensacyjne szczegóły o owym majątku swego pana. Zeznała, że w początkach Rewolucji Ludwik d’Ernemont przetransportował pokryjomu do owego domku w Passy pełne wory złota i kosztowności. Wory te zniknęły na kilka dni przed jego aresztowaniem. Wedle zwierzeń poczynionych ongi przez Ludwika d’Ernemont jego synowi, skarby te miały zostać ukryte gdzieś w ogrodzie, między studnią, rotundą, a zegarem słonecznym. Na dowód tego pokazała trzy identyczne obrazki na płótnie, wymalowane przez Ludwika d’Ernemont w więzieniu. Obrazki te doręczył jej z poleceniem, by po jednym egzemplarzu oddała jego żonie, córce i synowi. Oczywiście ani Karol, ani służąca nikomu o tem ani słówkiem nie wspominali, czekając chwili, gdy będą mogli wrócić do ojcowskiego domku. Potem przyszedł proces, dom odzyskali, ale Karol zwarjował... Służąca szukała owych ukrytych skarbów, — jednak bez skutku!...
— I owe skarby leżą tam dotychczas? — zagadnął Lupin.
— A leżą,... — potwierdził notarjusz, — o ile... O ile obywatel Broquet nie przewąchał pisma nosem i sam ich nie sprzątnął, choć nie wydaje się to prawdopodobnem, bo obywatel Broquet umarł w nędzy.
— No i cóż dalej?
— A no, — szukano skwapliwie. Przyjechały z Genewy dzieci zmarłej Pauliny. Stwierdzono przytem, że Karol pokryjomu się ożenił i miał dzieci. Wszyscy ci spadkobiercy zabrali się energicznie do dzieła.
— A Karol d’Ernemont?
— Karol zdziczał, stał się odludkiem. Nie wychodził ze swego pokoju.
— Nigdy?
— Owszem — i to właśnie jest najciekawsze z tego wszystkiego. Oto raz do roku Karol d’Ernemont, jakby gnany nieodpartym przymusem, wychodził ze swego pokoju do ogrodu, zawsze jedną i tą samą drogą — i przesiadywał całemi godzinami albo u stóp tej oto rotundy, albo koło ocembrowania studni. O godzinie 5.27 popołudniu wstawał i wracał do domu. Aż do samej śmierci (która przyszła w roku 1820) nigdy nie opuścił tej dziwacznej dorocznej pielgrzymki. A pielgrzymkę tę odbywał właśnie co roku w dzień 15 kwietnia, w rocznicę ich aresztowania.
Nastało milczenie, po chwili dopiero zapytał Lupin:
— No, a po śmierci Karola d’Ernemont?
— Po jego śmierci, — odparł notarjusz, — spadkobiercy Karola i Pauliny d’Ernemont nie zaniedbywali nigdy owej dorocznej wędrówki w dniu 15. kwietnia. W pierwszych latach zabrano się gorączkowo do poszukiwań za ukrytym skarbem; przekopano cały ogród — ale nadaremnie. Potem dali sobie już spokój; ot czasem jeszcze, machinalnie niemal zaglądają pod kamienie, do studni.. I na tem koniec. Schodzą się wszyscy, siadają u stóp rotundy, zupełnie jak tamten biedny warjat, — i czekają... I w tem leży cała tragedja ich życia. Od stu lat niemal jedno pokolenie po drugiem żyje tem wyczekiwaniem. Stracili już energję, stracili ufność i inicjatywę. Czekają tylko... Czekają na ów dzień 15 kwietnia... a kiedy ten dzień nadejdzie, czekają na jakiś cud. Zwolna popadali w coraz większą nędzę. Moi poprzednicy, a potem i ja sam, wysprzedawaliśmy kolejno najpierw dom, potem po kawałku ogrodu... aż został ten jeden jedyny jeszcze zakątek. Ale tego nie sprzedadzą za żadną cenę, choćby mieli zginąć z głodu! Na tym punkcie wszyscy są zgodni: zarówno Luiza d’Ernemont, spadkobierczyni Pauliny d’Ernemont, jak i ów lokaj, cyrkówka i żebracy, potomkowie Karola.
