Strona:PL Leblanc - Zwierzenia Arsena Lupina.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Hm, hm... tu przecież coś być musi... mówił Velmont zamyślony. Po chwili zaczął mówić dalej:
— Czy hrabia ma może jakiego serdecznego przyjaciela, przed którym się zwierza?
— Nie.
— Wczoraj nie przychodził tu nikt obcy?
— Nie.
— A kiedy panią skrępował i zamknął, — nie było przy tem nikogo?
— W tym momencie — nie.
— A potem?
— Potem przyszedł jego zaufany lokaj... szeptali coś pod drzwiami.. słyszałam jak mówili o jakimś złotniku...
— I nic więcej?
— I jeszcze o czemś, co ma nastąpić dziś w południe... bo hrabina d’Origny nie może przyjść wcześniej.
— Czy z rozmowy tej mogła pani wywnioskować, jakie mąż pani ma dalsze plany?
— Nie, — nie domyślam się niczego.
— Gdzie pani ma swoje klejnoty?
— Mąż mój wszystkie posprzedawał.
— Nie zostało z nich nic, — nawet ani jednego pierścionka?
— Nie, — odparła, wyciągając ku niemu obie ręce. — Nic, prócz tej jednej obrączki.
— To obrączka ślubna?
— Tak... to obrączka..
Urwała, czerwieniąc się silnie. Velmont dosłyszał, jak mówiła półgłosem:
— Czyżby się dowiedział?... Nie, to niepodobna... Nie wie zupełnie... Velmont jął natychmiast wypytywać hrabinę, — milczała długi czas, nieruchoma z twarzą, na której lęk się malował. Wreszcie zaczęła mówić cichym głosem:
— To nie ślubna obrączka. Kiedyś — już dawno, dawno temu, obrączka ślubna spadła mi z kominka, gdzie ją położyłam. Szukałam jej wszędzie, ale zgi-