Sekta djabła/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Sekta djabła
Podtytuł Powieść niesamowita
Redaktor Jan Stypułkowski
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Aleksander Różyc.

Grodecki wypadł z mieszkania swej narzeczonej niczem oszalały.
Długo biegał po ulicach, daremnie szukając uspokojenia i starając się powziąć jakąkolwiek decyzję.
Co robić? Co postanowić?
Zachowanie się Mury było tak niegrzeczne i wyzywające, że właściwie pozostawała jedyna odpowiedź — zerwanie. Toć, powiedziała mu wprost, że swego postępowania nie zmieni i że może z jej słów wyciągnąć dowolne konsekwencje.
Więc, zerwać?
Właściwie, tak postąpić należało i tak postąpiłby każdy człowiek z godnością i ambicją.
Ale na dnie duszy młodego inżyniera taiła się pewna wątpliwość. Tu już nie o samą miłość do Mury chodziło, chodziło bodaj o rzeczy jeszcze poważniejsze.
Mura jest właściwie wielkiem dzieckiem, rozkapryszonem i na swe nieszczęście, pozostawionem bez żadnej opieki. Jedyna istota, z której zdaniem musiałaby się liczyć — to matka, — lecz matka tak odsunęła się od życia, tak jest słaba i takie ma do Mury zaufanie, że gdyby nawet Grodecki do niej się wybrał i przedstawił jej swe spostrzeżenia i swe obawy — nie odniosłoby to pożądanego skutku.
A czy wolno mu tak pozostawić Murę? Nie troszczyć się o to, co dalej się stanie, li tylko dla tego, że była oschła i przykra. Gdy nie wiedzieć czemu wyczuwa, że grozi jej poważne niebezpieczeństwo? I te samobójstwa i te trójkąty i ten dziwaczny bilet, który przypadkiem wypadł z książki.
Nie, on nie opuści Mury! Jego obowiązkiem jest ratować ją, a przynajmniej wyjaśnić, co to wszystko znaczy. Naprawdę, puste zabawki rozkapryszonej panny, nie przedstawiające nic groźnego, lub też... A dopiero, gdy wyjaśni, wtedy znowu pomówi o swej miłości.
Ale... kto... kto... mógłby mu rozświetlić te wszystkie mroki?
Nagle przystanął i prawie głośno zawołał:
— Różyc!
Tak, Różyc! On jedynie! Całkowicie byłoby zapomniał o nim. Różyc, który wiecznie siedzi w różnych djabelstwach i okultyzmie i któremu napewno nie obce są te wszystkie sekrety. Czemuż wcześniej nie pomyślał o nim.
Rozejrzał się dokoła. W swem podnieceniu, nie zważając na zadymkę zabrnął aż na Krakowskie. W pobliżu Plac Zamkowy i poprzez padający gęsto śnieg, widać jasno oświetlony pomnik króla Zygmunta...
A Różyc, ten dziwak, rezyduje na Starem Mieście, gdzieś na Kanonji...
Uśmiechnął się... Dziwnym zbiegiem okoliczności zdążał wprost do celu.
Otrząsnął się teraz ze śniegu, w swem podnieceniu zapomniał nawet postawić kołnierz i raźno podążył przed siebie.
Mała, wąska kamieniczka, z której okna, zda się lada chwila wychyli się główka cudnej mieszczki, lub ruda peruka jakiego rajcy miejskiego. Tu... tu mieszka Różyc... Na parterze. Przecież był kiedyś u niego... Chyba, ze się wyprowadził... Ale, nie... Zdala widnieje mosiężna tabliczka — Aleksander Różyc — literat...
Szybko zbliżył się do drzwi — i zadzwonił.
Posłyszał, po chwili, kroki wewnątrz mieszkania — i na progu ukazał się gospodarz. Był w wygodnym, ciepłym szlafroku, widocznie, tylko co oderwał się od pracy.
— Ty? — zdziwił się nieco na widok Grodeckiego.
— Przybywam do ciebie w niezwykle ważnej sprawie! — oświadczył. — Daruj, że tak późno, — zbliżała się dziewiąta — ale wiem, że jesteś kawalerem i wieczorami siadujesz w domu! Ale, może oderwałem cię od jakieś pilnej roboty?
— Trochę! Nie szkodzi... Pozwól, proszę...
Uprzejmie wskazywał mu drogę i Grodecki znalazł się wewnątrz mieszkanka.