Znowu nastało milczenie, które wreszcie przerwał Lupin:
— A co pan sądzi o tem wszystkiem, panie rejencie?
— Co ja sądzę? Ze tam ntc zupełnie niema. Któż może polegać na informacjach zdziecinniałej, starej służącej, — albo na historyjkach, opowiadanych przez biednego war jata? Zresztą, przyznaj pan sam, gdyby ów generalny dzierżawca faktycznie był ukrył cały majątek, — to przecież w ciągu stu lat ktośby to musiał odnaleść! Przecież to nie świstek papieru, ani jakaś drobnostka, którąby można łatwo ukryć!
— No, ale owe trzy obrazki?
— Tak, to prawda. Ale i to chyba nie jest wystarczającym dowodem?
Lupin pochylił się nad obrazkiem, który notarjusz wydobył z szafy. Przyglądał mu się długo, — aż wreszcie rzekł:
— Wspominał pan o trzech obrazkach, wszak, prawda?
— Tak jest, Ten oto złożyli spadkobiercy Karola d’Ernemont w ręce mego poprzednika na tym urzędzie. Drugi jest w rękach Luizy d’Ernemont. Co się stało z trzecim, — niewiadomo.
Lupin zerknął na mnie i mówił dalej:
— I na wszystkich trzech jest ta sama data?
— Tak jest, wymalowana własnoręcznie przez: Karola d’Ernemont na krótko przed jego śmiercią: 15 — 4 — 2. Znaczy to 15 kwietnia roku II., według nowego kalendarza Rewolucji francuskiej, bo jak wspominałem, aresztowanie nastąpiło 15 kwietnia 1794 r.
— Ach, tak... — odezwał się Lupin. — Cyfra 2 oznacza zatem...
— Jeszcze jedno pytanie, — począł po chwili. — Czy nigdy nie zgłaszał się kto z chęcią rozwiązania tej tajemnicy?
P. Valandrier podniósł ramiona do góry:
— Co też pan mówił — zawołał. — Toż to była prawdziwa plaga dla nas. Jeden z mych poprzedników, pan Turbon, w ciągu lat 1820 do 1843 musiał ośmnaście razy asystować osobiście w Passy, przy odszukiwaniu onych skarbów, których odkrycia podejmowali się różni oszuści, szarlatani, jasnowidzący, nawet kabalarki! Ostatecznie przyjęliśmy następującą zasadę: ktokolwiek z ludzi obcych ma ochotę podjąć się poszukiwań za owym skarbem, musi poprzednio złożyć w mem biurze pewną sumę...
— Jakąż to sumę?
— Pięć tysięcy franków. O ile uda mu się skarb znaleść, trzecia część tegoż staje się jego własnością. Jeśli mu się nie powiedzie, kaucja przepada na korzyść spadkobierców. W ten sposób jestem zabezpieczony.
— Proszę, oto pięć tysięcy franków!
— Coo? Co pan mówi? — zerwał się notarjusz zdziwiony.
— Mówię, że składam w pańskie ręce wymagany depozyt pięć tysięcy franków, — odparł Lupin z niezmąconym spokojem, układając banknoty na stole. Będzie pan łaskaw dać mi pokwitowanie i zawiadomić wszystkich spadkobierców d’Ernemonta, aby na przyszły rok dnia 15 kwietnia zjawili się niezawodnie w Passy.
Notarjusz zbaraniał poprostu. A i ja sam, choć przywykłem już do nieobliczalnych „kawałów“ mego przyjaciela, — nie mogłem wyjść z podziwu.
— I to na serjo? — zagadnął p. Valandrier.
