Sekta djabła/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Sekta djabła
Podtytuł Powieść niesamowita
Redaktor Jan Stypułkowski
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
SEKTA
DJABŁA
POWIEŚĆ NIESAMOWITA
WARSZAWA   1933
BIBLJOTEKA ECHA POLSKIEGO


COPYRIGHT BY
KSIĘGARNIA
POPULARNA



Druk. B-ci Wójcikiewicz, Warszawa.







ROZDZIAŁ I.
Czarny trójkąt.

Niezwykłe wypadki poczynały się dziać w Warszawie i poruszyły one do głębi najszersze kręgi stolicy...
Popłynęła niezrozumiała fala samobójstw...
Niespodziewanie, hrabianka Zula M. wystrzałem rewolweru w skroń odebrała sobie życie, a Izę L., córkę zamożnego fabrykanta, znaleziono martwą, w jednym z ogrodów publicznych, z buteleczką esencji octowej w ręku...
Najstraszliwsze zaś były szczegóły śmierci — rozwódki, mecenasowej Perz... W jej oczach zastygł wyraz jakiegoś potwornego lęku i grozy — wyraz tak straszny, iż ci, którzy go widzieli, uwierzyć nie mogli, iż młoda ta, świetnie materjalnie sytuowana i na pozór, nie posiadająca żadnych trosk kobieta, dobrowolnie rozstała się z życiem..
Wprost, przypuszczano, co innego...
Bo u wszystkich tych nieszczęsnych, znajdowano dziwne notatki, kartki, na których widniał znak — czarnego trójkąta.
Czarny trójkąt, podstawą odwrócony do góry.
Co oznaczał ten znak nie sposób było narazie ustalić.

Kiedy młody inżynier Jan Grodecki, czytał w wieczornem piśmie te wszystkie wiadomości, wstrząsnął nim niepochwytny dreszcz. Nie dlatego, by był wyjątkowo nerwowy, lub wrażliwy. Przeciwnie, Grodecki należał do silnych i niezwykle trzeźwych natur. Ale, przeczytana krótka reporterska wzmianka z innych względów zastanowiła go mocno.
— Psia krew! — zaklął, zmiął niecierpliwie gazetę i spojrzał na zegarek.
Dochodziła szósta. Choć, nie umówił się z Murą, postanowił natychmiast odwiedzić narzeczoną.
Narzeczoną młodego inżyniera — przynajmniej sam w swem przekonaniu za taką ją uważał — była panna Mura Rostafińska, osóbka wielce samodzielna, nawskroś nowoczesna i rozkapryszona.
Zamieszkiwała ona, wraz ze swą matką, na pierwszem piętrze własnej kamienicy, którą wraz ze znacznemi kapitałami pozostawił w spadku, znany w stolicy lekarz, zmarły przed kilku laty.
Panna Mura liczyła lat dwadzieścia, a że matka jej, od śmierci męża, osoba apatyczna i łagodnego charakteru, poświęciła się prawie wyłącznie sprawom dobroczynnym, na córkę mało zwracając uwagi — ta czyniła co chciała, pozostając właściwie bez niczyjej opieki i kontroli.
— Muszę stanowczo rozmówić się z Murą! — przebiegło w myślach Grodeckiego, gdy ubierał się pospiesznie i opuszczał swe mieszkanie. — Tak, dalej iść nie może! Dziewczyna popełnia szaleństwo za szaleństwem i zadaje się z jakiemiś podejrzanymi typami! A nuż, uwikła się w jakąś niebezpieczną historję, jak te nieszczęsne kobiety, o których śmierci, czytałem przed chwilą!
W rzeczy samej, mógł mieć Grodecki podstawy do niepokoju. Mura od jakiegoś czasu unikała go wyraźnie, natomiast u niej w domu jęły się pojawiać postacie, mocno niesympatyczne Grodeckiemu.
Jacyś drugorzędni literaci, udający magów i wtajemniczonych, historyczki, głoszące „nowe zasady” wiedzy ezoterycznej, wróże, przepowiadający losy człowieka. Co prawda, szła wówczas po Warszawie wielka fala zainteresowania okultyzmem, ale Grodecki ze swym trzeźwym umysłem, wyszkolonym na naukach ścisłych, bynajmniej nie ulegał tej modzie, a tych przedstawicieli „nauki tajemnej”, których napotykał, uważał w najlepszym wypadku za półgłówków, lub szarlatanów. Lub, jeszcze gorzej...
— Trzeba z tem skończyć! — powtórzył mocno, idąc pospiesznie w kierunku ulicy Marszałkowskiej, gdzie zamieszkiwała Mura i jakby chcąc poprzeć czynem te słowa, energicznie uderzył laską o chodnik.
Ale, jeśli tak postanowiał, idąc śród śnieżycy styczniowego, zimowego wieczoru, nie był znów tak bardzo pewny swej sprawy i serce jego drżało nieco z niepokoju. Bo, choć uchodził za człowieka niezwykle energicznego, z Murą nie zawsze mógł trafić do ładu. Szczególniej, że ich narzeczeństwo było raczej narzeczeństwem „konwencjonalnem”, a nie opartem na wzajemnem uczuciu — przynajmniej z jej strony. Znali się od dzieci, aż marjaż ich został przez rodziny postanowiony oddawna. Życzył sobie tego gorąco przed śmiercią ojciec Mury, doktór Rostafiński — a ona przeciw prośbie ojca nie śmiała oponować. Ale od tej daty, przeszedł blisko rok, a w ich wzajemnym stosunku zarysowały się nieuchwytne zmiany. Podczas kiedy Grodecki coraz silniej przywiązywał się do Mury, ona jakby oddalała się od niego, traktując go uprzejmie, lecz nie wspominając nigdy o dniu, zamierzonego ślubu. Rzekłbyś, nie zamierzała zerwać, lecz i nie zamierzała prędko pozbywać się swej wolności. Jeśli do tego dodać jej samodzielny i kapryśny charakter — łatwo zrozumie każdy, jak ciężką była sytuacja Grodeckiego i jak ciężko mu było energiczniej wystąpić. Jedno niebacząc słówko — a z trudem budowany gmach jego szczęścia, mógł się rozlecieć, niczem domek z kart. Oto, przyczyna, że Grodecki, który nie lękał się nigdy silniejszego przeciwnika, ani niebezpieczeństwa — stale ustępował Murze i nie chciał jej drażnić — bo obawiał się utracić..
Dziś, jednak postanowił wyświetlić sytuację. Ten naprężony stan nie mógł trwać dłużej..
Wbiegł po wielkich marmurowych schodach, na pierwsze piętro nowoczesnej kamienicy i przystanął przed drzwiami, na których widniała wielka mosiężna tablica: „ Edward Rostafiński, doktór medycyny”, nie zdjęta jeszcze mimo śmierci lekarza.
Zadzwonił.
Rychło otworzyła mu elegancka pokojówka, a na swe zapytanie, czy zastał pannę Murę, otrzymał odpowiedź:
— Tak! Panienka jest w domu! Znajduje się w salonie!
Nieco zaniepokoiło go to oświadczenie, bo sądził, że skoro Mura znajduje się w salonie, przybył ktoś do niej w odwiedziny i przeszkodzi im w poufniejszej rozmowie.
Ale gdy wszedł do wielkiego pokoju, urządzonego w stylu Ludwika XV, o ścianach, zawieszonych cennemi gobelinami i płótnami pierwszorzędnych malarzy, spostrzegł, że narzeczona znajduje się tam sama. Siedziała w fotelu, przy ocienionej różowym abażurem lampie, czytając jakąś książkę. Na widok Grodeckiego na twarzyczce jej odbiło się zdziwienie, a nawet przebiegł nieuchwytny cień niechęci, który wnet jednak zniknął.
— Ach, to ty Janku? — wyrzekła powoli. — Nie spodziewałam się twojej wizyty...
Panna Mura była to smukła brunetka, o wielkich, ognistych oczach i nieco rozkapryszonym wyrazie twarzy. Znać było, że jest to wypieszczona jedynaczka, przywykła, by wszelkie jej zachcianki zostały spełniane. Mogła jednak podobać się bardzo i nic dziwnego, że Grodecki był w niej taki zakochany.
— Nie spodziewałam się twojej wizyty! — powtórzyła. — Szkoda, żeś przedtem nie zatelefonował. Nie wiele czasu ci mogę poświęcić!
— Niezbyt czułe powitanie! — pomyślał, całując ją w rączkę i zajmując na złoconem krzesełku obok niej miejsce, poczem głośno dodał: — Jesteś zajęta?
— Tak! Mam się z kimś spotkać o siódmej!
— Z kim, jeśli wolno zapytać?
— Z jedną panią! Nie znasz jej!
Zagryzł wargi. Wieczna ta tajemniczość i wiecznie ten „pewien pan”, lub „jedna pani”.
Chwilę zapanowało milczenie. Przykre, naprężone, jak głucha cisza przed burzą.
Wreszcie Grodecki się zdecydował:
— Muro! — począł pierwszy. — Przybyłem nieoczekiwanie, bo pragnąłem się z tobą rozmówić w poważnej sprawie! Twierdzisz, że jesteś o siódmej zajęta? Obecnie, po szóstej! Może nam ta niecała godzina wystarczy!
— Dobrze! — odparła, wydymając, jak to było w jej zwyczaju kapryśnie wargi. — Skoro ci na tem zależy! Ciekawam, coż tak niezwykłego się stało? Czemuż ten pośpiech? O czem pragniesz ze mną mówić?
— O nas!
— O nas? — zdziwienie zabrzmiało w jej głosie.
— O nas, Muro! Bo, czyż stosunek nasz jest taki, jakim być powinien?
— Nie rozumiem? — udała nieświadomość.
— Doskonale, rozumiem! Lecz, jeśli koniecznie tego pragniesz, bliżej wytłomaczę! Choć jesteśmy od roku zaręczeni, unikasz mnie ostatnio, otaczasz się ludźmi, którzy są mi niesympatyczni, a gdy ośmieliłem się zwrócić na to twoją uwagę poczęłaś się wprost chować przedemną i nigdy dla mnie nie masz czasu.
Twarzyczka Mury poczerwieniała.
— Znów zaczynasz — odparła z jawnem niezadowoleniem — te same piosenki! Że jestem lekkomyślna, że przyjmuję tych, którzy mnie bawią... Daruj, ale to zaczyna stawać się nudne! Mam wciąż siedzieć sama i żeby ci zrobić przyjemność studjować książki o urządzeniu fabryk lub budowie maszyn? Powiedziałam ci już raz... Przyjmuję, kogo chcę i nie pozwolę nikomu, w tym wypadku narzucać mi swojej woli... Nie chcę ci przykrości robić Janku, ale powiem ci szczerze...
— Słucham?
— Że, o ile takie ma być nasze małżeństwo, lepiej, żebyśmy go nie zawierali...
Drgnął i zrozumiał. Jeszcze jedno ostrzejsze słówko, a następowało kompletne zerwanie. Nie chciał dopuścić do tego.
— Kiedy, widzisz... — począł pojednawczo, hamując się z całej mocy.
— Nic nie widzę! — odrzekła szorstko i dość niegrzecznie, poczem w podnieceniu podniosła się ze swego miejsca.
Podniosła się raptownie — i nie byłoby w tem nic niezwykłego — gdy tu nie nastąpił nieoczekiwany wypadek. Mura, zdenerwowana, zapomniała o książce, spoczywającej na jej kolanach i książka ta, podrzucona gwałtownie, spadła prawie u stóp Grodeckiego. Pochylił się, by ją podnieść i położyć na stoliku, gdy wtem zauważył, że wysunęła się z niej jakaś kartka. Zbladł.
Widniał na niej czarny trójkąt, podstawą odwrócony na góry, a pod spodem napis: „W imię tego, który nam rozkazuje...
Więcej nie zdążył przeczytać.
Bo, w tejże chwili przyskoczyła do niego Mura i z pośpiechem wydarła mu bilet z ręki.
— Jak śmiesz? — ostro wykrzyknęła.
Patrzył na nią, oszołomiony.
— Jak śmiesz — powtórzyła — czytać bilety nie dla ciebie przeznaczone?
Sytuacja stała się zbyt poważna, by Grodecki miał nadal politykować.
— Muro? — zapytaj jeszcze spokojnie. — Od kogo ta kartka?
— Nic cię to nie obchodzi!
— Co znaczy ten znak! Ten tajemniczy czarny trójkąt?
— Wydawało ci się!
— Nic mi się nie przywidziało! Przyjrzałem mu się najdokładniej!
— Nie nudź! — wykrzyknęła z gniewem, a widząc, że Grodecki do niej się zbliża, podarła bilet, który dotychczas trzymała w swej rączce, na drobne kawałki.
— To czemuś go podarła? — zapytał, przystając przed nią. — Abym nie mógł sprawdzić?
— Bo mi się tak podobało!
Grodecki czuł, że i jego poczyna ogarniać pasja. I oburzenie na postępowanie Mury. Ale, jeśli tak było, jak się domyślał, należało ją ratować przedewszystkiem.