Różyc, mimo zbliżającej się czterdziestki, w rzeczy samej był kawalerem, — bo jak twierdził, kobiety zawadzają w umysłowej pracy, co nie przeszkadzało, że stale któraś z wielbicielek „talentu” przypuszczała szturm do jego mieszkania i serca. Bronił się od tych zakusów, jak mógł, oświadczając, że jedyną radą, aby nie ulec jednej kobiecie, jest jednoczesny „flirt” conajmniej z trzemi naraz.
Właściwie czuł się najlepiej sam w swem mieszkanku, składającem się z dwóch niewielkich pokoików, zawalonych od góry do dołu różnemi książkami i szpargałami, w towarzystwie olbrzymiego syberyjskiego charta, bestji złej i ponurej — o którym mawiał, że wcieliła się w niego dusza djabła Akoliaba — najbardziej, pono, złośliwego śród djabłów. Żył, pisząc powieści i wygłaszając odczyty i śród szerokiej publiczności cieszył się ogromną popularnością. Zato, krytyka przemilczała go starannie, lub też od czasu do czasu stawał się celem zaciekłych ataków i napaści. Może winne tu były same tematy, poruszane przez Różyca, tematy t. zw. „niebezpieczne”, z dziedziny wiedzy tajemnej, o których ludzie poważni mówią niechętnie, nie wiedząc właściwie jakie wobec nich zająć stanowisko. Może pewna duma i „pańskość” Różyca, nie pozwalająca mu na skamłanie po redakcjach o recenzje i zginanie karku przed byle reporterkiem.
Z Grodeckim znali się od dzieci. Ale różnica charakterów i upodobań, bardzo dalekim uczyniła ten stosunek. Nieraz mijały lata — i nie widywali się wcale.
To też, Różyc wprowadziwszy Grodeckiego do swego „gabinetu” — pokoju, w którym na biegnących, aż pod sufit drewnianych pułkach piętrzyły się stare foliały, pękate tomy i zwykłe książki — spoglądał na niego z pewnem zaciekawieniem, co go tak nagle sprowadzić mogło. Usadownił Grodeckiego w dużym fotelu, znajdującym się po drugiej stronie wielkiego stołu, założonego papierami i manuskryptami a służącego mu za biurko, uprzednio oczyściwszy ten fotel z różnych niepotrzebnych szpargałów, poczem uspokoił charta, który rozwalony na otomanie, groźnem warczeniem zaznaczał niezadowolenie z późnej wizyty, później sam zasiadł na swem zwykłem miejscu, niby w oczekiwaniu, tego, co posłyszy.
Grodecki rozejrzał się dokoła. Pokój słabo oświetlała stojąca na biurku elektryczna lampa, zasłonięta ciemnym abażurem. Dokoła panował półmrok. Usposabiało to do zwierzeń. Wiedział, że prócz Różyca i jego charta nikogo w domu nie ma i może wypowiedzieć się swobodnie.
— Przychodzę w bardzo dziwnej sprawie... — począł.
— Dziwnej?
— Z góry poproszę cię o dyskrecję!
— Zawsze jestem dyskretny! Bądź spokojny, będę milczał, jak grób! O co chodzi?
— Widzisz.. — wymówił Grodecki. — Ty właściwie jeden mógłbyś mnie objaśnić, poradzić.. Bo to, z dziedziny, którą się zajmujesz...
— Ciebie sprowadzają do mnie zagadnienia okultystyczne? — szeroko rozwarł oczy Różyc. — Ty materjalista? Niedowiarek?
— Kiedy... właściwie, co innego... — bąknął, poczem zebrawszy na odwagę począł opowiadać całą tajemniczą historję. Opowiedział i o swych niesnaskach z narzeczoną i o dziwnych samobójczych śmierciach i o bilecie z czarnym trójkątem, który przypadkowo wypadł z książki. — Ty jeden może mógłbyś wytłómaczyć, co to wszystko znaczy — kończył swe opowiadanie — bo sam nie wiem, czy o niewinną zabawkę chodzi, a owe tragiczne wypadki nie mają z tem nic wspólnego, czy Murze grozi poważne niebezpieczeństwo..
W czasie opowiadania twarz Różyca posępniała. O ile na początku spoglądał na towarzysza lat dziecinnych z uśmiechem, o tyle teraz w jego oczach również od czasu do czasu przebiegały błyski niespokoju.
— Dziwne... — wyrzekł, wreszcie.
— Co, dziwne? — powtórzył Grodecki.
— Że — dokończył swą myśl — zaprząta nas właściwie jeden i ten sam temat. Czarny trójkąt. Rozumiesz?
