Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nika; stali przed bramą, a skoro mnie spostrzegli, dali znać natychmiast notarjuszowi, który wyszedł na moje spotkanie.
— No, a kapitan Janniot? — spytał.
— Niema go tutaj?
— Niema, — a wszyscy wyglądają go już niecierpliwie.
Rzeczywiście na twarzach zebranych malowało się podniecenie i zniecierpliwienie.
— Łudzą się nadzieją, — szepnął mi notarjusz. — Trochę w tem mojej winy, bo pański przyjaciel wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie... choć prawdę mówiąc ja osobiście bardzo wątpię, czy co z tego będzie!... Mimo wszystko — ciekawy typ ten kapitan Janniot!...
Zaczął mnie wypytywać, musiałem mu zatem udzielić informacyj, nieco fantastycznych, których zebrani słuchali z zainteresowaniem.
— A jeżeli on nie przyjdzie? — odezwała się Luiza d’Ernemont.
— Ha, — w każdym razie będziemy mieć przynajmniej pięć tysięcy do podziału, — odparł żebrak.
Bądź co bądź uwaga rzucona przez Luizę zmroziła humory obecnych. Twarze się zasępiły w trwożnem wyczekiwaniu.
O wpół do drugiej dwie chude siostry usiadły, zmęczone już tem wyczekiwaniem. Jegomość w wyplamionej marynarce zaczął się irytować.
— Panie Valandrier, pan jesteś wszystkiemu winien!... Nąleżało go tu sprowadzić, choćby przemocą!... Zakpił sobie z nas widocznie...
Spojrzał na mnie zjadliwie... a lokaj bąknął parę wcale niepochlebnych epitetów pod moim adresem.
Ale w bramie zjawił się jeden z chłopców zadyszany:
— Ktoś jedzie... na motocyklu!... — krzyknął z uciechą.
Posłyszeliśmy huk motoru; ktoś pędził z góry