— Najzupełniej serjo!
— Zwracam panu jednak uwagę, że mojem zdaniem, wszystko to są historję fantastyczne, nie oparte na żadnych realnych dowodach.
— Ja mam co do tego inne zdanie, — oświadczył krótko Lupin.
Notarjusz spojrzał na niego z pewnem podejrzliwem politowaniem, jak się patrzy na człowieka niespełna rozumu. Ale wkońcu zdecydował się, — ujął pióro i na urzędowym papierze spisał formalną umowę, którą potwierdził odbiór złożonej kaucji, gwarantując równocześnie emerytowanemu kapitanowi Janniot jedną trzecią część z odkrytych przez tegoż skarbów.
— O ilebyś się pan rozmyślił, — dodał na końcu, — proszę mnie zawiadomić o tem na tydzień naprzód. Interesowanych nie zawiadomię wcześniej, jak w ostatniej chwili. — nie chcąc narażać ich na tortury długiego wyczekiwania.
— Może ich pan zawiadomić zaraz jutro, — odpowiedział Lupin. — W ten sposób przyjdzie im lżej przeżyć ten cały rok.
Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, zagadnąłem Lupina:
— Czyżbyś już się czego domyślał?
— Ani troszeczkę, — odparł swobodnie. — I to mnie właśnie najwięcej bawi!
— Ależ pomyśl: toż już od stu lat szukają, a nic nie znaleźli!
— Nie idzie tu tyle o samo szukanie, jak o zastanowienie się. A na spokojne zastanowienie się mam 365 dni czasu. To nawet za dużo — i boję się, czy przypadkiem nie zapomnę o tej całej, nawiasem mówiąc, bardzo ciekawej, historji. Toteż bardzo cię proszę, mój drogi, przypominaj mi o tem od czasu do czasu!
W ciągu następnych miesięcy rzeczywiście wspomniałem mu kilkakrotnie o tej sprawie, do której jednak, jak mi się zdawało, nie przywiązywał zbytniego znaczenia.
Potem nie widziałem go przez dłuższy czas, wyjechał do Antwerpji. Pisywałem jednak do niego, pod adresem, jaki mi zostawił na wyjezdnem. Mogłem mu też udzielić pewnych informacyj, jakie udało mi się zebrać o Luizie d’Ernemont. Młoda ta kobieta pokochała przed paru laty gorąco pewnego młodego, bardzo bogatego człowieka, który odpłacał jej równie gorącą miłością, który jednak wreszcie ją porzucił, zmuszony do tego kroku przez swą rodzinę. Dowiedziałem, się też, że Luiza d’Ernemont prowadzi się wzorowo, pracując ciężko na chleb powszedni dla siebie i dziecka.
Lupin nie odpowiadał zupełnie na moje listy. Czy je wogóle dostawał? Czy nie zapomniał o umówionym terminie, — lub czy mu co może w ostatniej chwili nie stanie na drodze?
Nadszedł dzień 15 kwietnia; zjadłem już obiad, a Lupina nie było! O kwadrans na pierwszą wyszedłem z domu i pojechałem na umówione miejsce.
Już zdaleka dojrzałem czworo dzieciaków robotnika; stali przed bramą, a skoro mnie spostrzegli, dali znać natychmiast notarjuszowi, który wyszedł na moje spotkanie.
— No, a kapitan Janniot? — spytał.
— Niema go tutaj?
— Niema, — a wszyscy wyglądają go już niecierpliwie.
Rzeczywiście na twarzach zebranych malowało się podniecenie i zniecierpliwienie.
— Łudzą się nadzieją, — szepnął mi notarjusz. — Trochę w tem mojej winy, bo pański przyjaciel wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie... choć prawdę mówiąc ja osobiście bardzo wątpię, czy co z tego będzie!... Mimo wszystko — ciekawy typ ten kapitan Janniot!...