— Muro! — wyrzucił z siebie podnieconym głosem. — Muro, zastanów się, co robisz? Niestety, spełniły się najgorsze moje przewidywania. Te darmozjady, chłystki i pajace, którzy tu bywają, wciągnęli cię w jakąś podejrzaną historję. Czarny trójkąt nie wróży nic dobrego. Właśnie, dla tego, żem się coś nie coś dowiedział o tym fatalnym znaku, przybiegłem do ciebie...
— Dowiedziałeś się? — powtórzyła z niedowierzaniem.
— To, zresztą, co każdy mógł się dowiedzieć. W Warszawie grasuje istna fala niezrozumiałych samobójstw. Hrabianka Zula M., następnie jakaś córka zamożnego fabrykanta odebrały sobie życie. To samo uczyniła mecenasowa M... Możesz o tem przeczytać w pismach wieczornych. A u wszystkich tych nieszczęśliwych kobiet, znaleziono właśnie kartki ze znakiem czarnego trójkąta!
Wydawało się, że twarzyczka Mury na chwilę pobladła. Wnet jednak poczęła się śmiać.
— Mój drogi! — wyrzekła ironicznie. — Co oznaczały te dziwaczne trójkąty u tych biedaczek, nie wiem. Mogę cię jednak zapewnić, że rysunek, któryś dojrzał przypadkowo, niema groźnego znaczenia. Ot, taka sobie figura, skreślona dla żartu.
— Kto ci przysłał ten bilet?
— Znów zaczynasz swoją indagację? Powtarzam, jest to niesmaczne i nudne.
Grodecki aż załamał ręce.
— Muro! — zawołał. — Co mam czynić, abyś nabrała do mnie zaufania? W gruncie rzeczy, nie gniewaj się, ale jesteś małem dzieckiem, które dobrze nie zna ani świata, ani ludzi. Nie mam pojęcia w jakich sferach obecnie się obracasz, ale nie podobają mi się, ci nowi twoi znajomi. Pocóż ta tajemniczość, skoro nie robisz nic złego? A pamiętaj, każde wielkie miasto ma różne groźne pułapki, w które chętnie wciąga młode przystojne i bogate panny. Obyś, nie żałowała, kiedy będzie za późno! Czyż nie lepiej zwierzyć mi się ze wszystkiego? O ile nie czynisz, nic złego, napewno nie stanę na przeszkodzie twoim rozrywkom!
— Nie czynię nic złego!
— A co znaczy ten znak? Te wykrętne i niejasne odpowiedzi?
— Znowu to samo!
Nie wiadomo, jak zakończyłaby się ta dość nieprzyjemna rozmowa pomiędzy młodym inżynierem, a jego narzeczoną, gdyby nie zaszła nieoczekiwana przeszkoda.
Nagle, w przedpokoju zabrzmiał dzwonek.
Grodecki, spojrzał odruchowo na wielki zegar z sewrskiej porcelany, ustawiony na kominku. Wskazówki znaczyły godzinę za piętnaście minut siódmą. Widocznie ten, czy ta, którego spodziewała się Mura, wcześniej nadchodził, niźli zostało zapowiedziane.
— Długo będziesz zajęta? — zapytał, sądząc, że uda mu się przeczekać „wizytę”.
— O... cały wieczór! — odparła, podchodząc do drzwi i jakby dając mu tem znak, że uważa, iż najwyższy jest czas, by się oddalił.
— Któż to taki do ciebie przychodzi? — chciał jeszcze dodać, ale się powstrzymał, domyślając się, że otrzyma odpowiedź, w rodzaju tych, jakie posłyszał poprzednio.
Ona tymczasem, patrzyła na niego niecierpliwie, niby chcąc się pozbyć go jaknajprędzej.
— Dowidzenia, Muro! — wymówił, całując jej rączkę. — Nie chcę przeszkadzać, odchodzę...
— Nie zatrzymuję cię, Janku! Mam pewną, dość poufną sprawę. Zresztą, uprzedzałam z góry...
— Tak... tak... uprzedzałaś... Szkoda tylko, żeśmy nie dokończyli naszej rozmowy...
W oczach Mury znów przebiegł gniewny błysk.
— Ach, nie dokończyli? — syknęła. — Mniemam, że powiedzieliśmy sobie wszystko, co tylko można było powiedzieć! I prosiłabym cię bardzo, abyś nie powracał do tego tematu... Więcej, powiem... Wyciągnij sobie z moich słów konsekwencje, jakie ci się żywnie spodoba!..
Grodecki, mało nie jęknął. Powstrzymała go od tego duma. Więc za tyle przywiązania i oddanie bez granic, taka spotykała go odprawa? Mura, nie mówiła wyraźnie, że pragnie z nim zerwać, może przez względy rodzinne, może obawy przed wymówkami matki, ale dawała mu do zrozumienia, iż rada będzie, jeśli on pierwszy to uczyni.
— Muro... — począł i z ust jego padłaby zapewne jakaś wymówka, gdyby w sąsiednim pokoju nie rozległy się kroki.
Ten, który nadszedł, zdążył się już rozebrać i podążał w ich stronę.
Przerwał więc Grodecki, ledwie rozpoczęte zdanie i nie chcąc, by obcy był świadkiem tej przykrej sceny, niczem oszalały, wybiegł z salonu. Po drodze, otarł się prawie o wchodzącego, a raczej wchodzącą. Bo osobą, która odwiedziła Murę, była jakaś młoda i elegancko ubrana kobieta. W swem podnieceniu jednak, nie zdążył dokładnej przyjrzeć się jej.
W przedpokoju narzucił futro i rychło, prawie nieprzytomny, pędził wprost przed siebie, śród zawieji, ulicą.
— Czemuż ten młody człowiek wypadł stąd tak gwałtownie? — zapytała ze zdziwieniem elegancka pani, gdy ucałowały się z Murą serdecznie.
— To, mój narzeczony! Wspominałam ci o nim! — odrzekła, z ironicznym uśmiechem. — Znów mnie dziś dręczył: Co robisz? Gdzie chodzisz? Z kim się zadajesz? I wyobraź sobie, Lino, przeżyłam przez niego porządną chwilę strachu!
— Strachu?
— Tak! Spadła mi przypadkowo z kolan książka. Znajdował się w niej bilet. Wiesz, który? Ze znakiem trójkąta i rozkazem! Ledwie, zdążyłam mu z rąk wyrwać i zniszczyć... Inaczej...
— Co za nieostrożność!
— Rzeczywiście, byłam nieostrożna! Na szczęście, nie dowiedział się nic i z tej strony niebezpieczeństwo nie grozi! A po niedawnej rozmowie, mam wrażenie, ze mój pan narzeczony obrazi się i odczepi odemnie na zawsze! Nam, chyba, narzeczeni nie są potrzebni! Jak sądzisz, Lino?
W salonie zabrzmiał śmiech Mury. Wtórowała mu elegancka utleniona na kolor jedna blond dama, nazwana Liną.
Pani Lina, a właściwie pani Lina Lesicka, liczyć mogła na pierwszy rzut oka lat trzydzieści kilka najwyżej, choć naprawdę ich miała czterdzieści. Aczkolwiek dobrze nikt nie wiedział, ani z czego żyje, ani co robi, stale zmieniała kosztowne tualety, a nieraz popisywała się kosztowną biżuterję. Uchodziła za zamożną rozwódkę. Z Murą znały się zaledwie kilka tygodni i całkowicie przypadkowo nastąpiło to poznanie — lecz złączyła ich taka przyjaźń, że nie miały dla siebie tajemnic.
— Więc, Lino... — poczęła Mura, zmieniając temat i odzywając się do swej przyjaciółki poufale, oddawna bowiem mówiły sobie „ty” — czy w naszych projektach nie nastąpiła żadna zmiana?
— Najmniejsza! — odparła wytworna pani, lecz jakoś dziwnie spojrzała na Murę.
— Pojedziemy, tam?
— Tak! Dlatego przyszłam wcześniej, że zawiadomiono mnie, iż zebranie rozpocznie się punktualnie o ósmej! Za pół godziny musimy wyruszyć z domu!
— Będę przyjęta?
— Napewno! — przytwierdziła, lecz nie chcąc prosto Murze spojrzeć w oczy, odwróciła głowę.
Mura, nie posiadała się z radości.
— Będę przyjęta! — klasnęła w dłonie. — Będę, naprawdę wtajemniczoną!
Lesicka patrzyła teraz uporczywie w barwne wzory drogiego francuskiego dywanu, zaścielające podłogę. Nie była zła z natury i w gruncie mierziła ją dzisiejsza rola. Nabrać na poważniejszą sumę mężczyznę, zrobić jakiś korzystny a niewyraźny interes, tem trudniła się dotychczas i bynajmniej w jej sumieniu nie wywoływało to skrupułów. Ale, żeby wciągać do ohydnej spelunki to niewinne dziecko, napełniało ją odrazą. Murę, która przez kaprysy i ciekawość pędziła bez zastanowienia w ogień, aby opalić sobie skrzydła... Lecz, coż miała robić? Ona, taka mądra w życiu, sama znalazła się w matni i nie wiedziała jak z niej się wydobyć i wciąż widziała przed sobą groźną twarz mistrza. Chciała jakoś delikatnie ostrzec Murę, ale Mura była głucha na wszelkie ostrzeżenia.
Raz jeszcze podjęła tę próbę.
— Muro! — poczęła. — Jest to zabawka, ale bardzo denerwująca! Czy nie lepiejby było, żebyś się zastanowiła?
— Przenigdy! Mam stracić podobną okazję!
— Hm... — Ale, zawsze....
— Ty, to mówisz? Ty, która wzbudziłaś we mnie to pożądanie i ciekawość. Chcesz, abym się cofnęła w ostatniej chwili...
— Nie, ale...
— Nie pojmuję cię, Lino...
Lesicka zrozumiała, że posunęła się zbyt daleko. Zresztą, Murze dzisiaj nie groziło jeszcze nic. A za kilka dni...
Tymczasem Mura mówiła ze śmiechem.
— Przypominasz mi mojego narzeczonego Janka! I on twierdził, że znak trójkąta odwróconego podstawą do góry jest bardzo groźnym znakiem. Że jakieś trzy młode niewiasty, z najlepszych sfer towarzyskich, popełniły samobójstwo i u każdej z nich znaleziono podobne wyobrażenie. Czyżbyś, co o tem wiedziała...
Lesicka doskonale wiedziała, co to znaczy i jak nikt inny mogła tę sprawę wytłómaczyć Murze. Nie leżało to jednak obecnie bynajmniej w jej interesach. I tak żałowała, że wygadała się niepotrzebnie. Za niepowołane ostrzeżenia groziła straszliwa śmierć, którą później też poczytywano za samobójstwo.
— Et, bzdury plótł ten twój pan Janek! — zawołała żywo. — Cóż wspólnego mają te śmierci z naszem Stowarzyszeniem! Czytałam tę wiadomość w gazetach i przyznaję się, uderzyła ona mnie bardzo. Bo, gdyby takie osoby należały do naszego związku, ja o tem byłabym poinformowana najlepiej... Tymczasem, zaręczam ci, że żadnej hrabiny, ani fabrykantów, nie było.
— To czemuś tak nademną przed chwilą kiwała głową?
— Zapytywałam tylko, czy wytrzymasz pewne próby, bo te próby są nieco przykre!
— Bądź spokojna! Wytrzymam!
— Skoro tak, to się ubieraj! Wpół do ósmej już się zbliża.
Nie trzeba było Murze dwa razy powtarzać tej zachęty. W kilka minut później stała ubrana w kapelusiku i futerku. Wpadła jeszcze do matki, która znajdowała się w jednym z dalszych pokojów i coś jej bęknęła, o jakiemś zebraniu, a stara pani Rostafińska, dziś cierpiąca i senna nie zwróciła większej uwagi na słowa córki.
Później, wraz z Lesicką znalazły się na schodach. Przed domem oczekiwało prywatne auto. Wytworna limuzina.
Mura spojrzała nań ze zdziwieniem.
— Tym samochodem przyjechałaś? — zapytała.
— Tak! — zabrzmiała odpowiedź. — Ale, niestety, to nie mój samochód. Mistrz stale wysyła go, po nowe adeptki.
— No... no... Co za zbytek uprzejmości...
Ale, dopiero gdy Mura znalazła się wewnątrz auta, pojęła cel tej uprzejmości. W samochodzie nie paliła się lampka, a sztory od okien były opuszczone. Auto ruszyło. Chciała jedną z nich odsunąć.
— Nie wolno! — pochwyciła ją za rękę przyjaciółka. — Nie wolno! To jeden z naszych przepisów! A nawet za chwilę, zmuszona będę ci zawiązać oczy! Wiesz, z czyjego to robię polecenia...
Mura skinęła główką. Również, nie oponowała, gdy jedwabna chusteczka znalazła się na jej twarzy. Nieśmiało tylko zadała zapytanie.
— Dokąd, właściwie, jedziemy?
— Gdzieś w okolice Pragi! — odrzekła Lesicka, choć w rzeczy samej samochód pospiesznie podążał do jednej z willi, opustoszałej w zimowej porze, letniskowej miejscowości pod Warszawą — Konstancina.