Grodecki nic nie rozumiał.
— I tyś się zastanawiał nad temi samobójstwami, i tym znakiem?
— Zastanawiałem się! Więcej ci powiem! Wiem, co znaczy znak czarnego trójkąta.. A nawet postanowiłem wszcząć z jego przedstawicielami walkę.. Na życie i śmierć.. Bo, jeśli tak jest, jak mówisz, sprawa przedstawia się więcej, niż poważnie..
Grodecki drgnął. Sprawdzały się najgorsze jego przypuszczenia.. Jednocześnie zaś był rad, że natrafił na człowieka, mogącego mu w tej sytuacji dopomóc.
— Mów, mów wyraźniej — naglił. — Sam pojmujesz, co się ze mną dzieje..
— Chcesz wszystko wiedzieć — oświadczył Różyc. — Uzbrój się nieco w cierpliwość, bo to zajmie sporo czasu.
Jął przerzucać rękopisy, leżące przed nim na biurku. Wyciągnął spory zeszyt.
— Posłuchaj! — rzekł. — Oto moje notatki! Zaczniemy od początku...
Otworzył kajet i począł czytać:
„Jak istnieje kult Dobra, istnieje kult Zła. Jak istnieje kult Chrystusa, istnieje kult Szatana. Kiedy religja Zbawiciela zaczęła w pierwszych wiekach chrześcijaństwa coraz więcej się rozpowszechniać, część pseudo-mędrców, ludzi do głębi przewrotnych, założyła religję Szatana...
— Co ty właściwie czytasz? — zdumiony zapytał Grodecki.
— Wyjątki z moich notatek „O sekcie djabła” — odparł spokojnie Różyc, poczem głośno odczytywał dalej. „Stało się to za panowania Nerona, a kult ten założył czarownik, słynny Simon, po polsku Szymon. Zgadza się to z Pismem świętem. Według „Dziejów Apostolskich”, Szymon był czarnoksiężnikiem, wrogiem Św. Piotra Apostoła. Początkowo próbował dostać się do grona Apostołów, a nawet proponował Św. Piotrowi, by ten za pieniądze odprzedał mu moc czynienia cudów. Gdy Św. Piotr odmówił, postanowił służyć szatanowi. Wraz ze swą przyjaciółką, kobietą niezwykłej urody, niejaką Heleną, będącą jednocześnie jasnowidzącą, jął przebiegać Samarję i sąsiednie prowincje, zakładając własne gminy czarnych magów, rywalizujące z pierwszemi gminami chrześcijańskiemi. Bluźnierczo chrzcił, bluźnierczo odprawiał kazania, naśladując obrzędy apostolskie. Św. Piotr karcił go wielokrotnie w listach swoich do wiernych, ostrzegał przed wstępowaniem do fałszywej sekty, a ślady tej walki odnajdujemy w rozdziałach Nowego Testamentu.
Szymon jednak drwił z Św. Piotra, a co dziwniejsza im dalej posuwał się w swych praktykach — rodzaju parodji kultu chrześcijańskiego, połączonego z wyuzdaną rozpustą — tem stawał się silniejszy, a nawet mógł czynić coś w rodzaju cudów. Stale otoczony rojem najpiękniejszych kobiet, które porzucały dlań mężów, rodziny, wywierał na nie wpływ niezrozumiały. Był tajemniczy, a twarz jego budziła grozę. Przepowiadał przyszłość, uzdrawiał chorych, mógł wysoko znosić się w powietrzu tym właściwościom, stał się ulubieńcem cezara Nerona, który chętnie w Rzymie oglądał te „dziwy” a nienawidząc chrześcijan, starał się Szymona Czarownika przeciwstawić apostołom. Nie wiadomo dokąd Szymon posunąłby się w swem zuchwalstwie, które zgubny wpływ wywierało na wiernych, gdyby Św. Piotr nie postanowił z nim skończyć. Przybył do Rzymu, a gdy w jego obecności, na Forum przed Neronem Szymon popisywał się swą siłą magiczną, wysoko uniósł w powietrze i płynął ponad głowami tysięcznych tłumów — żarliwie się modlił. Wtedy to, jak świadczą współcześni kronikarze, nastąpiło załamanie się mocy Szymona czarodzieja. Nagle spadł i roztrzaskał sobie czaszkę. Pochowano go na wyspie tybrzańskiej a mogiła czarnoksiężnika była przez długie wieki miejscem pielgrzymek wtajemniczonych magów. Ale to nie wszystko. Kult jego, a właściwie jego sekta — Sekta Djabła — przetrwała. Ci wszyscy, którzy nienawidzili