Zaczął mnie wypytywać, musiałem mu zatem udzielić informacyj, nieco fantastycznych, których zebrani słuchali z zainteresowaniem.
— A jeżeli on nie przyjdzie? — odezwała się Luiza d’Ernemont.
— Ha, — w każdym razie będziemy mieć przynajmniej pięć tysięcy do podziału, — odparł żebrak.
Bądź co bądź uwaga rzucona przez Luizę zmroziła humory obecnych. Twarze się zasępiły w trwożnem wyczekiwaniu.
O wpół do drugiej dwie chude siostry usiadły, zmęczone już tem wyczekiwaniem. Jegomość w wyplamionej marynarce zaczął się irytować.
— Panie Valandrier, pan jesteś wszystkiemu winien!... Nąleżało go tu sprowadzić, choćby przemocą!... Zakpił sobie z nas widocznie...
Spojrzał na mnie zjadliwie... a lokaj bąknął parę wcale niepochlebnych epitetów pod moim adresem.
Ale w bramie zjawił się jeden z chłopców zadyszany:
— Ktoś jedzie... na motocyklu!... — krzyknął z uciechą.
Posłyszeliśmy huk motoru; ktoś pędził z góry na złamanie karku. Zahamował gwałtownie przed bramą i zeskoczył z siodła.
Popod okrywającą go grubą warstwą kurzu można było dojrzeć kostjum, zupełnie nieodpowiedni dla turysty: granatowa marynarka, spodnie elegancko zaprasowane, lakierki i mięki filcowy kapelusz.
— Ależ to nie jest kapitan Janniot, — zakrzyknął notarjusz.
— Owszem, kapitan Janniot we własnej osobie, — odparł Lupin, witając się z nami. — Zgoliłem tylko wąsy... Oto, panie rejencie, ów dokument przez pana sporządzony.
Uchwycił jednego ze stojących obok chłopców za ramię i rzekł mu:
— Leć zaraz na najbliższą stację i sprowadź mi lu automobil. Niech zaczeka na rogu ulicy Raynouard. No, dalej, galopem, — o kwadrans na trzecią mam — umówione ważne spotkanie!
Rozległy się głośne protesty. Kapitan Janniot wydobył zegarek:
— O cóż idzie? Toż dopiero za 12 minut druga! Mamy aż zanadto czasu!...Boże, jaki ja zmęczony okropnie! A jeść mi się chce!!!
Kapral podał mu skwapliwie bochenek chleba, do którego Lupin zabrał się z miejsca energicznie. Jedząc mówił szybko:
— Nie miejcie do mnie pretensyj. Pociąg pospieszny, którym jechałem, wykoleił się kolo Dijon. Kilkanaście ofiar — musiałem ratować rannych. Na szczęście w wozie towarowym odnalazłem ten oto motocykl i jadal... Panie rejencie, będzie pan łaskaw zwrócić go właścicielowi, dobrze? Na kierownicy jest jeszcze przyczepiona karteczka z adresem... A, jesteś już z powrotem, chłopcze? Jest auto? Na rogu ulicy Raynouard? Doskonale!
Spojrzał na zegarek:
— Oho, nie mamy już czasu do stracenia! Obserwowałem go z żywem zainteresowaniem.
A ci wszyscy spadkobiercy, ci dopiero musieli odczuwać szaloną emocję! Z pewnością oni nie mieli tyle zaufania do osoby rzekomego kapitana, ile ja do Lupina. Ale na ich bladych twarzach malowało się gorączkowe naprężenie.
Lupin skręcił pomału na lewo, w stroną zegara słonecznego. Marmurowa tarcza jego spoczywała na piedestale w postaci mężczyzny o potężnym torsie, dźwigającego tę tarczę na swych barkach. Sama tarcza tak była już zniszczona, że zaledwie z trudem można było dojrzeć wyryte na niej godziny. Ponad tarczą unosiła się figurka Amorka trzymającego w ręku strzałę. Strzała ta spełniała rolę wskazówki.