ROZDZIAŁ II.
Wtajemniczenie.

Wreszcie, auto przystanęło przed jakimś niepozornym domkiem. Ale i teraz towarzyszka nie zdjęła Murze przepaski, zasłaniającej jej oczy. Podała tylko rękę i dopomógłszy wysiąść z samochodu, powiodła jakąś dróżką, gdzie śnieg skrzypiał pod nogami. Później schodki. Potem korytarze i znowu schodki. Wiele stopni, prowadzących na dół. Lekki błysk światła i gdzieś w pobliżu rozwarły się drzwi.
— Jesteśmy! — wyrzekła Lesicka i jedwabna chustka spadła z czoła Mury.
Rozejrzała się z zaciekawieniem, które wnet zmieniło rozczarowanie. Pokoik, do którego ją wprowadziła przyjaciółka był małą, skąpo oświetloną, prawie bez mebli izdebką. Stał tam niewielki stół, obok dwa krzesła. Na jednem z nich leżały czarne jedwabne płaszcze, zaś na stole Mura spostrzegła dwie maski.
— Izba pokutna! — objaśniła ją Lesicka. — Tu oczekuje kandydat, zanim go zawezwą, do świątyni! Narzuć płaszcz, a ja ci założę maskę!
Mura wciągnęła pokornie ten karnawałowy strój, tyle w obecnej chwili symboliczny. Toż samo uczyniła i jej przyjaciółka. A gdy stały, po chwili, przebrane i w maskach, wyrzekła:
— Nikt, zasadniczo, w naszem bractwie, nie zna nikogo! Prócz mistrza! Ten, jeszcze przed wstąpieniem jest najdokładniej poinformowany o życiu każdego z kandydatów... Inaczejby go nie przyjął... Ale wobec innych braci i sióstr zachowujemy jaknajdalej idącą dyskrecję...
— A czy poznam kiedy mistrza? — nieśmiało zapytała Mura.
— Poznasz... poznasz... — zabrzmiała odpowiedź, poczem Lesicka jakby niespokojnie rozejrzała się dokoła i dorzuciła. — Wyjdę na chwilę, aby się dowiedzieć, kiedy mam cię wprowadzić! Zaczekaj na mnie, ale nie ruszaj się z tego pokoiku na krok, bo mogłyby cię spotkać duże przykrości.
Mura pozostała sama. Targały nią najprzeróżniejsze uczucia. I niepokój. I ciekawość. I duma.
Przedewszystkiem duma. Po tylu zachodach i staraniach zostanie nareszcie członkiem tajemniczego związku „Braci i Sióstr Odrodzonych”, do którego tak ciężko się dostać. Pozna tajemnice, które rzadko komu dane jest poznać. Stanie się istotą wyższą, nie zwykłą światową panną!
Ileż to ją kosztowało zachodów. Kiedy, w pewnem towarzystwie, przypadkowo napotkała Lesicką, a z jej półsłówek wywnioskowała, że ta wie znacznie więcej o niezwykłem bractwie, o którem szeptano sobie różne dziwy na ucho w Warszawie, postarała się z nią zaprzyjaźnić. Ciągnęła ją za słówka. Błagała. A Lesicka, dopiero po długich prośbach, zgodziła się uchylić rąbek tajemnicy i oświadczyła, że poczyni starania, aby Mura śród „sióstr odrodzonych” się znalazła. W rzeczy samej, te starania nie były bezowocne, bo Mura tu jest i za chwilę...
— Podpisz to! — tuż obok niej rozległ się głos. Drgnęła. Tak była pochłonięta swemi myślami, że nie zauważyła nawet powrotu Lesickiej. Stała trzymając jakiś papier w ręku.
— Co mam podpisać?
— Zobowiązanie! Taka jest formalność!
— Chętnie!
Wzięła papier z rąk przyjaciółki i przeczytała skreślone tam wyrazy.
„Ja, niżej podpisana, od dnia dzisiejszego, należę duchem i ciałem do Bractwa. Zarówno ja, jak i mój majątek. Winnam posłusznie wypełnić każdy wydany mi rozkaz, a w razie nieposłuszeństwa, jestem przygotowana na jaknajsurowszą karę”.
— Podpisz — nagliła przyjaciółka. — Pióro i atrament znajdują się na stole.
Choć Murę nieco niemile uderzył frazes „ja i mój majątek” bez namysłu zbliżyła się do stołu i fatalnym cyrografem skreśliła swe nazwisko — Mura Rostafińska.
— Doskonale! — wyrzekła Lesicka, odbierając z powrotem zobowiązanie. — A teraz bądź gotowa! Zaraz nas zawezwą!
W rzeczy samej, nie upłynęło paru minut, gdy w drzwi izdebki rozległ się cichy stuk.
— Chodźmy!
Ruszyły jakiemiś długiemi, zapewne podziemnemi korytarzami. Wreszcie, Lesicka przystanęła przed jakiemiś wielkiemi, okutemi żelazem drzwiami i uderzyła w nie trzykrotnie.
— Wejść! — rozległ się od wewnątrz czyjś głos i drzwi rozwarły się szeroko.
— Ach! — cichy wykrzyknik wydarł się z piersi Mury.
Kontrast pomiędzy mroczną izdebką i ciemnemi korytarzami, a tą jasno oświetloną wielką komnatą, był taki, że nie mogła się powstrzymać od tego krzyku.
Ujrzała niską, ale długą salę, jakiej samo urządzenie mogło już wprowadzić w odpowiedni nastrój. Ściany zostały obciągnięte czarnym jedwabiem, na którym widać było wyszywane srebrnym jedwabiem trupie główki, na skrzyżowanych piszczelach. Po bokach sali ciągnęli się ławki, a na nich siedział rząd nieruchomych, przybranych w czarne płaszcze i maski postaci.
Na wprost drzwi, znajdowało się podwyższenie na nim szkarłatny tron, pod również szkarłatnym baldachimem. Nad tronem kabalistyczne znaki i wyhaftowane w hebrajskim języku litery. Przed tronem stał mały stoliczek, zaś na środku sali wielki pięcioramienny zapalony świecznik. Dalej leżał dywan, pokryty symbolicznemi figurami.
Gdy, po pierwszem olśnieniu, Mura mogła lepiej się rozejrzeć, spostrzegła, że na tronie siedzi mężczyzna, równie jak i inni w czarnym płaszczu, ale ozdobionym srebrnemi znakami. Już od progu uderzyły Murę jego gorejące oczy, widoczne poprzez maskę. Doznała uczucia, iż ją niemi przeszywa.
— Wielki mistrz! — pomyślała z lękiem. Mężczyzna ten, na powitanie uniósł się trochę na swem miejscu. Zwrócił się do drugiego zamaskowanego, który stał nieruchomo w pobliżu tronu.
— Bracie, mistrzu cerernonji! — zapytał. — Czy to nowa kandydatka oczekuje na łaskę dostąpienia do światła?
— Tak jest, wielebny mistrzu! — zabrzmiała odpowiedź. — Siostra do nas się zgłasza?
— Azali została należycie wybrana?
— Prawidłowo została wybrana!
— Jakiż dowód na poparcie tego?
— Jej obecność tutaj, w towarzystwie siostry Annabel — była to w „zakonie” nazwa Lesickiej — oraz przyrzeczenie, które przedstawia!
Tu mistrz cerernonji zbliżył się do Lesickiej, wziął od niej zobowiązanie podpisane przez Murę i z niskim ukłonem oddał je mistrzowi. Ten spojrzał na papier przelotnie i położył go na znajdującym się przed nim stoliczku.
— Niech się zbliży! — wyrzekł.
Mura nieśmiała postąpiła naprzód kilka kroków, a w tejże samej chwili drzwi z tyłu zatrzasnęły się za nią. Szła powoli w stronę tronu mistrza, dopóki znak jego ręki, nie zatrzymał ją na miejscu.
— Siostro Amurah — posłyszała dźwięczny głos a gorejące oczy, rzekłbyś przeszywały ją nawskroś, — gdyż takie odtąd śród nas będzie twoje imię. — Wiemy, że wiele czyniłaś wysiłków, aby się znaleźć w naszem gronie i zostały one uwieńczone powodzeniem. Ale, pamiętaj, siostro Amurah! Dajemy bardzo wiele... Dajemy mądrość, niezależność, bogactwo. Każdy z nas staje się wyzwolonym człowiekiem, dla którego nie mają znaczenia ziemskie okowy. Gdy posiądzie naszą wiedzę, może łatwo komunikować się z istnościami z zaświata, rozmawiać z duszami umarłych, przewidywać przyszłość, widzieć tajemnice serc ludzkich... Niema dla niego tajemnic i niema rzeczy niemożliwych. Bowiem oddziedziczyliśmy sekrety starożytnych dla których zarówno przyroda, jak i natura ludzka nie miała żadnych sekretów. Dzięki nauce, jaką ci przekażemy z niewolnicy przekształcisz się na władczynię. Ale, pamiętaj... Żądamy wzamian ślepego posłuszeństwa. Posłuszeństwa i wierności. Bo, w razie zdrady...
Nagle, poza tronem odsunęła się zasłona i Mura — raczej przekształcona nieco na sposób hebrajski siostra Amurah — ledwie stłumiła okrzyk przerażenia. Ujrzała na wzniesieniu dwóch zamaskowanych ludzi, którzy trzymali trzeciego klęczącego mężczyznę. Nagle, jeden z tych ludzi wzniósł wysoko sztylet, który miał w ręku, do góry i rozmachem wbił go w szyję unieruchomionej ofiary. W tejże sekundzie zasłona zapadła z powrotem, a z za niej, przysięgłbyś, dobiegł stłumiony jęk.
— Ach! — zawołała Mura, przejęta okropnem wrażeniem, choć domyślała się, że cały ten obraz był tylko zręcznie zainscenizowaną komedją.
— Śmierć zdrajcom! — zabrzmiało śród ławek ciągnących się wzdłuż sali i siedzące tam nieruchomo, niczem posągi, postacie, podniosły się z hałasem. — Zdrajcom śmierć.
Znajdujący się po prawej stronie wyciągnęli nawet szpady i potrząsali niemi groźnie. Ci z lewej poprzestawali na wydawaniu okrzyków. Domyśliła się wnet Mura, że uzbrojeni w szpady to byli — bracia, mężczyźni — zaś z lewej strony zasiadały kobiety. — Śmierć... Śmierć... — niosło echo po sali.
Mistrz trzykrotnem uderzeniem młoteczka o stolik nakazał ciszę.
— Widziałaś, co cię czeka! — przemówił. — Jeszcze pora się cofnąć... Czy podołasz obowiązkom, które na ciebie nakłada należenie do bractwa?
— Tak! — wyrzekła twardym głosem Mura. — Nie zamierzam się cofać!
— Więc powtarzaj za mną słowa przysięgi!
Zamaskowane postacie zamarły teraz w bezruchu w swych ławkach, a mistrz powoli wymawiał następującą rotę ślubowania:
— Ja, siostra Amurah, zobowiązuje się stale tajemnicy, cokolwiek się stanie, zakonu dochować, choćby mnie nie wiem jak badano a nawet dręczono i przypiekano gorącem żelazem. A gdybym tę przysięgę złamała, niechaj mi się stanie, na co zasłużyłam. Niechaj, zginę podłą śmiercią, a prochy moje zostaną rozniesione na cztery strony świata, by za zdradę najmniejszy ślad po mnie nie pozostał! Oto, moja dobrowolna przysięga!
Powtarzała te słowa, a gdy skończyła rozległ się chór zebranych.
— Amen!
— Więc jesteś przyjęta ostatecznie, — mówił dalej mistrz. — Jakie będą twoje obowiązki i jaką otrzymasz naukę, później się dowiesz. — Dziś na tej ceremonji zakończymy ten obrząd. Otrzymasz jeszcze nasz znak i pewne myśli do rozważenia. Mistrzu ceremonji, podaj to nowej siostrze...
Wyciągnął w stronę mistrza ceremonji mały emaljowany czarny trójkąt. A gdy ten doręczył go Murze, powoli zaczął przemawiać:
— Oto dzisiejsza nauka. Rozważcie ją dobrze bracia i siostry. Najsilniejszem dążeniem człowieka, jest dążenie do szczęścia. Prawdziwe szczęście daje tylko poznanie prawdy. Prawda jest ukryta. Gdzie? Oto pytanie? Niechaj nikt nie sądzi, że dojdzie do prawdy sam. Lecz, niechaj nikt też nie sądzi, że ukażą mu prawdę inni. Prawda ukazuje się tylko temu, który do niej dąży. Chociażby dążąc, błądził. Wiedzcie, że błądzicie szukając prawdy daleko. Prawda jest bardzo blisko was. Nieraz prawda jest pod waszemi stopami, a wy jej nie widzicie. Już dążenie do poznania prawdy jest dostrzeżeniem części prawdy. Lecz, całą prawdę dojrzy ten, kto po siedemkroć dąży do prawdy. Czy myślicie, że prawda posiada jedno tylko oblicze? Mylicie się! Prawda posiada oblicze kilkorakie. Ile twarzy posiada prawda? Jak jest na imię prawdzie? Pierwsza litera jest S. Druga jest I. Trzecia M. Czwarta O, a N. — ostatnie. — To jest pięć słów i jedno zdanie, to jest pięć zdań i jedno imię. A to jest imię prawdy...
— Simon... — zabrzmiał chór, a w złączonych głosach przebijał wydawało się podziw i lęk. — Niech mu będzie chwała.
— Tak Simon! — potwierdził mistrz. — Wtajemniczeni wiedzą, co to znaczy! I ty to rozważ siostro Amurah...
Znów uderzył trzykrotnie młotkiem o stolik. Oznaczało to, że posiedzenie zostało skończone.
Mura stała, niczem przyrosła do podłogi. I te dziwne słowa o prawdzie i imię Simon i wzrok i głos mistrza. Dopiero pociągnięcie za rękaw przez Lesicką, wyrwało ją z odrętwienia.
— Chodźmy! — posłyszała szept. — Musimy wyjść pierwsze!
Wkrótce, znalazły się z powrotem w małej izdebce.
— Naprawdę ci jestem wdzięczna, — mówiła Mura, zdejmując maskę i płaszcz, — za to coś dla mnie uczyniła? Tylko, co znaczy Simon? Czy zechcesz mi to objaśnić?
— Teraz nie — odrzekła tamta z dziwnym błyskiem w oczach. — Ale i tak prędko tego się dowiesz...
— Prędko!
— Napewno! Bo to jest właściwie cała tajemnica bractwa.
— Ach...
Mura chciała jeszcze coś dorzucić, ale w tejże chwili rozległo się stukanie w drzwi.
— Mistrz prosi siostrę Annabel do siebie! — z za nich rozległ się jakiś głos.
Na twarzy Lesickiej odbił się lęk.
— Już idę! — zawołała pospiesznie. — A ty, nie ruszaj się stąd i zaczekaj póki nie powrócę! — dodała w stronę Mury.
Wybiegła z izdebki i rychło się znalazła w niewielkim pokoju, tuż za dużą salą, stanowiącym jakby prywatny gabinet mistrza.
Znajdował się on tam, w towarzystwie jakiejś kobiety. Był jeszcze w płaszczu, ale już bez maski. I ktoś, ktoby go obserwował na niedawnem zebraniu, zdziwiłby się bardzo. Bo jeśli z ruchów i płomiennego wzroku mógł sądzić, że to jest człowiek młody, z trudem określiłby obecnie jego wiek. Mistrz, mógł mieć zarówno lat czterdzieści, jak i pięćdziesiąt, a nawet siedemdziesiąt. Przy śnieżno białych włosach, dziwnie kontrastowo odbijały czarne brwi i wąsy, a wielkie oczy gorzały młodzieńczym, ale niesamowitym blaskiem. Utykał nieco na nogę, ale ruchy miał rzeźkie, energiczne. Może zanadto wystudjowane i teatralne. Chodził wielkiemi krokami po pokoju, jakby zastanawiając się nad czemś. Nieco w głębi, niedbale wtulona w otomanę, siedziała kobieta. I ona również zrzuciła maskę. Zaiste, dziwna kobieta. Wysoka, gibka, o miedziano-złotych włosach i zielonych oczach. Znać było, że musi być zwinna, niczem wąż i jak wąż podstępna, a z jej zachowania wywnioskować dawało się łatwo, że jest z mistrzem na stopie bardzo poufałej. Zapewne jego najbliższa pomocnica.
Gdy Lesicka weszła do pokoju, nie raczyła się nawet podnieść ze swego miejsca, a na jej ukłon odpowiedziała, niedbałem kiwnięciem głowy.
— Siostro Annabel! — począł mistrz, nie zwracając uwagi na obecność dziwnej kobiety, przed którą widocznie nie miał tajemnic. — Połowa twego zadania została spełniona! Sprowadziłaś nam nową siostrę!
Skinęła głową.
— Ale, na tem nie koniec! — mówił dalej. — Do obowiązków wprowadzającej należy przygotować ją do zrozumienia naszych tajemnic. Do zrozumienia wielkiej zagadki imienia Simona!
Lesicka lekko drgnęła.
— Mistrzu, ośmieliłabym się prosić...
— O co? O zwolnienie? Ciąży ci ten obowiązek?
— Nie... ale...
Mężczyzna, który wciąż spacerował po pokoju, nagle przystanął. Od strony kanapy rozległ się cichy chichot kobiety.
— Nie podobasz mi się, od pewnego czasu, siostro Annabel, — wyrzekł twardo. — Nie podobasz... Poczynają cię ogarniać jakieś skrupuły... Nie masz ochoty ściśle wykonywać naszych zarządzeń. A wiesz, chyba, żeś nam winna ślepe posłuszeństwo! Z tej drogi, na którą weszłaś, powrotu niema...
Policzki Lesickiej zalała nagła czerwień. W rzeczy samej ogarniał ją wstręt, do roli, którą jej narzucano. Jednak zaprzeczyła.
— Mylisz się, mistrzu...
— Ja się nigdy nie mylę... i raz jeszcze ci przypomnę pewne fakty. Nie poto wyciągaliśmy cię z brudów i ratowali od więzienia — groziło ci więzienie za fałszywe czeki, wypuszczone, gdy odgrywałaś rolę wielkiej damy, — aby mieć równie niepewną pomocnicę... Zapamiętaj więc sobie... Poznałaś nas i wiesz, że nie żartujemy... Albo wykonasz otrzymane rozkazy, albo zetrzemy cie z powierzchni ziemi... Czytałaś, o samobójstwie mecenasowej P.? Domyślasz się, za co poniosła karę?
W czasie tej przemowy gorejące oczy mężczyzny wpijały się w nieszczęsną, paraliżując wszelki opór i wolę. Wewnątrz jej drżało wszystko. Nigdy nie przypuszczała, że narazi się na takie niebezpieczeństwo, oddając się w ręce tych straszliwych ludzi.
— Jestem posłuszna... — szepnęła.
— Uczynisz, jak poprzednio rozkazałem... Siostra Amurah duszą i ciałem ma być nasza... Ona i jej majątek... Gdyby zaś poczuła wstręt do niektórych naszych obrzędów i wtajemniczeń, które oczekują ją w przyszłości, to...
Nie dokończył zdania, lecz ona pojęła.
— Rozumiem! — lekko poruszyły się jej wargi.
— A twojem zadaniem — dokończył — rzecz całą przeprowadzić tak, by nie wywołała najmniejszego skandalu!
Skinął głową. Oznaczało to, że posłuchanie zostało zakończone.
A gdy zamknęły się za Lesicką drzwi, uśmiechnął się z zadowoleniem. Wiedział, że nic nie stanie teraz na przeszkodzie temu, żeby ofiara całkowicie wpadła w zastawione sidła.
— Nasz związek potrzebuje ludzi i pieniędzy! — wymówił.
Siedząca dotychczas w milczeniu zagadkowa kobieta, raptem podniosła się ze swego miejsca. Kiedy powstała i przeginając swe ciało w wężowych ruchach, szła w stronę mistrza, była jeszcze więcej zagadkowa i niepokojąca. Fosforycznym blaskiem świeciły zielonkawe oczy, a w włosach igrały złotawe płomienie. Istny wampir, który wystąpił z ram obrazu jakiegoś malarza i ożył, by ludzi kusić i przyprawiać o zgubę.
— Kocham cię! — wyszeptała, oplatając niespodzianie swemi ramionami szyję mężczyzny i żarłocznie wżerając się w jego usta. — Kocham cię mój ty potężny, ty silny! Choć lat masz siedemdziesiąt, wymarzyć nie mogłam lepszego kochanka! Taniec złota i krwi, sarabanda rozkoszy i śmierci... A nad nami... nasz wielki pan... Szatan...
— Cicho! — wymówił, na chwilę, oswobadzając się z jej objęć. — Nie wymawiaj tego imienia! Nie wolno... Ale... i ja cię kocham całą siłą mych zmysłów... ty moja... królowo Sabbatu!