Zbawiciela, a pragnęli jakiejś mocy i potęgi niezwykłej stali się zwolennikami tej sekty. Więcej jeszcze. Zamieniła się ona tylko nazwą i z simonizmu przerodziła się w gnostycyzm, który oczywiście głęboko ukrywa swoje z nią pokrewieństwo, choć dla wtajemniczonych owa „gnoza” — „prawda” — nie oznacza nic innego niźli czarta G (nosticus), N (ascitur), O (mnis), S (ciencia), I (n), S (atana)! Rozumiesz? W ciągu wieków ten kult objawiał się raz poraz, prawie jawnie. Jakimś jego depozytarjuszem byli Manichejczycy, później Templarjusze, którzy przejąwszy się gnostycyzmem czcili djabła w postaci słynnego kozła, o piersi kobiecej Bafometa, póki ich nie zdemaskowano i większość nie spłonęła na stosie. Niedobitki templarjuszów po swem rozbiciu, przekazały czartowskie tajemnice wraz ze złotą figurą Bafometa, o rubinowych oczach kozokrzyżowcom, mającym wówczas swe siedziby w Szkocji. Jednocześnie w wypaczonej formie uprawiali tę praktykę w średniowieczu podrzędniejsi czarownicy i czarownice w postaci sabatów i orgji djabelskich.
I Polska nie była wolna od podobnych sekt.
I u nas, w średniowieczu pojawili się Bogumiłowie, którzy sami nazywali się magami i czarnoksiężnikami. Swą nienawiść do wiary katolickiej pozorowali w bardzo ciekawy sposób. Krzyż, w ich mniemaniu, skoro był narzędziem śmierci Chrystusa, powinien być podany w pogardę, bo nikt nie będzie, mówili, czcił i całował szubienicy, na której skonał jego ojciec. Na co ich przeciwnicy słusznie odpowiadali, że ten wstręt do krzyża, budził szatan, ich rodzic, któremu z duszy byli oddani. Bo istnieją na to niezbite dowody, że czcili oni jawnie czarta, pod nazwą — Satanaela...
— Bardzo to ciekawe — przerwał Grodecki — ale nie rozumiem..
— Nie rozumiesz, co to ma wspólnego z twoją sprawą? Chwila cierpliwości, a wnet pojmiesz. Pozwól tylko mi dokończyć.. Otóż, te sekty, czczące djabła, których przedstawiam historyczny rozwój, przetrwały aż po dziś dzień.. Znakomicie zakonspirowane i działające pod najprzeróżniejszemi pokrywkami.. Od czasu do czasu jeno głośniejsze skandale, czy też rewelacje, ujawniają nam ich obecność. Przetrwały, wsiąknąwszy do niektórych bractw tajemnych i odłamów masonerji. Nie dalej, jak w końcu ubiegłego stulecia, niejaki Leo Taxil w Paryżu oskarżał w szeregu publikacji najwyższe szczeble wolnomularstwa, iż składają hołd szatanowi, a Diana Vaughan, nawrócona satanistka, szczegółowo opisywała potworne sceny dziejące się w lożach, przed posągiem Bafometa — uosobienia zła — o którem już wspominałem... Mówiono wówczas wcale głośno, że czemś w rodzaju antypapieża miał być Albert Pike, pozornie niewinny teoretyk i filozof wolnomularstwa, a w rzeczywistości przywódca wszystkich palladystycznych t. j. satanizujących lóż, zamieszkały w Charlestonie, inny zaś mistrz masonerji włoskiej Adriano Semmi, swą nienawiść do Chrystusa posunął tak daleko, że kazał na podeszwach nóg wytatuować sobie krzyż, by tem częściej móc go deptać.. Wiele z tej dziedziny informacji znajdziesz w ówczesnych książkach, choćby w dziele arcybiskupa Leona Meuriu p. t. „La Franc. Maçonerie — Synagogue de Satan”... Co prawda, Leo Taxil, odwołał później swoje twierdzenia i oświadczył nawet, że osoba Diany Vaughan została przez niego zmyślona całkowicie, odwołanie to jednak nastąpiło w tak niezwykłych okolicznościach, że łatwo domyśleć się można, czyje pieniądze je spowodowały. Bo, w tymże samym czasie, jawnie na uroczystościach wolnomularskich, śpiewano hymn „Do Szatana” Carducci’ego, zaczynający się od słów:

A te dell essere
Principio imenso
Materia e spirito
Ragione e senso.