Lupin przypatrywał się przez chwilę uważnie zegarowi.
— Proszę o jaki scyzoryk, — odezwał się.
Gdzieś w oddali wybiła właśnie druga godzina. W tym momencie cień rzucony przez strzałę na tarczę oblaną światłem słonecznym, padał wyraźnie na długą skazę pochodzącą z pęknięcia marmuru, a ciągnącą się niemal przez całą długość tarczy.
Lupin ujął podany mu scyzoryk, otworzył go i począł samym końcem ostrza ostrożnie zdrapywać mech i ziemię, pokrywającą z wierzchu dość grubą warstwą ową szczelinę w tarczy.
W głębokości kilku centimetrów ostrze natrafiło na jakiś opór. Lupin wyjął scyzoryk, a w wyżłobioną szparę wsunął delikatnie dwa palce. Wydobył ze szpary jakiś mały przedmiot, obtarł go starannie ze ziemi, oczyścił i podał notarjuszowi.
— Proszę, panie rejencie! Zawsze to już coś warte!
Był to ogromny brylant, wielkości orzecha włoskiego, przepysznie oszlifowany.
Lupin zabrał się na nowo do roboty. Po chwili znowu przestał dłubać scyzorykiem — i znowu wydobył drugi brylant, równie wspaniały, jak poprzedni.
A za tym poszedł trzeci, czwarty, piąty...
W ten sposób, posuwając się wzdłuż owego pęknięcia wydobył w ciągu paru minut ogółem ośmnaście brylantów, wszystkie jednej niemal wielkości.
Wszyscy stali w milczeniu, jak porażeni, niezdolni wydobyć głosu. Wreszcie gruby jegomość w zniszczonej marynarce mruknął przez zęby:
— Psiakrew! psiakrew!...
A kapral wzdychał tylko cichutko:
— Ach, panie kapitanie!... panie kapitanie!...
Dwie stare siostry zemdlały, — dama z pieskiem uklękła z rękami złożonemi do modlitwy, Luiza d’Ernemont płakała po cichutku...
Kiedy minęło pierwsze wzruszenie i wszyscy się uspokoili, — przypomniano sobie nareszcie o kapitanie Janniot, — chciano mu dziękować! Ale już go nie było, — wymknął się cichaczem.

∗             ∗

Dopiero w parę lat później nadarzyła mi się sposobność pomówienia z Lupinem o tej całej historji.
— Przypomniała ci się ta historja z brylantami? — odparł na moje pytanie. — Mój Boże, — i pomyśleć tylko, że kilka generacyj łamało sobie napróżno głowy nad rozwiązaniem tego zagadnienia! A brylanty leżały prawie na wierzchu, pod cieniutką warstwą ziemi i prochu!
— Ale jakim sposobem to odgadłeś?
— Ja wcale nie próbowałem odgadywać. Tu potrzebne było tylko zastanowienie się i logiczne rozumowanie. Od samego początku zauważyłem, że w tem wszystkiem jakaś ściśle określona data musi odgrywać najważniejszą rolę. Ową datę wpisał Karol d’Ernemont na wszystkich trzech obrazach, wtedy, gdy jeszcze miał pełnię władz umysłowych. Potem w jego zamroczonym umyśle tlił się jeszcze jakiś płomyk inteligencji, który regularnie co roku kazał mu o jednej i tej samej godzinie wychodzić do ogrodu — i wracać również regularnie zawsze o jednej porze: o godzinie 5.27. Jakaż to tajemnicza władza wypędzała go z domu, regulowała szwankujący mechanizm jego mózgu? Niewątpliwie świadomość czasu, wyobrażonego na owych trzech obrazkach pod postacią zegara słonecznego. I z tego wywnioskowałem odrazu, w którą stroną mam skierować poszukiwania.