ROZDZIAŁ III.
Aleksander Różyc.

Grodecki wypadł z mieszkania swej narzeczonej niczem oszalały.
Długo biegał po ulicach, daremnie szukając uspokojenia i starając się powziąć jakąkolwiek decyzję.
Co robić? Co postanowić?
Zachowanie się Mury było tak niegrzeczne i wyzywające, że właściwie pozostawała jedyna odpowiedź — zerwanie. Toć, powiedziała mu wprost, że swego postępowania nie zmieni i że może z jej słów wyciągnąć dowolne konsekwencje.
Więc, zerwać?
Właściwie, tak postąpić należało i tak postąpiłby każdy człowiek z godnością i ambicją.
Ale na dnie duszy młodego inżyniera taiła się pewna wątpliwość. Tu już nie o samą miłość do Mury chodziło, chodziło bodaj o rzeczy jeszcze poważniejsze.
Mura jest właściwie wielkiem dzieckiem, rozkapryszonem i na swe nieszczęście, pozostawionem bez żadnej opieki. Jedyna istota, z której zdaniem musiałaby się liczyć — to matka, — lecz matka tak odsunęła się od życia, tak jest słaba i takie ma do Mury zaufanie, że gdyby nawet Grodecki do niej się wybrał i przedstawił jej swe spostrzeżenia i swe obawy — nie odniosłoby to pożądanego skutku.
A czy wolno mu tak pozostawić Murę? Nie troszczyć się o to, co dalej się stanie, li tylko dla tego, że była oschła i przykra. Gdy nie wiedzieć czemu wyczuwa, że grozi jej poważne niebezpieczeństwo? I te samobójstwa i te trójkąty i ten dziwaczny bilet, który przypadkiem wypadł z książki.
Nie, on nie opuści Mury! Jego obowiązkiem jest ratować ją, a przynajmniej wyjaśnić, co to wszystko znaczy. Naprawdę, puste zabawki rozkapryszonej panny, nie przedstawiające nic groźnego, lub też... A dopiero, gdy wyjaśni, wtedy znowu pomówi o swej miłości.
Ale... kto... kto... mógłby mu rozświetlić te wszystkie mroki?
Nagle przystanął i prawie głośno zawołał:
— Różyc!
Tak, Różyc! On jedynie! Całkowicie byłoby zapomniał o nim. Różyc, który wiecznie siedzi w różnych djabelstwach i okultyzmie i któremu napewno nie obce są te wszystkie sekrety. Czemuż wcześniej nie pomyślał o nim.
Rozejrzał się dokoła. W swem podnieceniu, nie zważając na zadymkę zabrnął aż na Krakowskie. W pobliżu Plac Zamkowy i poprzez padający gęsto śnieg, widać jasno oświetlony pomnik króla Zygmunta...
A Różyc, ten dziwak, rezyduje na Starem Mieście, gdzieś na Kanonji...
Uśmiechnął się... Dziwnym zbiegiem okoliczności zdążał wprost do celu.
Otrząsnął się teraz ze śniegu, w swem podnieceniu zapomniał nawet postawić kołnierz i raźno podążył przed siebie.
Mała, wąska kamieniczka, z której okna, zda się lada chwila wychyli się główka cudnej mieszczki, lub ruda peruka jakiego rajcy miejskiego. Tu... tu mieszka Różyc... Na parterze. Przecież był kiedyś u niego... Chyba, ze się wyprowadził... Ale, nie... Zdala widnieje mosiężna tabliczka — Aleksander Różyc — literat...
Szybko zbliżył się do drzwi — i zadzwonił.
Posłyszał, po chwili, kroki wewnątrz mieszkania — i na progu ukazał się gospodarz. Był w wygodnym, ciepłym szlafroku, widocznie, tylko co oderwał się od pracy.
— Ty? — zdziwił się nieco na widok Grodeckiego.
— Przybywam do ciebie w niezwykle ważnej sprawie! — oświadczył. — Daruj, że tak późno, — zbliżała się dziewiąta — ale wiem, że jesteś kawalerem i wieczorami siadujesz w domu! Ale, może oderwałem cię od jakieś pilnej roboty?
— Trochę! Nie szkodzi... Pozwól, proszę...
Uprzejmie wskazywał mu drogę i Grodecki znalazł się wewnątrz mieszkanka.
Różyc, mimo zbliżającej się czterdziestki, w rzeczy samej był kawalerem, — bo jak twierdził, kobiety zawadzają w umysłowej pracy, co nie przeszkadzało, że stale któraś z wielbicielek „talentu” przypuszczała szturm do jego mieszkania i serca. Bronił się od tych zakusów, jak mógł, oświadczając, że jedyną radą, aby nie ulec jednej kobiecie, jest jednoczesny „flirt” conajmniej z trzemi naraz.
Właściwie czuł się najlepiej sam w swem mieszkanku, składającem się z dwóch niewielkich pokoików, zawalonych od góry do dołu różnemi książkami i szpargałami, w towarzystwie olbrzymiego syberyjskiego charta, bestji złej i ponurej — o którym mawiał, że wcieliła się w niego dusza djabła Akoliaba — najbardziej, pono, złośliwego śród djabłów. Żył, pisząc powieści i wygłaszając odczyty i śród szerokiej publiczności cieszył się ogromną popularnością. Zato, krytyka przemilczała go starannie, lub też od czasu do czasu stawał się celem zaciekłych ataków i napaści. Może winne tu były same tematy, poruszane przez Różyca, tematy t. zw. „niebezpieczne”, z dziedziny wiedzy tajemnej, o których ludzie poważni mówią niechętnie, nie wiedząc właściwie jakie wobec nich zająć stanowisko. Może pewna duma i „pańskość” Różyca, nie pozwalająca mu na skamłanie po redakcjach o recenzje i zginanie karku przed byle reporterkiem.
Z Grodeckim znali się od dzieci. Ale różnica charakterów i upodobań, bardzo dalekim uczyniła ten stosunek. Nieraz mijały lata — i nie widywali się wcale.
To też, Różyc wprowadziwszy Grodeckiego do swego „gabinetu” — pokoju, w którym na biegnących, aż pod sufit drewnianych pułkach piętrzyły się stare foliały, pękate tomy i zwykłe książki — spoglądał na niego z pewnem zaciekawieniem, co go tak nagle sprowadzić mogło. Usadownił Grodeckiego w dużym fotelu, znajdującym się po drugiej stronie wielkiego stołu, założonego papierami i manuskryptami a służącego mu za biurko, uprzednio oczyściwszy ten fotel z różnych niepotrzebnych szpargałów, poczem uspokoił charta, który rozwalony na otomanie, groźnem warczeniem zaznaczał niezadowolenie z późnej wizyty, później sam zasiadł na swem zwykłem miejscu, niby w oczekiwaniu, tego, co posłyszy.
Grodecki rozejrzał się dokoła. Pokój słabo oświetlała stojąca na biurku elektryczna lampa, zasłonięta ciemnym abażurem. Dokoła panował półmrok. Usposabiało to do zwierzeń. Wiedział, że prócz Różyca i jego charta nikogo w domu nie ma i może wypowiedzieć się swobodnie.
— Przychodzę w bardzo dziwnej sprawie... — począł.
— Dziwnej?
— Z góry poproszę cię o dyskrecję!
— Zawsze jestem dyskretny! Bądź spokojny, będę milczał, jak grób! O co chodzi?
— Widzisz.. — wymówił Grodecki. — Ty właściwie jeden mógłbyś mnie objaśnić, poradzić.. Bo to, z dziedziny, którą się zajmujesz...
— Ciebie sprowadzają do mnie zagadnienia okultystyczne? — szeroko rozwarł oczy Różyc. — Ty materjalista? Niedowiarek?
— Kiedy... właściwie, co innego... — bąknął, poczem zebrawszy na odwagę począł opowiadać całą tajemniczą historję. Opowiedział i o swych niesnaskach z narzeczoną i o dziwnych samobójczych śmierciach i o bilecie z czarnym trójkątem, który przypadkowo wypadł z książki. — Ty jeden może mógłbyś wytłómaczyć, co to wszystko znaczy — kończył swe opowiadanie — bo sam nie wiem, czy o niewinną zabawkę chodzi, a owe tragiczne wypadki nie mają z tem nic wspólnego, czy Murze grozi poważne niebezpieczeństwo..
W czasie opowiadania twarz Różyca posępniała. O ile na początku spoglądał na towarzysza lat dziecinnych z uśmiechem, o tyle teraz w jego oczach również od czasu do czasu przebiegały błyski niespokoju.
— Dziwne... — wyrzekł, wreszcie.
— Co, dziwne? — powtórzył Grodecki.
— Że — dokończył swą myśl — zaprząta nas właściwie jeden i ten sam temat. Czarny trójkąt. Rozumiesz?
Grodecki nic nie rozumiał.
— I tyś się zastanawiał nad temi samobójstwami, i tym znakiem?
— Zastanawiałem się! Więcej ci powiem! Wiem, co znaczy znak czarnego trójkąta.. A nawet postanowiłem wszcząć z jego przedstawicielami walkę.. Na życie i śmierć.. Bo, jeśli tak jest, jak mówisz, sprawa przedstawia się więcej, niż poważnie..
Grodecki drgnął. Sprawdzały się najgorsze jego przypuszczenia.. Jednocześnie zaś był rad, że natrafił na człowieka, mogącego mu w tej sytuacji dopomóc.
— Mów, mów wyraźniej — naglił. — Sam pojmujesz, co się ze mną dzieje..
— Chcesz wszystko wiedzieć — oświadczył Różyc. — Uzbrój się nieco w cierpliwość, bo to zajmie sporo czasu.
Jął przerzucać rękopisy, leżące przed nim na biurku. Wyciągnął spory zeszyt.
— Posłuchaj! — rzekł. — Oto moje notatki! Zaczniemy od początku...
Otworzył kajet i począł czytać:
„Jak istnieje kult Dobra, istnieje kult Zła. Jak istnieje kult Chrystusa, istnieje kult Szatana. Kiedy religja Zbawiciela zaczęła w pierwszych wiekach chrześcijaństwa coraz więcej się rozpowszechniać, część pseudo-mędrców, ludzi do głębi przewrotnych, założyła religję Szatana...
— Co ty właściwie czytasz? — zdumiony zapytał Grodecki.
— Wyjątki z moich notatek „O sekcie djabła” — odparł spokojnie Różyc, poczem głośno odczytywał dalej. „Stało się to za panowania Nerona, a kult ten założył czarownik, słynny Simon, po polsku Szymon. Zgadza się to z Pismem świętem. Według „Dziejów Apostolskich”, Szymon był czarnoksiężnikiem, wrogiem Św. Piotra Apostoła. Początkowo próbował dostać się do grona Apostołów, a nawet proponował Św. Piotrowi, by ten za pieniądze odprzedał mu moc czynienia cudów. Gdy Św. Piotr odmówił, postanowił służyć szatanowi. Wraz ze swą przyjaciółką, kobietą niezwykłej urody, niejaką Heleną, będącą jednocześnie jasnowidzącą, jął przebiegać Samarję i sąsiednie prowincje, zakładając własne gminy czarnych magów, rywalizujące z pierwszemi gminami chrześcijańskiemi. Bluźnierczo chrzcił, bluźnierczo odprawiał kazania, naśladując obrzędy apostolskie. Św. Piotr karcił go wielokrotnie w listach swoich do wiernych, ostrzegał przed wstępowaniem do fałszywej sekty, a ślady tej walki odnajdujemy w rozdziałach Nowego Testamentu.
Szymon jednak drwił z Św. Piotra, a co dziwniejsza im dalej posuwał się w swych praktykach — rodzaju parodji kultu chrześcijańskiego, połączonego z wyuzdaną rozpustą — tem stawał się silniejszy, a nawet mógł czynić coś w rodzaju cudów. Stale otoczony rojem najpiękniejszych kobiet, które porzucały dlań mężów, rodziny, wywierał na nie wpływ niezrozumiały. Był tajemniczy, a twarz jego budziła grozę. Przepowiadał przyszłość, uzdrawiał chorych, mógł wysoko znosić się w powietrzu tym właściwościom, stał się ulubieńcem cezara Nerona, który chętnie w Rzymie oglądał te „dziwy” a nienawidząc chrześcijan, starał się Szymona Czarownika przeciwstawić apostołom. Nie wiadomo dokąd Szymon posunąłby się w swem zuchwalstwie, które zgubny wpływ wywierało na wiernych, gdyby Św. Piotr nie postanowił z nim skończyć. Przybył do Rzymu, a gdy w jego obecności, na Forum przed Neronem Szymon popisywał się swą siłą magiczną, wysoko uniósł w powietrze i płynął ponad głowami tysięcznych tłumów — żarliwie się modlił. Wtedy to, jak świadczą współcześni kronikarze, nastąpiło załamanie się mocy Szymona czarodzieja. Nagle spadł i roztrzaskał sobie czaszkę. Pochowano go na wyspie tybrzańskiej a mogiła czarnoksiężnika była przez długie wieki miejscem pielgrzymek wtajemniczonych magów. Ale to nie wszystko. Kult jego, a właściwie jego sekta — Sekta Djabła — przetrwała. Ci wszyscy, którzy nienawidzili Zbawiciela, a pragnęli jakiejś mocy i potęgi niezwykłej stali się zwolennikami tej sekty. Więcej jeszcze. Zamieniła się ona tylko nazwą i z simonizmu przerodziła się w gnostycyzm, który oczywiście głęboko ukrywa swoje z nią pokrewieństwo, choć dla wtajemniczonych owa „gnoza” — „prawda” — nie oznacza nic innego niźli czarta G (nosticus), N (ascitur), O (mnis), S (ciencia), I (n), S (atana)! Rozumiesz? W ciągu wieków ten kult objawiał się raz poraz, prawie jawnie. Jakimś jego depozytarjuszem byli Manichejczycy, później Templarjusze, którzy przejąwszy się gnostycyzmem czcili djabła w postaci słynnego kozła, o piersi kobiecej Bafometa, póki ich nie zdemaskowano i większość nie spłonęła na stosie. Niedobitki templarjuszów po swem rozbiciu, przekazały czartowskie tajemnice wraz ze złotą figurą Bafometa, o rubinowych oczach kozokrzyżowcom, mającym wówczas swe siedziby w Szkocji. Jednocześnie w wypaczonej formie uprawiali tę praktykę w średniowieczu podrzędniejsi czarownicy i czarownice w postaci sabatów i orgji djabelskich.
I Polska nie była wolna od podobnych sekt.
I u nas, w średniowieczu pojawili się Bogumiłowie, którzy sami nazywali się magami i czarnoksiężnikami. Swą nienawiść do wiary katolickiej pozorowali w bardzo ciekawy sposób. Krzyż, w ich mniemaniu, skoro był narzędziem śmierci Chrystusa, powinien być podany w pogardę, bo nikt nie będzie, mówili, czcił i całował szubienicy, na której skonał jego ojciec. Na co ich przeciwnicy słusznie odpowiadali, że ten wstręt do krzyża, budził szatan, ich rodzic, któremu z duszy byli oddani. Bo istnieją na to niezbite dowody, że czcili oni jawnie czarta, pod nazwą — Satanaela...
— Bardzo to ciekawe — przerwał Grodecki — ale nie rozumiem..
— Nie rozumiesz, co to ma wspólnego z twoją sprawą? Chwila cierpliwości, a wnet pojmiesz. Pozwól tylko mi dokończyć.. Otóż, te sekty, czczące djabła, których przedstawiam historyczny rozwój, przetrwały aż po dziś dzień.. Znakomicie zakonspirowane i działające pod najprzeróżniejszemi pokrywkami.. Od czasu do czasu jeno głośniejsze skandale, czy też rewelacje, ujawniają nam ich obecność. Przetrwały, wsiąknąwszy do niektórych bractw tajemnych i odłamów masonerji. Nie dalej, jak w końcu ubiegłego stulecia, niejaki Leo Taxil w Paryżu oskarżał w szeregu publikacji najwyższe szczeble wolnomularstwa, iż składają hołd szatanowi, a Diana Vaughan, nawrócona satanistka, szczegółowo opisywała potworne sceny dziejące się w lożach, przed posągiem Bafometa — uosobienia zła — o którem już wspominałem... Mówiono wówczas wcale głośno, że czemś w rodzaju antypapieża miał być Albert Pike, pozornie niewinny teoretyk i filozof wolnomularstwa, a w rzeczywistości przywódca wszystkich palladystycznych t. j. satanizujących lóż, zamieszkały w Charlestonie, inny zaś mistrz masonerji włoskiej Adriano Semmi, swą nienawiść do Chrystusa posunął tak daleko, że kazał na podeszwach nóg wytatuować sobie krzyż, by tem częściej móc go deptać.. Wiele z tej dziedziny informacji znajdziesz w ówczesnych książkach, choćby w dziele arcybiskupa Leona Meuriu p. t. „La Franc. Maçonerie — Synagogue de Satan”... Co prawda, Leo Taxil, odwołał później swoje twierdzenia i oświadczył nawet, że osoba Diany Vaughan została przez niego zmyślona całkowicie, odwołanie to jednak nastąpiło w tak niezwykłych okolicznościach, że łatwo domyśleć się można, czyje pieniądze je spowodowały. Bo, w tymże samym czasie, jawnie na uroczystościach wolnomularskich, śpiewano hymn „Do Szatana” Carducci’ego, zaczynający się od słów:

A te dell essere
Principio imenso
Materia e spirito
Ragione e senso.


Salute o Satana
O ribellione
O forza vindice
Della ragione.


Witaj, szatanie, ty wichrzycielu! O ty, rozumu dzielny mścicielu! — tak brzmią po polsku słowa tej „pieśni”... Choć zastrzegam się, że hymn ten nie jest tym najbardziej poziomym hołdem szatanowi, o którym mówić będę za chwilę, a wyraża tylko rodzaj buntu wobec religji wogóle, a stosunków socjalnych w szczególności, charakteryzuje on jednak dostatecznie wolnomularskie poglądy...
— Więc, ty sądzisz?... — zapytał nagle Grodecki, któremu niespodzianie zasłona spadła z oczów.
— Nie sądzę, a jestem głęboko przekonany — zabrzmiała twarda odpowiedź — że w obecnej chwili istnieją sekty, uprawiające kult czarta.. Że jedna z takich sekt, usiłuje zapuścić swe korzenie w Polsce i że widomym jej znakiem jest czarny trójkąt, podstawą odwrócony do góry, znak, po którym jej członkowie nawzajem się rozpoznają..
— Boże! — jęknął Grodecki. — Mura...
— Znalazła się w straszliwem stowarzyszeniu i grozi jej wielkie niebezpieczeństwo!
— Niebezpieczeństwo?
— Tak! Bo na czele tych sekt stoją przeważnie degeneraci, lub zbrodniarze! Nie oszczędzają oni bynajmniej swych członków, starając się do ostatecznych granic wykorzystać ich moralnie i materjalnie, dla sobie tylko wiadomych celów... Po stokroć lepiejby było, gdyby twoja narzeczona wpadła w ręce najgorszych bandytów...
Grodecki cicho jęknął i zasłonił twarz dłonią. W gabinecie zapanowało ciężkie, przykre, pełne grozy milczenie. Różyc przewracał teraz długiemi, smukłemi palcami leżące przed nim kartki rękopisu, a wzrok jego, w zamyśleniu błądził daleko. Zaiste, niesamowity nastrój panował obecnie, w tym wielkim gabinecie, ledwie oświetlonym mdłym blaskiem, ocienionej zielonym kloszem lampy, po którego kątach, rzekłbyś pełzały widma czy postacie demonów.
Pierwszy, Grodecki przerwał ciszę.
— Słuchaj! — rzekł. — Skoroś powiedział tyle, mów najokropniejszą prawdę do końca! Czy nie domyślasz się, co to za ludzie.. Kto, owładnął biedną Murą..
Różyc spojrzał nań dziwnie. Poczem jął mówić powoli.
— Chcesz szczegóły, nazwiska?. W innym wypadku możebym tego nie uczynił, ale mimowolnie staliśmy się sprzymierzeńcami. Istotnie, wiem wszystko.. Nie wiedziałem tylko, że wciągnięto tam twoją narzeczoną.. Więcej powiem.. Z temi ludźmi właśnie, prowadzę zażartą walkę.. Bardzo ciężką, bo na pomoc władz liczyć trudno.. Walkę, na życie i śmierć.
— Ty?
— Tak! Wiesz, że zajmuję się naukami tajemnemi i okultyzmem! Oni właśnie pod tym płaszczykiem działają i ściągają naiwnych. A cała hańba, cała nienawiść, później na wszystkich spada... Pragnę ich zdemaskować, lecz nie wiem, czy mi sił starczy... Bo mocni oni, bardzo mocne, mocniejsi odemnie.
— Ale, kto?...
Różyc zniżył głos.
— Nawet czasem mówić o tem niełatwo, bo oni słyszą przez ściany... Ale, trudno, czy prędzej, czy później i tak dowiedzą się, że jesteś ich wrogiem... Więc, zaczynam.. Przybył przed paru miesiącami do Warszawy człowiek — więcej, niż niebezpieczny...
Grodecki łowił z natężeniem każde słowo Różyca.
— Więcej niż niebezpieczny — podkreślił tamten — nazywa się dr. Wryński, Oskar Wryński, a używający kabalistycznego pseudonimu Kunar — Thava..
— Wryński.. Kunar-Thava... — aż podskoczył na swem miejscu Grodecki. — Słyszałem to nazwisko z ust Mury... Marzyła o tem, aby go poznać... Ten słynny wróżbita, określający nieomylnie przeszłość i przyszłość.. Magnetyzer-cudotwórca, przeprowadzający niezwykłe uzdrowienia... Ależ cieszy się powszechnem poważaniem..
— Jak u kogo! — mruknął Różyc. — Czy to, u tych, którym obca jest jego przeszłość! Bo pan ten, ściągający istotnie tłumy ciekawych do swego mieszkania w Warszawie, nie jest taki młodziutki. Ma lat siedemdziesiąt i przechodził różne koleje. Niezbyt piękne.. Wiele można o tem powiedzieć.
— Mów... mów...
— Kunar-Thava — począł Różyc — w rzeczy samej jest obdarzony nieprzeciętną siłą. Niestety, nie wykorzystywał jej nigdy na dobre. Otrzymał wykształcenie staranne i od wczesnej młodości pociągał go hypnotyzm oraz wszelkie zagadnienia związane z wiedzą tajemną. Zaczął on ją studjować niezwykle gorliwie i rychło osiągnął dość znaczne wyniki. Jakie to były wyniki, wnet się przekonasz, bo ścisłe zebrałem informacje o tym jegomościu. Wart był tego... Otóż, osiągnąwszy pewien szczebel wiedzy, począł on objeżdżać Niemcy z odczytami, działo się to w roku 1885 i pokazami z dziedziny hypnotyzmu. Powodzenie miał szalone, ale rychło wybuchł skandal. Poznał on przypadkowo, w czasie jakiejś kuracji, bo i leczył hypnotyzmem, hrabiankę von Seidlitz, niezwykle bogatą pannę, z najwyższej arystokracji niemieckiej, kuzynkę Wilhelma II. Zdążył ją tak omotać, że zakochała się w nimi na zabój — rzeczoznawcy w czasie procesu twierdzili, że trzymał ją pod wpływem hypnotycznym — iż wziął z nią ślub potajemnie. Już miał zagarnąć olbrzymi majątek, gdy w tę sprawę wdał się cesarz. Wryńskiego osadzono w areszcie.. Co prawda, nie udowodniono mu wymuszenia przy pomocy hypnozy, ale skazany został na dwa lata więzienia. Okazało się bowiem, że już przedtem był legalnie żonaty, a ślub z hr. Seidlitz, dawał mu jego przyjaciel, przebrany za pastora..
— Co za przewrotność..
— Poczekaj. To dopiero początek. Po odsiedzeniu kary, Wryński wyjeżdża do Paryża. Bynajmniej, nie zamierza wyrzec się wiedzy okultystycznej, która daje podobną władzę, przeciwnie, pragnie ją jeszcze bardziej pogłębić. W Paryżu dostaje się do słynnego francuskiego maga Papusa, który w rzeczy samej nazywał się dr. Encosse i był lekarzem. Bardzo to ciekawa postać ten dr. Papus. Jasnowidz, uzdrowiciel, cudotwórca, wywoływacz duchów. Prowadził wówczas w Paryżu Wyższe Kursa nauk hermetycznych. Kto je kończył, otrzymywał stopień doktora wiedzy ezoterycznej. W ten sposób zdobył „doktorat” Wryński..
— Acha..
— Papus chciał koniecznie odnowić stare bractwa tajemne. Między innemi stowarzyszenie Martynistów, którego się mienił wielkim mistrzem. Swoim uczniom, w rzeczy samej dawał wiele, bo i sam umiał sporo. Tu nadmienię, że w 1905 r., co jest stwierdzone, gdy został zawezwany na dwór cara Mikołaja II — Rosja już poczynała wówczas groźnie chylić się do upadku — wywołał zjawę Aleksandra III i zjawa ta przepowiedziała zbliżający się koniec domu Romanowych. Papus, wówczas pocieszył Mikołaja II tem, że oświadczył mu, iż dopóki on żyje żadne nieszczęście ich nie spotka.. Zmarł w 1916 r. a wnet później wybuchła rewolucja bolszewicka..
— Nadzwyczajne..
— Ale powróćmy do Wryńskiego, przepraszam, już doktora nauk hermetycznych, dr. Wryńskiego. Czy Papus dobrze się nie zorjentował w jego charakterze, czy też uwierzył w skruchę, dość, że przekazawszy mu pewne wtajemniczenie, mianował go delegatem martynizmu, przed wojną, na Rosję i obdarzonego tą godnością, wyprawił do Petersburga. Nadał mu przy tem kabalistyczną nazwę Kunar-Thavy — w martynizmie bowiem wszyscy otrzymują podobne nazwy i przekazał pewne groźne sekrety. Rzecz z tem, że do martynizmu przyczepił się wówczas gnostycyzm i martyniści gwałtownie tworzyli kościół gnostycki we Francji. Czem jest gnostycyzm, oraz kult pierwszego jego założyciela Simona, nie potrzebuję ci chyba powtarzać, bo wyjaśniłem to przed chwilą. Ale, o ile część martynistów, uważała gnostycyzm, tylko za zabawkę, dobrze nie orjentując się w jego symbolach, o tyle inni doskonale wiedzieli, o co chodzi... Sekta djabła.. Zorjentował się w tem bardzo szybko i dr. Wryński, a rozgrzeszyło go to całkowicie, we własnem sumieniu. Teraz mógł dążyć do potęgi i władzy, nie licząc się z nikim i z niczem...
— Coż zrobił?
— Kiedy znalazł się w Petersburgu, zaczęła się jego działalność na wielką skalę. Zakładanie lóż, wtajemniczanie adeptów, zdobywanie coraz większej ilości zwolenników. Działo się to tuż przed samą wojną i jego wpływy poczynały sięgać aż do Dworu — tak daleko nawet, że zaniepokoił się niemi Rasputin. I byłby może stanął na czele potężnej sekty, gdyby nie chciwość i chęć zbyt szybkiego zbogacenia się. Jak swego czasu opanował hr. Seidlitz, tak teraz zdobył całkowitą władzę, nad pewną księżną, której nazwiska nie wymienię, a która posiadała olbrzymią fortunę. Majątki te zbyt szybko jęły topnieć w ręku Kunar-Thavy, a przerażona rodzina wszczęła taki alarm, iż Wryński przestraszony uciekł do Warszawy. Wślad za nim pospieszyła zakochana księżna, ale również policyjne doniesienia i skargi. Znów groził areszt, więzienie, a Wryński nie wiedząc, jak go uniknąć, począł symulować obłęd. Nie wiadomo, czem skończyłoby się, gdyby nie wybuchła wojna...
— Ciekawa karjera!
— W czasie wojny dr. Wryński przepadł z horyzontu. Co robił nie wiadomo. Przebywał podobno w Anglji, w Szkocji raczej, gdzie istnieją ośrodki satanistów i miał tam jakieś niewyraźne afery.. Do Polski zawitał dopiero przed paru miesiącami, jak już o tem wspomniałem, sądząc, że nikt go nie zna i nikt nie wyciągnie jego przeszłości..
— I tu, w Warszawie — z gniewem zawołał Grodecki — zakłada jakieś łajdackie stowarzyszenie! Wciąga młode kobiety, żeby je zgubić... Cóż na to wszystko mówi policja?
— Policja — odrzekł Różyc — nic chwilowo nie może powiedzieć, bo urządza się on tak niezwykle sprytnie, że przeciw niemu nie napływają żadne skargi. Oficjalnie jest tylko wróżbitą, jasnowidzem.. Istnienia tajemnego związku nikt mu nie udowodni! Śmierci młodych kobiet? Przekonany jestem, że to jego sprawka i że zmusił on je w ten czy w inny sposób do samobójstwa, bo czemuż wszystkie miały na twarzach, ten zastygły wyraz grozy? Ale, bardzo proszę.. O ile chcesz się narazić na zarzut fałszywego oskarżenia, idź i opowiedz, że to zrobił pan Wryński...
— Musi być na tego łotra jednak jakaś rada — wołał coraz bardziej podniecony Grodecki. — Może...
Różyc, nagle lekko zbladł i pochwycił go za ramię:
— Mów ciszej! — szepnął. — On wszystko słyszy!
Grodecki spojrzał ze zdumieniem na przyjaciela. Sądził, że zwarjował.
— Wszystko słyszy... — powtórzył Różyc, pochylając się w kierunku Grodeckiego. — Wie, że toczę z nim walkę... Wyczuwam jakąś podejrzaną obecność w pokoju...
Zamilkł. Milczał i Grodecki nie wiedząc, co o tem sądzić, a w gabinecie zapanowało pełne oczekiwania skupienie.
Raptem Różyc zerwał się ze swego miejsca i wykonał w powietrzu kilka nieokreślonych ruchów dłonią. W tejże chwili wydało się Grodeckiemu, że w głębi gabinetu, gdzie było prawie ciemno, na tle półek z książkami, przemknął jakiś cień.
— Co to? — wyszeptał, zdziwiony.
— U... hu... hi... hi... — zabrzmiał w odpowiedzi jakiś złowrogi chichot.
Obaj stali teraz bladzi, przestraszeni. Był to rzeczywisty objaw, czy wytwór ich podnieconych nerwów? Ależ, nie!... Nagle, olbrzymi chart zerwał się z otomany i ze zjeżonym groźnie włosem rzucił się w stronę, gdzie wydawało się Grodeckiemu, że dojrzał widmo. Rzucił się z pasją i impetem — lecz wnet przystanął. Przystanął i skulił raptownie. Skulił — i ten dzielny, olbrzymi pies, po którym znać było, że nie zna lęku, zaskamłał, rzekłbyś z przerażenia, niby spostrzegłszy coś potwornego i z piskiem przypadł do nóg swego pana.
Różyc począł go gładzić. Zauważył, że szerść ma mokrą. Wyprostował się i podniósł rękę, jakby zasłaniając się przed niewidocznym ciosem.
— Hi... hi... — cichutko raz jeszcze zabrzmiał ten sam odgłos, poczem nagle w powietrzu niby zabłysła mała elektryczna kulka, pękła z trzaskiem i wszystko umilkło.
Różycowi wielkie krople potu spływały z czoła.
— Odszedł, nareszcie! — mruknął.
Grodecki czuł, że dzieje się coś potwornego i niesamowitego, ale nic nie rozumiał.
— Co to wszystko znaczyło? — zapytał, kiedy zauważył, że przyjaciel wydaje się nieco uspokojony.
Nie zaraz usłyszał odpowiedź. Różyc skierował się w stronę, gdzie miało miejsce tajemnicze zjawisko i głęboko wciągnął powietrze w piersi.
— Co za łotrostwo! — mruknął. — Tu.. Tu mi daje ostrzeżenie!
A widząc, że przyjaciel ma zdumioną minę powoli począł wyjaśniać.
— Odszedł, to mogę ci powiedzieć! Papus przekazał Kunar-Thavie jeden z najpotężniejszych sekretów magji — dowolne wydzielanie ciała astralnego z siebie. Gdy zapada w trans — w sen — może jego duch, a właściwie postać eteryczna, udawać się gdzie chce, widzieć i słyszeć. Jest to tajemnica, dostępna tylko niektórym wtajemniczonym, którzy wiedzą, jaką przed snem zająć pozycję i jak powoli zapadać w letarg. Eksperyment niezwykle niebezpieczny, bo duch pozostaje zaledwie cienką nitką połączony z ciałem i o ile nitka ta będzie przerwana, grozi śmiałkowi obłęd, lub śmierć. Lecz Kunar Thava nie lęka się tych niebezpieczeństw i miałeś tego małą próbkę..
Grodecki, daleki od wszelkich zagadnień okultystycznych, nie wiedział teraz czy śni, czy na jawie to słyszy.
— A... — tylko bąknął.
— Wie on — dalej mówił Różyc — że prowadzę z nim walkę. Byłem na tyle nieostrożny, że z zebranemi o Kunar Thavie informacjami podzieliłem się z paru osobami. Widocznie, mu o tem doniesiono, bo swą wizytę zapowiadał mi oddawna, chcąc mnie nastraszyć. Ma to być pierwsze ostrzeżenie. Gdybym się nie cofnął, gorsza oczekuje mnie kara!
— Co robić? — zapytał Grodecki, wciąż myśląc o Murze. — Jak z nim walczyć i jak ją uratować?
Różyc zastanawiał się chwilę.
— Mam pewne dane — mruknął — na podstawie których, sądzę, że Wryński będzie musiał ze mną się liczyć. Inaczej, nie otaczałby mnie taką opieką. Nie wiem, czy mi się uda, ale postaram się ocalić twoją narzeczoną... Przedewszystkiem, zaczniemy od tego, że rozmówię się z panną Murą..
— Czy zechce cię wysłuchać?
— Spróbujemy! Musimy udać się do niej jaknajprędzej. Choćby jutro, z rana, bo czas nagli i każda sekunda jest droga! A jeśli natrafimy na upór nieprzezwyciężony, wprost z Wryńskim rozpocznę walkę...
— Ty, chciałbyś? — wymówił gorąco Grodecki, pojmując ile przyjaciel ryzykuje. — Dla mnie to zrobisz?
Różyc skinął głową. W gabinecie zaległo milczenie. Dłonie dwóch mężczyzn pozostały złączone w długim, mocnym uścisku. A chcąc jakby zaznaczyć i swoją gotowość do boju, olbrzymi syberyjski chart, wciąż patrząc w niesamowity kąt gabinetu, gdzie ukazało się widmo, jeżył sierść i powarkiwał zcicha.