Salute o Satana
O ribellione
O forza vindice
Della ragione.


Witaj, szatanie, ty wichrzycielu! O ty, rozumu dzielny mścicielu! — tak brzmią po polsku słowa tej „pieśni”... Choć zastrzegam się, że hymn ten nie jest tym najbardziej poziomym hołdem szatanowi, o którym mówić będę za chwilę, a wyraża tylko rodzaj buntu wobec religji wogóle, a stosunków socjalnych w szczególności, charakteryzuje on jednak dostatecznie wolnomularskie poglądy...
— Więc, ty sądzisz?... — zapytał nagle Grodecki, któremu niespodzianie zasłona spadła z oczów.
— Nie sądzę, a jestem głęboko przekonany — zabrzmiała twarda odpowiedź — że w obecnej chwili istnieją sekty, uprawiające kult czarta.. Że jedna z takich sekt, usiłuje zapuścić swe korzenie w Polsce i że widomym jej znakiem jest czarny trójkąt, podstawą odwrócony do góry, znak, po którym jej członkowie nawzajem się rozpoznają..
— Boże! — jęknął Grodecki. — Mura...
— Znalazła się w straszliwem stowarzyszeniu i grozi jej wielkie niebezpieczeństwo!
— Niebezpieczeństwo?
— Tak! Bo na czele tych sekt stoją przeważnie degeneraci, lub zbrodniarze! Nie oszczędzają oni bynajmniej swych członków, starając się do ostatecznych granic wykorzystać ich moralnie i materjalnie, dla sobie tylko wiadomych celów... Po stokroć lepiejby było, gdyby twoja narzeczona wpadła w ręce najgorszych bandytów...
Grodecki cicho jęknął i zasłonił twarz dłonią. W gabinecie zapanowało ciężkie, przykre, pełne grozy milczenie. Różyc przewracał teraz długiemi, smukłemi palcami leżące przed nim kartki rękopisu, a wzrok jego, w zamyśleniu błądził daleko. Zaiste, niesamowity nastrój panował obecnie, w tym wielkim gabinecie, ledwie oświetlonym mdłym blaskiem, ocienionej zielonym kloszem lampy, po którego kątach, rzekłbyś pełzały widma czy postacie demonów.
Pierwszy, Grodecki przerwał ciszę.
— Słuchaj! — rzekł. — Skoroś powiedział tyle, mów najokropniejszą prawdę do końca! Czy nie domyślasz się, co to za ludzie.. Kto, owładnął biedną Murą..
Różyc spojrzał nań dziwnie. Poczem jął mówić powoli.
— Chcesz szczegóły, nazwiska?. W innym wypadku możebym tego nie uczynił, ale mimowolnie staliśmy się sprzymierzeńcami. Istotnie, wiem wszystko.. Nie wiedziałem tylko, że wciągnięto tam twoją narzeczoną.. Więcej powiem.. Z temi ludźmi właśnie, prowadzę zażartą walkę.. Bardzo ciężką, bo na pomoc władz liczyć trudno.. Walkę, na życie i śmierć.
— Ty?
— Tak! Wiesz, że zajmuję się naukami tajemnemi i okultyzmem! Oni właśnie pod tym płaszczykiem działają i ściągają naiwnych. A cała hańba, cała nienawiść, później na wszystkich spada... Pragnę ich zdemaskować, lecz nie wiem, czy mi sił starczy... Bo mocni oni, bardzo mocne, mocniejsi odemnie.
— Ale, kto?...
Różyc zniżył głos.
— Nawet czasem mówić o tem niełatwo, bo oni słyszą przez ściany... Ale, trudno, czy prędzej, czy później i tak dowiedzą się, że jesteś ich wrogiem... Więc, zaczynam.. Przybył przed paru miesiącami do Warszawy człowiek — więcej, niż niebezpieczny...
Grodecki łowił z natężeniem każde słowo Różyca.
— Więcej niż niebezpieczny — podkreślił tamten — nazywa się dr. Wryński, Oskar Wryński, a używający kabalistycznego pseudonimu Kunar — Thava..
— Wryński.. Kunar-Thava... — aż podskoczył na swem miejscu Grodecki. — Słyszałem to nazwisko z ust Mury... Marzyła o tem, aby go poznać... Ten słynny wróżbita, określający nieomylnie przeszłość i przyszłość.. Magnetyzer-cudotwórca, przeprowadzający niezwykłe uzdrowienia... Ależ cieszy się powszechnem poważaniem..