— Ale jak odgadłeś, o której dokładnie godzinie należy szukać?
— W sposób zupełnie prosty, — dzięki owym obrazom. Człowiek żyjący w epoce rewolucji, i to człowiek tego pokroju co Karol d’Ernemont, byłby na obrazie umieścił albo właściwą datę: 15 kwietnia 1794, albo datę według nowego kalendarza rewolucyjnego: 26 germinal r. II. Dziwię się mocno, że nikomu to nie przyszło na myśl!
— Zatem wedle ciebie owa 2 na obrazach miała oznaczać drugą godzinę?
— Naturalnie. Przypuszczam, że sprawa miała się w ten sposób: Pan generalny dzierżawca ulokował zapewne początkowo cały swój majątek w złocie i srebrze. Potem, przez zbytek ostrożności, za te pieniądze zakupił owe ośmnaście wspaniałych brylantów. Słysząc, że patrol idzie po niego, ucieka do ogrodu. Ale gdzie tu schować brylanty? Przypadkowo oczy jego padają na zegar słoneczny, który właśnie wskazywał godzinę drugą. Cień od strzałki padał wprost na owo pęknięcie. Kieruje się więc tym znakiem cienia, zagrzebuje wszystkie brylanty w zapełniającym szczelinę prochu — i wraca spokojnie do domu, oddając się sam w ręce żołnierzy.
— Ależ owa strzałka rzuca cień na tę szczelinę w tarczy każdego dnia o godzinie drugiej, a nie specjalnie tylko 15. kwietnia!
— Mój drogi, nie zapominaj, że idzie tu o warjata, w którego umyśle utkwiła jedna tylko data: 15 kwietnia, dzień jego aresztowania!
— Tak, to możliwe... Ale skoro raz znalazłeś klucz do tej zagadki, mogłeś przecież już dawno dostać się sam do ogrodu i wykraść wszystkie brylanty!
— Z pewnością! I byłbym to niewątpliwie zrobił, gdybym miął z innymi ludźmi do czynienia. Ale tych biedaków zanadto mi żal było. Zresztą znasz mnie dobrze: nie mogę za nic odmówić sobie podobnej przyjemności, by zaimponować komuś, wystąpić w roli bezinteresownego dobroczyńcy.
— No, nie tak zupełnie bezinteresownego, co prawda. Zawsze dostałeś sześć wspaniałych brylantów. Musieli ci je dać z niekłamaną radością?
Lupin spojrzał na mnie przeciągle — i nagle wybuchnął śmiechem:
— Ach, to ty nie wiesz o niczem?... To paradne! Z niekłamaną radością, powiadasz?... A jakżel Już nazajutrz miałem w nich śmiertelnych wrogów. Owe dwie chude siostry i ten gruby jegomość zorganizowali formalny spisek... Umowa? Nie ma żadnego znaczenia, — bo przecież kapitan janniot wogóle nie egzystuje!.....Kapitan Janniot?... Skądże się wziął ów awanturnik?... Niech tylko spróbuje nas zaczepić!...
— Jakto? Nawet i Luiza d’Ernemont?...
— Nie, — ona jedna protestowała przeciw tej infamji. Ale cóż mogła na to poradzić? Zresztą wkrótce po tem niespodzianem wzbogaceniu się wyszła za mąż. Nie słyszałem o niej odtąd.
— No i na czem się skończyło?
— Ano, cóż było robić? Na drodze prawnej nie doszedłbym do niczego. Trzeba było wejść w układy, — ledwo wytargowałem w końcu dla siebie jeden jedyny brylant i to najmniejszy. No widzisz, warto to poświęcać się dla bliźnich!?
I Lupin dodał przez zęby:
— Wdzięczność ludzka, — bajeczki! Na szczęście ludzie uczciwi znajdują zadowolenie w swem sumieniu i w świadomości, że spełnili swój obowiązek!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Kazimierz Rychłowski.