ROZDZIAŁ IV.
Mura.

Mura, nazajutrz po swem „wtajemniczeniu”, dość dziwnie czuła się cały dzień. Grała w niej duma i zaspokojona ambicja, że nareszcie znalazła się na dziwnem zebraniu, śród „braci” i „sióstr”, a jednocześnie dręczyła ją niezaspokojona ciekawość. Co znaczyło słowo „ Simon”, jakie jeszcze przejść musi próby, zanim stanie się tak mądra, jak i inni?
Jeśli, chwilami myślała o swym narzeczonym, to bez wyrzutów sumienia i żalu. Janek się udobrucha i ostatecznie się pogodzą, bo przecież, w gruncie nie robiła nic złego. A jeśli nie — trudno, nie pozwoli się tyranizować Jankowi. Tembardziej teraz, gdy ma się stać kobietą wyższą, dla której staną otworem, sekrety innym niewiastom niedostępne. Wszak, tak powiedział wczoraj Mistrz.
Mura była jeszcze bardzo dziecinna i brała wszystko po dziecinnemu. Cieszyła ją ta nowa zabawka, jak małego chłopczyka raduje zabawa, gdy odnajdzie beczkę, napełnioną prochem. Nie domyślała się na chwilę, w swem niedoświadczeniu, jakie straszliwe jej zagraża niebezpieczeństwo i jak przewrotnie zastawiano na nią pułapki.
To też, z prawdziwą radością, powitała Linę Lesicką, gdy ta pojawiła się u niej około południa.
— Taka byłam wczoraj przejęta — jęła tłomaczyć, sadowiąc swą rzekomą przyjaciółkę, tym razem nie w salonie, a w swym pokoiku, by wygodniej im było rozmawiać, na tapczanie, okrytym skórą białego niedźwiedzia — że nie zdążyłam ci nawet podziękować. Ale, wierz mi — dodała, ściskając ją serdecznie — z całej duszy ci jestem wdzięczna..
Lesicka była dziś wyjątkowo elegancko ubrana i bił od niej aromat mocnych perfum. Policzki miała mocno uróżowane, może, by tem silniej podkreślić swą urodę, może, by zakryć ślad bezsennej nocy. Gdyż to, co powiedział jej wczoraj Mistrz, mocno wyryło się w pamięci i pojmowała, że żartów z nim niema. Teraz, starając się rozproszyć resztki ogarniających ją skrupułów, prostą drogą zmierzała do celu. Im prędzej pozbędzie się tego zadania, tem lepiej.
— Hm — odrzekła, wywołując na swe usta nieco sztuczny uśmiech. — Bardzo mi miło, żeś zadowolona! Sądzę, że to, co ci teraz oznajmię, również sprawi ci przyjemność. Przybywam z polecenia Mistrza.
— Mistrza? — Mura drgnęła z radości.
— Pragnie osobiście cię poznać!
— Mistrz pragnie mnie poznać? — nie wierzyła własnym uszom.
— Widziałam go przed chwilą! Tak mu spodobało się twoje zachowanie podczas wczorajszego zebrania, że postanowił cię wyróżnić! Zaprasza nas, abyśmy popołudniu zaszły do niego!
Choć, właściwie, w swem wczorajszem zachowaniu Mura nie mogła sobie uprzytomnić nic niezwykłego, piersi jej rozsadzała duma.
— Żartujesz, chyba? Kunar Thava? Dr. Wryński zaprasza mnie do siebie? Bo, przecież mówmy szczerze, on to był wczoraj i jest naszym Mistrzem..
— Tak! Nie stanowi to tajemnicy. On nas zna wszystkich i my go znamy. Tylko bracia i siostry nie znają się między sobą!
Mura była czerwona ze szczęścia.
— No... no.. — szepnęła. — Kunar Thava.. Tak dawno pragnęłam go poznać.. Ale, dostać się do niego nie sposób, tyle wielbicieli go otacza. Powiedz, Lino! czy naprawdę jest taki interesujący. Podobno, starszy już człowiek, ale spodobać się może więcej, od niejednego młodzika? Sądząc, wczoraj, z ruchów i spojrzenia wyglądał na mężczyzną w sile wieku.
Lesicka uśmiechnęła się lekko.
— Nic ci nie będę mówiła! Sama się przekonasz! Chwilowo, niechaj ci to zaproszenie wystarczy! Więc popołudnie...! O piątej...
Podniosła się z otomany i poprawiła karakułowe futro, którego nie zdjęła.
— Odchodzisz, już? — zapytała Mura, której tyle zapytań cisnęło się na usta. — Wpadłaś tylko, na krótką chwilę?
— Muszę! — zabrzmiała odpowiedź — Wpadłam istotnie tylko na sekundę, aby cię uprzedzić... Zajdę po ciebie o piątej. Tylko...
— Tylko? — powtórzyła niespokojnie Mura, przeczuwając jakąś przeszkodę.
W panieńskim pokoiku rozległ się głośny śmiech Lesickiej. Tym śmiechem pragnęła pokryć zmieszanie. Przystępowała do najważniejszej części powierzonego sobie planu.
— Tylko — powtórzyła — musisz też dać dowód zaufania mistrzowi... Wczoraj wspominałaś w swem zobowiązaniu, że ty i cały twój majątek znajduje się do rozporządzenia bractwa. Oczywiście, była to prosta formalność. Dziś, musisz uczynić drugą formalność, która go niezwykle ujmie.
— Mianowicie?
— Złóż, cośkolwiek w darze mistrzowi...
— Jaknajchętniej, tylko...
Lesicka lekko na pozór wyrzucała obecnie ze siebie słowa, choć każde z nich ważyło, niczem ołów.
— Oczywiście, nie żaden przedmiot, ani jakieś głupstewko... Zaznacz naprawdę, że jesteś oddana stowarzyszeniu. Wiem, że pieniędzy nie masz... Ale, daj mu choćby swe weksle, aby poznał, żeś gotowa do ofiar.
— Moje weksle?
Lesicka nigdy nie zaczynałaby tej rozmowy, gdyby nie znała całej życiowej naiwności Mury.
— No, tak... Ciebie to nic nie kosztuje... i nic nie ryzykujesz... Wypełnisz ot takie głupie blankiety... Mistrz, oczywiście uśmiechnie się, przyjmie te weksle, jako dowód twej gotowości do ofiar, schowa je do biurka, a po jakimś czasie ci je zwróci... Myśmy prawie wszystkie postępowały w ten sposób... Jest to tylko zaznaczenie swego przywiązania.
— No... tak... — wymówiła Mura, niby tknięta jakimś przeczuciem. — Tak... Widzisz.. Ja nigdy nie podpisywałam weksli.. A matka, gdyby się dowiedziała...
Lesicka aż zatoczyła się na tapczan ze śmiechu. A śmiech ten był tak naturalnie odegrany, że mógł zwieść każdego.
— Ach, ty głupiutka! — wyrzuciła z siebie śród wybuchów wesołości. — Bierzesz to, poważnie? Pocóż matka ma się o tem dowiadywać? Przecież o tych wekslach nikt się nie dowie! Powtarzam, poleżą u Kunar Thavy jakiś czas w szufladzie, a później ci je zwróci... Toć twoje weksle wogóle nie mają żadnego znaczenia.
Kłamała, gdy to mówiła. Wiedziała doskonale, jak również i mistrz, że Mura jest pełnoletnia i weksle jej przyjmie każdy lichwiarz. Umyślnie jednak zagrała w ten sposób, by ostatecznie osłabić jej upór.
— No, tak — odparła Mura. — Masz rację! W rzeczy samej, to głupstwo... Nie wiem, dla czego się waham...
Z piersi Lesickiej wyrwało się westchnienie ulgi. Szybko wyciągnęła z woreczka blankiety, zgóry przygotowane.
— Masz — rzekła. — Podpisz, — żebyśmy nie wracały do tego samego tematu! Wolę, żebyś to zrobiła teraz — kuła żelazo póki gorące — niż gdy wpadnę do ciebie o piątej. A weksle razem popołudniu doręczymy mistrzowi.
— Na jaką to sumę? — jeszcze zapytała Mura, gdy szły razem w kierunku biurka.
— Blankiety wynoszą kilkadziesiąt tysięcy! Ale to znaczenia żadnego niema! Ot, podpiszesz in blanco...
Murę nieco speszyła ta „kombinacja”. Nie podejrzewała jednak żadnego podstępu. Wczoraj składała podobną deklarację, a Lesicka twierdziła, że wszystkie kandydatki, wstępując, czyniły w ten sposób.
Choć bez wielkiego zapału usiadła za biało lakierowanem biureczkiem i na szeregu blankietów, niemal wodzona za rękę przez Lesicką, położyła swój podpis.
— Dobrze, teraz? — zapytała. — Zadowolony będzie mistrz?
— O, najzupełniej! — odparła, tym razem szczerze Lesicka, chowając zobowiązania wartości pięćdziesięciu tysięcy złotych, do woreczka.
Incydent ten jednak nie ostudził zapału Mury... Ucałowała na pożegnanie „przyjaciółkę” serdecznie, a jej niedawne skrupuły, wydały się jej po chwili, wprost dziecinne. Ot, taka sobie formalność...
To też, kiedy Lesicka, zadowolona opuściła mieszkanie, Mura rychło zapomniała o wekslach.
Inne, zaprzątały jej główkę myśli.
Kunar Thava, wczoraj zwrócił na nią uwagę. Ten sam, o którym opowiadają takie cuda, a który jest taki niedostępny i wielki. Ileż razy, marzyła przedtem Mura, by go poznać, zanim zbliżyła się z Lesicką. Zamierzała nawet, udać się do niego po „poradę psychologiczną”, której zgłaszającym się chętnie udzielał, oczywiście za słone honorarjum — lecz cóż? Ujrzałaby go na chwilę, zapłaciłaby i odeszła, lecz dłużej nie mogłaby rozmawiać. A teraz. Nie tylko jest członkiem potężnego bractwa, ale sam Kunar Thava ją zaprasza. Spotka tam ciekawych ludzi i dowie się tego, czego nie dowiedziałaby się od nikogo.
— Świetnie! — prawie głośno wykrzyknęła.
W oczekiwaniu godziny piątej, postanowiła nigdzie nie wychodzić i nie przyjmować odwiedzin.
Nie zmąciła jej radości — nieoczekiwana wizyta narzeczonego — Janka Grodeckiego.
Około pierwszej, służąca zameldowała, że pan Grodecki przybył i koniecznie pragnie ją ujrzeć, a choć oświadczyła mu, że panienki w domu niema, nastaje, że chce zaczekać.
— Proszę powiedzieć — odparła szeptem — że próżno będzie czekał, bo nie będę na obiedzie i dopiero wieczorem powrócę!
Pokojówka spełniła zlecenie. Później tylko nadmieniła, że pan Grodecki był bardzo niezadowolony, z niepokojem kręcił głową i dopytywał się dokąd udała się „panienka”. Z podnieceniem coś tłumaczył drugiemu panu, który z nim przybył.
— Drugi pan? — zdziwiła się. — Kto to mógł być taki?
Mura nie wiedziała oczywiście nic, o istnieniu Różyca i na oślep pędziła w przepaść. Te kilka godzin zadecydowało o jej losie.