— Jak u kogo! — mruknął Różyc. — Czy to, u tych, którym obca jest jego przeszłość! Bo pan ten, ściągający istotnie tłumy ciekawych do swego mieszkania w Warszawie, nie jest taki młodziutki. Ma lat siedemdziesiąt i przechodził różne koleje. Niezbyt piękne.. Wiele można o tem powiedzieć.
— Mów... mów...
— Kunar-Thava — począł Różyc — w rzeczy samej jest obdarzony nieprzeciętną siłą. Niestety, nie wykorzystywał jej nigdy na dobre. Otrzymał wykształcenie staranne i od wczesnej młodości pociągał go hypnotyzm oraz wszelkie zagadnienia związane z wiedzą tajemną. Zaczął on ją studjować niezwykle gorliwie i rychło osiągnął dość znaczne wyniki. Jakie to były wyniki, wnet się przekonasz, bo ścisłe zebrałem informacje o tym jegomościu. Wart był tego... Otóż, osiągnąwszy pewien szczebel wiedzy, począł on objeżdżać Niemcy z odczytami, działo się to w roku 1885 i pokazami z dziedziny hypnotyzmu. Powodzenie miał szalone, ale rychło wybuchł skandal. Poznał on przypadkowo, w czasie jakiejś kuracji, bo i leczył hypnotyzmem, hrabiankę von Seidlitz, niezwykle bogatą pannę, z najwyższej arystokracji niemieckiej, kuzynkę Wilhelma II. Zdążył ją tak omotać, że zakochała się w nimi na zabój — rzeczoznawcy w czasie procesu twierdzili, że trzymał ją pod wpływem hypnotycznym — iż wziął z nią ślub potajemnie. Już miał zagarnąć olbrzymi majątek, gdy w tę sprawę wdał się cesarz. Wryńskiego osadzono w areszcie.. Co prawda, nie udowodniono mu wymuszenia przy pomocy hypnozy, ale skazany został na dwa lata więzienia. Okazało się bowiem, że już przedtem był legalnie żonaty, a ślub z hr. Seidlitz, dawał mu jego przyjaciel, przebrany za pastora..
— Co za przewrotność..
— Poczekaj. To dopiero początek. Po odsiedzeniu kary, Wryński wyjeżdża do Paryża. Bynajmniej, nie zamierza wyrzec się wiedzy okultystycznej, która daje podobną władzę, przeciwnie, pragnie ją jeszcze bardziej pogłębić. W Paryżu dostaje się do słynnego francuskiego maga Papusa, który w rzeczy samej nazywał się dr. Encosse i był lekarzem. Bardzo to ciekawa postać ten dr. Papus. Jasnowidz, uzdrowiciel, cudotwórca, wywoływacz duchów. Prowadził wówczas w Paryżu Wyższe Kursa nauk hermetycznych. Kto je kończył, otrzymywał stopień doktora wiedzy ezoterycznej. W ten sposób zdobył „doktorat” Wryński..
— Acha..
— Papus chciał koniecznie odnowić stare bractwa tajemne. Między innemi stowarzyszenie Martynistów, którego się mienił wielkim mistrzem. Swoim uczniom, w rzeczy samej dawał wiele, bo i sam umiał sporo. Tu nadmienię, że w 1905 r., co jest stwierdzone, gdy został zawezwany na dwór cara Mikołaja II — Rosja już poczynała wówczas groźnie chylić się do upadku — wywołał zjawę Aleksandra III i zjawa ta przepowiedziała zbliżający się koniec domu Romanowych. Papus, wówczas pocieszył Mikołaja II tem, że oświadczył mu, iż dopóki on żyje żadne nieszczęście ich nie spotka.. Zmarł w 1916 r. a wnet później wybuchła rewolucja bolszewicka..
— Nadzwyczajne..
— Ale powróćmy do Wryńskiego, przepraszam, już doktora nauk hermetycznych, dr. Wryńskiego. Czy Papus dobrze się nie zorjentował w jego charakterze, czy też uwierzył w skruchę, dość, że przekazawszy mu pewne wtajemniczenie, mianował go delegatem martynizmu, przed wojną, na Rosję i obdarzonego tą godnością, wyprawił do Petersburga. Nadał mu przy tem kabalistyczną nazwę Kunar-Thavy — w martynizmie bowiem wszyscy otrzymują podobne nazwy i przekazał pewne groźne sekrety. Rzecz z tem, że do martynizmu przyczepił się wówczas gnostycyzm i martyniści gwałtownie tworzyli kościół gnostycki we Francji. Czem jest gnostycyzm, oraz kult pierwszego jego założyciela Simona, nie potrzebuję ci chyba powtarzać, bo wyjaśniłem to przed chwilą. Ale, o ile część martynistów, uważała gnostycyzm, tylko za zabawkę, dobrze nie orjentując się w jego symbolach, o tyle inni doskonale wiedzieli, o co chodzi... Sekta djabła.. Zorjentował się w tem bardzo szybko i dr. Wryński, a rozgrzeszyło go to całkowicie, we własnem sumieniu. Teraz mógł dążyć do potęgi i władzy, nie licząc się z nikim i z niczem...
— Coż zrobił?
— Kiedy znalazł się w Petersburgu, zaczęła się jego działalność na wielką skalę. Zakładanie lóż, wtajemniczanie adeptów, zdobywanie coraz większej ilości zwolenników. Działo się to tuż przed samą wojną i jego wpływy poczynały sięgać aż do Dworu — tak daleko nawet, że zaniepokoił się niemi Rasputin. I byłby może stanął na czele potężnej sekty, gdyby nie chciwość i chęć zbyt szybkiego zbogacenia się. Jak swego czasu opanował hr. Seidlitz, tak teraz zdobył całkowitą władzę, nad pewną księżną, której nazwiska nie wymienię, a która posiadała olbrzymią fortunę. Majątki te zbyt szybko jęły topnieć w ręku Kunar-Thavy, a przerażona rodzina wszczęła taki alarm, iż Wryński przestraszony uciekł do Warszawy. Wślad za nim pospieszyła zakochana księżna, ale również policyjne doniesienia i skargi. Znów groził areszt, więzienie, a Wryński nie wiedząc, jak go uniknąć, począł symulować obłęd. Nie wiadomo, czem skończyłoby się, gdyby nie wybuchła wojna...
— Ciekawa karjera!
— W czasie wojny dr. Wryński przepadł z horyzontu. Co robił nie wiadomo. Przebywał podobno w Anglji, w Szkocji raczej, gdzie istnieją ośrodki satanistów i miał tam jakieś niewyraźne afery.. Do Polski zawitał dopiero przed paru miesiącami, jak już o tem wspomniałem, sądząc, że nikt go nie zna i nikt nie wyciągnie jego przeszłości..
— I tu, w Warszawie — z gniewem zawołał Grodecki — zakłada jakieś łajdackie stowarzyszenie! Wciąga młode kobiety, żeby je zgubić... Cóż na to wszystko mówi policja?
— Policja — odrzekł Różyc — nic chwilowo nie może powiedzieć, bo urządza się on tak niezwykle sprytnie, że przeciw niemu nie napływają żadne skargi. Oficjalnie jest tylko wróżbitą, jasnowidzem.. Istnienia tajemnego związku nikt mu nie udowodni! Śmierci młodych kobiet? Przekonany jestem, że to jego sprawka i że zmusił on je w ten czy w inny sposób do samobójstwa, bo czemuż wszystkie miały na twarzach, ten zastygły wyraz grozy? Ale, bardzo proszę.. O ile chcesz się narazić na zarzut fałszywego oskarżenia, idź i opowiedz, że to zrobił pan Wryński...
— Musi być na tego łotra jednak jakaś rada — wołał coraz bardziej podniecony Grodecki. — Może...
Różyc, nagle lekko zbladł i pochwycił go za ramię:
— Mów ciszej! — szepnął. — On wszystko słyszy!
Grodecki spojrzał ze zdumieniem na przyjaciela. Sądził, że zwarjował.
— Wszystko słyszy... — powtórzył Różyc, pochylając się w kierunku Grodeckiego. — Wie, że toczę z nim walkę... Wyczuwam jakąś podejrzaną obecność w pokoju...
Zamilkł. Milczał i Grodecki nie wiedząc, co o tem sądzić, a w gabinecie zapanowało pełne oczekiwania skupienie.
Raptem Różyc zerwał się ze swego miejsca i wykonał w powietrzu kilka nieokreślonych ruchów dłonią. W tejże chwili wydało się Grodeckiemu, że w głębi gabinetu, gdzie było prawie ciemno, na tle półek z książkami, przemknął jakiś cień.
— Co to? — wyszeptał, zdziwiony.
— U... hu... hi... hi... — zabrzmiał w odpowiedzi jakiś złowrogi chichot.