ROZDZIAŁ V
Kunar Thava

Punktualnie, kwadrans przed piątą zjawiła się Lesicka. Mura już była ubrana i obie rychło znalazły się na ulicy.
Wskoczyły do taksówki i po chwili mknęła w stronę Koszykowej, gdzie zamieszkiwał mistrz.
Dr. Wryński zajmował apartament na pierwszem piętrze, a mosiężna tabliczka z napisem Kunar Thava, zdobiła frontowe drzwi. Apartament spory, składający się z szeregu pokojów. Zazwyczaj panował tam tłok, bo wielu ciekawych przybywało po porady i wróżby do „mistrza”.
Dziś jednak, widocznie nie przyjmował nikogo, bo urządzona bogato poczekalnia stała pusta.
Otworzył im drzwi jakiś wysoki, blady młodzieniec, o dziwnie zblazowanym i zepsutym wyrazie twarzy. Podejrzliwym wzrokiem obrzucił przybyłe, a dopiero na widok Lesickiej, rozjaśniło mu się trochę oblicze.
— Doktór czeka! — oświadczył krótko.
— Pan Kurowski, sekretarz! — wymówiła, przedstawiając bladego młodzieńca swej towarzyszce.
Minęły, prowadzone przez wymokłego sekretarza spory salon i znalazły się w gabinecie Kunar Thavy.
Samo jego urządzenie było takie, że mogło na przybyszu sprawić odpowiednie wrażenie. Ściany zostały zawieszone obrazami dziwnej treści — jakieś demony, wypływające z mroków, niesamowite twarze potępieńców, dziwaczne znaki i pentagramy. Pośrodku zaś wisiał wielki portret Wryńskiego, prawie naturalnej wielkości, przedstawiający go we fraku, z wstęgą na piersi i obwieszonym orderami. Jakie to były ordery, na pierwszy rzut oka trudno było określić, w każdym razie żadne z tych, które zazwyczaj widuje się na dygnitarzach.
Pośrodku gabinetu, za ogromnem biurkiem, tonącem śród kwiatów, zapewne prezentów różnych wielbicielek — w wielkim fotelu, podobnym do tronu, siedział sam Wryński, wyprostowany i uśmiechnięty. Takim był jego zwyczaj przyjmowania odwiedzających, choć czasem, gdy zebrania bywały liczniejsze, a chciał na kimś wywrzeć specjalne wrażenie, następowała inna inscenizacja. Fotel wysuwano na środek, zajmował w nim miejsce Wryński, przybrany w czarną, haftowaną srebrnemi gwiazdami magiczną szatę, a dwie młode kobiety, z rozpuszczonemu włosami tuliły się przy jego kolanach.
Widocznie uważał, że Mura, po wczorajszem zebraniu i tak jest dostatecznie przejęta jego wielkością, bo zaniechał tej ceremonji; wogóle, prócz najbliższego swego otoczenia, do gabinetu nie zaprosił nikogo. Znajdowała się tam tylko wysmukła, o niepokojącej urodzie, miedzianych włosach i zielonych oczach kobieta — ta sama, którą wczoraj nazywał Królową Sabatu, oraz jeszcze jeden mężczyzna, którego wygląd zewnętrzny specjalną zwracał uwagę. Był to bowiem człowiek może czterdziestoletni, wysoki i mocno zbudowany, lecz o dziwnej, budzącej grozę twarzy. Twarz ta, gładko wygolona była dziwnie niesymetryczna i jedno oko znajdowało się znacznie wyżej osadzone od drugiego. Gdy patrzył, sprawiało wrażenie, iż na człowieka patrzy jednocześnie dwóch ludzi, złączonych w jednej osobie.
— Witam! — wymówił Wryński, unosząc się nieco na swem miejscu na widok wchodzących i niedbale wyciągając rękę. — Proszę zająć miejsca!
Mura z wielkim szacunkiem uścisnęła tę wyciągniętą dłoń, na której połyskiwał olbrzymi pierścień z ametystem, podobny do pierścieni biskupich, pokryty tajemniczemi znakami i otoczony brylancikami. Poczem skłoniła się lekko w stronę osób znajdujących się w gabinecie.
— Pani Sarah Muray! — dopełnił Wryński prezentacji, wskazując na kobietę o miedzianych włosach. — Moja najbliższa pomocnica! Polka, która wyszła za mąż za anglika, raczej za szkota i długie lata, spędziła w Brytanji! A Szkocja — dodał w formie wyjaśnienia — jest skarbnicą różnych tajemnic! A to pan Bucicki... — wyciągnął rękę w kierunku mężczyzny o potwornej twarzy... — jeden z moich najzaufańszych uczniów... Pana Kurowskiego — spojrzał na sekretarza — nie przedstawiam, bo i tak go panie poznały...
Mura, zajmując miejsce na dużym, obitem skórą krześle, po drugiej stronie biurka, doznała dziwnego wrażenia. Było to uczucie rozczarowania. Jakżeż inaczej sobie wyobrażała otoczenie „mistrza”. Sądziła, że znajdzie się śród ludzi, których sam wygląd zewnętrzny wskazywać będzie na uduchowienie, ludzi, do których, na pierwszy rzut oka poczuje zaufanie. A tu, ta dziwna kobieta o miedzianych włosach i spojrzeniu zimnem i złem, niby wzrok bazyliszka i ten sekretarz, na którego twarzy malowało się, rzekłbyś, siedem grzechów głównych i ten wreszcie, zaufany uczeń o potwornem obliczu, którego sam widok mógł przejąć lękiem.
— Ekscentrycznie wyglądają! — pomyślała. — Nie, na adeptów, a jak degeneraci. Pozory jednak czasem bywają zwodnicze...
— Więc panią tak pociąga okultyzm? — wyjątkowo uprzejmie zagadnął Wryński, niby odgadując, co w jej duszy się działo i chcąc zatrzeć pierwsze złe wrażenie. — Wspominała mi o tem pani Lesicka...
— Tak jest, panie doktorze! — szepnęła w odpowiedzi, wiedząc, że „mistrz” szczególniej, w prywatmem życiu lubi, gdy tytułują go doktorem, choć „doktorat” ten był „hermetyczny”. — Niezwykle mnie pociąga wiedza ezoteryczna i jestem szczęśliwa, że w osobie pana doktora, poznałam jednego z najwybitniejszych jej przedstawicieli!
Komplement ten, który Mura już z góry ułożyła w swej główce, widoczną przyjemność sprawił Wryńskiemu. Poprawił się na swym tronie, spojrzał po obecnych — niezwykle czuły był bowiem na hołdy i „kadzidła” i wymówił.
— Jeśli ten, którego nazywają Wielkim Budowniczym Świata, dał mi jakąś wiedzę, to nie zamierzam jej chować pod korcem, a przekazać uczniom. Pragnę, by moi uczniowie... no i uczennice — tu swym gorejącym wzrokiem przeszył Murę — umieli, tyle, co i ja.
Była to wyraźna wędka na naiwną rybkę, a Mura połknęła zarzucony haczyk. W jej główce przemknęły marzenia o wyższem wtajemniczeniu i wszechpotędze.
— Panie doktorze... — wybąkała, zaczerwieniona.
Kunar Thava uniósł do góry swą rękę ozdobioną pierścieniem. Chodziło mu teraz by grę przeprowadzić do końca i wywnioskować, czego może się spodziewać, po Murze.
— Cóż — rzekł. — Okultyzm to wielka rzecz, a raczej to, co nazywamy, magją. Całą tę sprawę przedstawić można dostępnie i nadzwyczajnie prosto. W wszechświecie istnieje subtelny fluid uniwersalny, zgęszczony w człowieku, zwany astralem, lub ciałem astralnem. Jest to siła potężniejsza od pary, za pomocą której, pojedyńczy człowiek, który ją opanował i nauczył się nią kierować, może wywrócić i zmienić wygląd świata. W różnych czasach nazywano tę siłę różnie: to jodem, to „vrilem”, to „pierwotną materją”, a cząsteczka tych sekretów przenikała do niewtajemniczonych, pod nazwą hypnotyzmu. Ale hypnotyzm to tylko dziecinna zabawka. Prawdziwy adept, który tę siłę opanowuje może przewidywać przyszłość, leczyć wszystkie choroby, dowolnie przenosić się z miejsca na miejsce, narzucać swą władzę ludziom, nie podlegając cierpieniom i śmierci. Jak już powiedziałem, znali ten sekret starożytni i przekazali go niektórym adeptom, ci zaś przechowywali go w różnych stowarzyszeniach tajemnych — uczynił wyraźną aluzję do Związku „Braci i Sióstr Odrodzonych” — by przekazać wybranym...
Głos Wryńskiego brzmiał tak przekonywująco a oczy z taką siłą wpijały się w Murę, że poczuła się znów całkowicie pod jego władzą.
— I każdy... każdy... — zagadnęła nieśmiało, — kto pozna drogę, może otrzymać dostęp do tych tajemnic.
Wryński patrzył teraz kędyś daleko.
— Każdy — posłyszała odpowiedź — kto na to zasłuży!
Nagle odezwał się Bucicki, człowiek o niesymetrycznej twarzy.
— Tylko — wymówił — tę siłę używać można na dobre i na złe! O ile jest używana na dobre, jak my to czynimy — nieuchwytna ironja zabrzmiała w jego głosie — nazywa się to białą magją. O ile na złe — magją czarną, lub też satanizmem...
— Satanizmem? — wykrzyknęła Mura, przerażona samem brzmieniem tego słowa. — Czyż są ludzie, którzy hołdują duchom ciemności?
— Bo, widzi pani — dalej mówił Bucicki, a z jego twarzy niesposób było wyczytać żadnego wyrazu — magja biała wymaga ascezy, poświęceń, wyrzeczenia się marzeń o władzy i bogactwie, wymaga służby dla dobra ludzkości. Czarna zaspakaja wszelkie ambicje, i tymi którzy łakną uciech światowych, daje w bród tego użycia...
— Ależ wszelkie hołdowanie niskim instynktom jest ohydne! — zaprotestowała szczerze oburzona. — Studjujemy hermetyzm, poto, by stać się lepsi, doskonalsi.
— Oczywiście! — dobiegł z kąta głos Sary Muray, która siedziała wtulona w poduszki otomany, a w tym głosie zabrzmiał nieuchwytny cień ironji. — Oczywiście...
Wryński, niczem monarcha wyprostowany w swym fotelu, poważnie skinął głową. Tylko Lesicka, siedząca w pobliżu Mury, niespokojnie poruszyła się na swem krześle, snać uważając, że rozmowa zbacza na niebezpieczne tory.
Tymczasem Bucicki prawił dalej:
— Nikt nie będzie twierdził, iż hołdowanie niskim instynktom jest rzeczą wskazaną. Chciałem jedynie wytłomaczyć pewne sprawy. Zdziwiła się pani wielce, kiedym oświadczył, że szereg ludzi studjuje magję wyłącznie w tym celu, by z niej czynić zły użytek. Otóż, łatwo pojąć można psychologję tych osób. Magja, jak pani już wspominałem daje niezwykłą potęgę, a ta potęga nie skrępowana żadnemi nakazami, czyni ze zwykłego śmiertelnika, nadczłowieka. Dla satanisty istnieje pokusa wielka. Nie licz się z nikim i z niczem — szepcze mu demon — będziesz władcą świata. Niechaj nie krępują cię żadne okowy moralności. Wtedy wyzwolisz się ze wszystkiego, będziesz czynił jedynie to, co ci dyktuje twój kaprys i fantazja. Pożądasz bogactwa? Dam ci je, lecz nie wolno ci się pytać, za jaką cenę. Pragniesz miłości, każdy, kogo zechcesz cię pokocha, byleś mu nie oddała twego serca. Chcesz władzy? Będziesz ją miał, ale nie zważaj na krew, na trupy! Wyzbądź się wszelkich przesądów, wszelkich wyrzutów sumienia, a świat należy do ciebie. Ludzi depcz i niemi pogardzaj, bo są w gruncie źli i podli. Nikt za dobre nie odpłaci ci się dobrem, będą się tylko wtedy z tobą liczyli, gdy się będą ciebie obawiać. A ty będziesz stał ponad tłumem i na ich ból, cierpienia i marne intrygi będziesz spoglądał z uśmiechem. Oto, twój los, jeśliś zdobył się na nieco odwagi... Odwagi i woli...
Urwał... A Mura spoglądała na niego z coraz większem zdziwieniem. Bo w słowach Bucickiego nie przebijała bynajmniej pogarda, jaka przebijać była powinna. Raczej, przemawiał z uniesieniem, a teorja zła w jego ustach nabierała czegoś pociągającego. Wydawało się, że prędzej zachwyca się ludźmi, o których wspominał, niźli potępia ich.
Wryński zanadto był doświadczony, by nie poznać, co się działo w duszy Mury. Nagle roześmiał się głośno, a śmiech ten dziwnie fałszywem echem odbił się o ściany gabinetu.
— Ha... ha... — wymówił wesoło. — Nasz przyjaciel Bucicki przedstawia pani czarną magję i satanizm tak, jakgdyby pragnął panią do nich nakłonić. Obawiam się, że niedługo i pani zechce go poczytywać za satanistę! Ale tak źle nie jest! Wprost przemawiał w ten sposób, by się przekonać, jakie wywrze na pani wrażenie! Bo, okultyzm, ten który my studjujemy, a wraz z nami i pani studjować go zamierza, stanowi zgoła, co innego! To samozaparcie i wyrzeczenie się właśnie złych skłonności — mocno podkreślił te słowa — udoskonalanie się na każdym kroku!
— Co kto woli — znowu z kąta szepnęła zagadkowa Sara, lecz tak, że Mura nie mogła jej posłyszeć. — Suchy chleb, czy też chleb posmarowany kawiorem! Są oczywiście, panienki, które jeszcze się łudzą, że post i modlitwa zaprowadzi je do nieba!
Ale, ostre spojrzenie, jakiem obrzucił Wryński zebranych w gabinecie, wnet przywróciło im powagę. Sara wyprostowała się śród swych poduszek, przybierając skromną minę, a oczy Bucickiego, które do niedawna płonęły, stały się blade i matowe.
— Naturalnie — oświadczył — że mówiłem to tylko dla przykładu... Aby zaznaczyć, ile pokus istnieje na tajemniczej drodze hermetyzmu... I ile czystości powinien posiadać ten, który się do niego zbliża...
— Tak... tak... — mruknęła Lesicka, której policzki płonęły.
Mura odetchnęła, a nawet zawstydziła się w duchu. Jakżeż mogła posądzać, choćby na sekundę, tych ludzi którzy głosili podobnie szczytne hasła, że zachwycali się złem? Naprawdę, zanadto jest dziecinna. Tyradę Bucickiego, zmierzającą do wykazania niebezpieczeństw, grożących zbaczającym z prostej drogi, przyjęła za zgoła, co innego.
— Och! Nie obawiam się o siebie! — zawołała z zapałem. — Mnie nigdy nie skuszą niskie i nieszlachetne żądze!
Wydawało się, że w odpowiedzi rozległ się chichot tajemniczej pani Muray, a niesymetryczne oczy Bucickiego strzeliły gwałtownie w rozbieżnych kierunkach. Ale Wryński wiedział, co chciał wiedzieć i miał tej całej sceny dość.
— Tylko powinszować pani mogę czystości charakteru! — rzekł, podnosząc się ze swego miejsca. — Aby tak było i nadal!
Stał wsparty o biurko, założywszy teatralnym gestem jedną rękę za klapę marynarki. Audjencja została skończona. Aby to lepiej podkreślić, pierwszy wyślizgnął się z gabinetu milczący sekretarz, za nim Bucicki, skłoniwszy się nisko Wryńskiemu, a nawet pani Sara, mruknąwszy coś, że niedługo powróci, odeszła z pokoju.
Choć Mura chętnie pozostałaby dłużej, rozumiała, że i jej odejść wypada, tem bardziej, że Lesicka dawno już powstała z miejsca.
Z kolei podniosła się z krzesła.
— Bardzo mi przykro — wymówił Wryński, niby chcąc ją pocieszyć — że mogłem pani dziś poświęcić tak mało czasu! Niestety, jestem zajęty! Ale, w najbliższym czasie pogawędzimy dłużej!
Uścisnęła wyciągniętą rękę i już miała odejść, gdy wtem odezwała się Lesicka.
— Panna Mura pragnęła na ręce pana doktora złożyć pewien dar! Ja go noszę przy sobie!
Wyciągnęła z woreczka weksle podpisane przez Murę i złożyła przed Wryńskim na biurku. Umyślnie przedtem je rozprostowała, aby mógł się o ich liczbie i wartości przekonać.
— Ach... — mruknął na pozór obojętnie, choć jeden rzut oka wystarczył mu na przekonanie się o sumie, na jaką opiewały. — Bardzo piękny dar... Dziękuję pani... Oczywiście, nie w mojem imieniu... Czyim?... Łatwo pani się domyśli...
Dla większego efektu, nie wymieniał nazwy tajemnego stowarzyszenia, Mura poczerwieniała z radości i dumy.
— Głupstwo! — szepnęła. — Pragnęłam wyrazić swoją wdzięczność za przyjęcie do bractwa i podkreślić moje całkowite oddanie...
Znów Wryński wyciągnął rękę, ozdobioną olbrzymim sygnetem i dłużej uścisnął drobną rączkę Mury.
Skinęła jeszcze główką i odeszła uszczęśliwiona. Bo, czyż ten jej dar nie był czczą formalnością, a weksle, których nie doceniała wartości, nie zostaną jej po pewnym czasie zwrócone? Przecież, zapewniała Lina...
Rychło, znikła za drzwiami gabinetu. Lecz, Lesicka nie podążyła wślad za nią. Jakby, korzystając z tej chwili sam na sam z Wryńskim szybko i dziwnie ostrym choć nieco przyciszonym głosem wyrzekła:
— Spełniłam moją rolę?
Taki głos mają osoby, w których kiełkuje bunt. Bunt tłumiony lękiem — lecz nagle wybuchający, rzekłbyś, mimo ich woli.
— Owszem! — odparł, trochę zdziwiony.
— Zakończona została moja misja?
— Niezupełnie! — spojrzał jej prosto w oczy.
— Co mam uczynić?
— Wprowadzić tę głupią gęś na ceremonję Bafometa!
Lakierowany pantofelek Lesickiej gwałtownie uderzał o podłogę. Policzki jej płonęły.
— Panie doktorze...
— O co chodzi? — zapytał, tym razem szorstko, niecierpliwie. — Słyszała pani, że jestem zajęty...
— Panie! — wyrwało się jej, niby ktoś inny za nią przemówił, i nie tytułowała już nawet Wryńskiego „doktorem”. — Ja tego nie zrobię! Kategorycznie proszę, aby mnie zwolnić z tego zlecenia.
Oczy Wryńskiego, patrzące do niedawna, na pozór dobrotliwie, stały się złe i groźne.
— Co to znaczy? — syknął. — Bunt? Sądziłem, że po wczorajszej naszej rozmowie odeszła pani ochota od grymasów!
Lesicka zbyt była wzburzona, by się pohamować.
— Mam tego wszystkiego dość! — namiętnie wyrzucała z siebie. — Nie nadaję się do tej waszej wyższej moralności, o której przed chwilą wspominał Bucicki! Wyratowaliście mnie kiedyś z przykrej sytuacji, ja wam dałam zato Murę Rostafińską. Ale nie chcę należeć do was duszą i ciałem, nie chcę dalej wam ściągać naiwnych! I stanowczo pragnę, żeby z tą Murą tylko na pieniądzach się skończyło! Pięćdziesiąt tysięcy, duża suma, ale nie zbiednieje przez nią i nie złamie sobie życia! Najwyżej będzie miała naukę, żeby nie szukać dziwacznych przygód.
A ceremonja Bafometa? Za dobrze znam tę ceremonję! Potem, każda kobieta odbiera sobie życie, lub zostaje nierządnicą. Ja do tego ręki nie przyłożę i nie wciągnę Mury! Nawet, nie rozumiem, po co to wam potrzebne? Wogóle, najszczęśliwsza byłabym, gdyby pan mnie uwolnił ze związku...
Na twarzy Wryńskiego pojawił się uśmiech. Lecz oczy nie wróżyły nic dobrego.
— Uwolnił? — powtórzył.
— Tak! Wstrętem mnie napawa to, co wy każecie mi robić!
— Naprawdę?
— Przysięgam!
Wryński pochylił się nagle w stronę Lesickiej tak blisko, że jego twarz prawie dotykała jej twarzy.
— Paniusiu! — warknął. — Czy zapomniałaś o dokumentach, jakie mamy? I pewna sfałszowane papiery i przyznanie się do morderstwa...
Załamała się raptownie.
— Ja... ja...
— Paniusiu! — mówił dalej twardo, nie starając się jej nawet hypnotyzować swym wzrokiem. — Zapomniałaś, że kto poznał nasze tajemnice, tak jak ty, albo jest całkowicie posłuszny, albo żyw od nas nie wychodzi?
— Na...prawdę...
— Zapomniałaś, jakiemi rozporządzamy środkami, by usuwać z naszej drogi opornych i zdrajców...
Poczuła się znów pokonana. Po jej twarzy stoczyły dwie duże łzy.
— Niestety... pamiętam...
Wryński odsunął się od swej ofiary. Stał wyprostowany i sztywny.
— I ja nie będę pamiętał — wymówił innym tonem — o pani dziecinnym uporze i nie wysnuję z niego żadnych konsekwencji, o ile przybędzie pani do mnie jutro skruszona, i oświadczy, że zaprzestanie swoich kaprysów! I wprowadzi tę panienkę na ceremonję Bafometa! W przeciwnym razie, nie ręczę za skutki...
Więc, daję czas do namysłu... A teraz żegnam.. Rostafińska za długo oczekuje na panią w przedpokoju...
Otarła łzy i starając się przybrać możliwie pogodny wyraz twarzy, wysunęła się z gabinetu.