Obaj stali teraz bladzi, przestraszeni. Był to rzeczywisty objaw, czy wytwór ich podnieconych nerwów? Ależ, nie!... Nagle, olbrzymi chart zerwał się z otomany i ze zjeżonym groźnie włosem rzucił się w stronę, gdzie wydawało się Grodeckiemu, że dojrzał widmo. Rzucił się z pasją i impetem — lecz wnet przystanął. Przystanął i skulił raptownie. Skulił — i ten dzielny, olbrzymi pies, po którym znać było, że nie zna lęku, zaskamłał, rzekłbyś z przerażenia, niby spostrzegłszy coś potwornego i z piskiem przypadł do nóg swego pana.
Różyc począł go gładzić. Zauważył, że szerść ma mokrą. Wyprostował się i podniósł rękę, jakby zasłaniając się przed niewidocznym ciosem.
— Hi... hi... — cichutko raz jeszcze zabrzmiał ten sam odgłos, poczem nagle w powietrzu niby zabłysła mała elektryczna kulka, pękła z trzaskiem i wszystko umilkło.
Różycowi wielkie krople potu spływały z czoła.
— Odszedł, nareszcie! — mruknął.
Grodecki czuł, że dzieje się coś potwornego i niesamowitego, ale nic nie rozumiał.
— Co to wszystko znaczyło? — zapytał, kiedy zauważył, że przyjaciel wydaje się nieco uspokojony.
Nie zaraz usłyszał odpowiedź. Różyc skierował się w stronę, gdzie miało miejsce tajemnicze zjawisko i głęboko wciągnął powietrze w piersi.
— Co za łotrostwo! — mruknął. — Tu.. Tu mi daje ostrzeżenie!
A widząc, że przyjaciel ma zdumioną minę powoli począł wyjaśniać.
— Odszedł, to mogę ci powiedzieć! Papus przekazał Kunar-Thavie jeden z najpotężniejszych sekretów magji — dowolne wydzielanie ciała astralnego z siebie. Gdy zapada w trans — w sen — może jego duch, a właściwie postać eteryczna, udawać się gdzie chce, widzieć i słyszeć. Jest to tajemnica, dostępna tylko niektórym wtajemniczonym, którzy wiedzą, jaką przed snem zająć pozycję i jak powoli zapadać w letarg. Eksperyment niezwykle niebezpieczny, bo duch pozostaje zaledwie cienką nitką połączony z ciałem i o ile nitka ta będzie przerwana, grozi śmiałkowi obłęd, lub śmierć. Lecz Kunar Thava nie lęka się tych niebezpieczeństw i miałeś tego małą próbkę..
Grodecki, daleki od wszelkich zagadnień okultystycznych, nie wiedział teraz czy śni, czy na jawie to słyszy.
— A... — tylko bąknął.
— Wie on — dalej mówił Różyc — że prowadzę z nim walkę. Byłem na tyle nieostrożny, że z zebranemi o Kunar Thavie informacjami podzieliłem się z paru osobami. Widocznie, mu o tem doniesiono, bo swą wizytę zapowiadał mi oddawna, chcąc mnie nastraszyć. Ma to być pierwsze ostrzeżenie. Gdybym się nie cofnął, gorsza oczekuje mnie kara!
— Co robić? — zapytał Grodecki, wciąż myśląc o Murze. — Jak z nim walczyć i jak ją uratować?
Różyc zastanawiał się chwilę.
— Mam pewne dane — mruknął — na podstawie których, sądzę, że Wryński będzie musiał ze mną się liczyć. Inaczej, nie otaczałby mnie taką opieką. Nie wiem, czy mi się uda, ale postaram się ocalić twoją narzeczoną... Przedewszystkiem, zaczniemy od tego, że rozmówię się z panną Murą..
— Czy zechce cię wysłuchać?
— Spróbujemy! Musimy udać się do niej jaknajprędzej. Choćby jutro, z rana, bo czas nagli i każda sekunda jest droga! A jeśli natrafimy na upór nieprzezwyciężony, wprost z Wryńskim rozpocznę walkę...
— Ty, chciałbyś? — wymówił gorąco Grodecki, pojmując ile przyjaciel ryzykuje. — Dla mnie to zrobisz?
Różyc skinął głową. W gabinecie zaległo milczenie. Dłonie dwóch mężczyzn pozostały złączone w długim, mocnym uścisku. A chcąc jakby zaznaczyć i swoją gotowość do boju, olbrzymi syberyjski chart, wciąż patrząc w niesamowity kąt gabinetu, gdzie ukazało się widmo, jeżył sierść i powarkiwał zcicha.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.