ROZDZIAŁ VI
Początek walki

Wryński, siadł z powrotem za biurkiem i wsparł głowę na ręku. Wydawało się, że nad czemś rozmyśla, nie wiedząc, jaką powziąć decyzję. Krwawo połyskiwał ametyst w świetle elektrycznych promieni, a maszkary z za swych złoconych ram, rzekłbyś, przyglądały mu się z ironją.
Nie długo pozostał sam. Rozchyliły się cicho drzwi i do gabinetu weszła Sara. Bezszelestnie stąpając po zaściełającym podłogę, puszystym dywanie zbliżyła się do Wryńskiego i stanąwszy z tyłu, za fotelem jęła delikatnie gładzić jego długą, siwą czuprynę. Coś dziwnie niesamowitego było w tej pieszczocie. Tak łasi się tygrys, który kocha, nienawidzi i obawia się swego pana. Siedział dalej nieruchomo, nie zwracając uwagi na jej obecność.
— Poszły już! — pierwsza przerwała ciszę. — Bucicki znikł, przedtem, bez pożegnania! Pozostał tylko twój sekretarz. Czy go zatrzymać? Spodziewasz się kogo?
— Niech zostanie! — wymówił jakimś głuchym głosem. — Nie spodziewam się nikogo, ale wiem, że dziś jeszcze będę miał wizytę!
— Wizytę?
— Odwiedzą mnie dwaj panowie!
— Dwaj panowie?
— Przyjmę ich! Niechaj nie sądzą, że się ich boję! Dojdzie pomiędzy nami do gwałtownej sceny. Mam nadzieję, że im dam małą nauczkę!
— Otrzymałeś list? Ostrzeżenie?
Począł się śmiać — bezdźwięcznym, wewnętrznym śmiechem.
— Nic! Ale, wiem, że będą! Nie mylą mnie nigdy przeczucia.
Nie nalegała. Nie lubił, gdy dopytywano się o to, na co sam nie dawał jasnej odpowiedzi i nawet w stosunkach z najbliższymi zachowywał pewną tajemniczość. Pośpieszyła zmienić temat.
— Poco, właściwie — zapytała — zaprosiłeś tu tę małą... tę Murę Rostafińską?
Uniósł głowę i spojrzał na nią z ironją.
— Ty o to zapytujesz? Przecież takie proste!
— Nie rozumiem celu?
— Jeszcześ nie poznała naszej organizacji? — począł wyjaśniać. — Najprzód, rzuca się przez zaufanych ludzi, naiwnym, przynętę, iż mogą stać się członkami wszechpotężnego bractwa. Daje się im do zrozumienia, że skoro wstąpią do naszego związku, zdobędą siły i właściwości nadprzyrodzone. Zabiegają oni wtedy z całej mocy, o ten zaszczyt i gdy zostaną przyjęci do Zakonu „Braci i Sióstr Odrodzonych” nie posiadają się z dumy i radości. To faza pierwsza. Później, należy takiego kandydata nakłonić do znaczniejszej pieniężnej ofiary. Skoro ją złożył, badam go sam, chcąc wywnioskować, jaki z niego można wyciągnąć pożytek. Jeśli posiada odpowiednie skłonności, otrzymuje pełne „wtajemniczenie”. O ile ich nie posiada, wykorzystywuje się go w inny sposób...
— No — przerwała — z tej Rostafińskiej nie będziesz miał wielkiej pociechy. Głupia smarkata, naszpikowana mieszczańskiemi przesądami i cnotą. Mało nie umarła ze strachu, gdy Bucicki jął wygłaszać swe teorje.
— Bucicki zrobił tylko to, co mu kazałem, gdyż chciałem Rostafińską wysondować. Masz rację, nigdy nie stanie się „siostrą”. Ale, zadanie spełnione zostało całkowicie...
— Jakto?
Wyciągnął weksle, doręczone mu przez Lesicką, które zrzucił do szuflady biurka.
— Pięćdziesiąt tysięcy! — rzekł. — Suma wcale okrągła! Smarkata dała je Lesickiej, sądząc, że to prosta formalność i że z tych weksli nie zrobię użytku! Zdziwi się bardzo, gdy za nie trzeba będzie płacić...
— Taka bogata?
— Bardzo! Każdy z lichwiarzy z chęcią weźmie jej weksle i zajmiesz się jutro tą sprawą. Postarasz się, żebyśmy stracili jaknajmniej za puszczenie ich w obieg. Wystawisz terminy miesięczne. Za miesiąc i tak wyjedziemy z Warszawy.
Kobieta aż klasnęła w dłonie.
— Więc, nareszcie, zbliża się upragniona chwila. Powrócimy do Szkocji. Tam nabędziesz tę małą posiadłość, która się nazywa „Wrota piekła” i przeprowadzisz swoje upragnione doświadczenia. Nie wątpię, że zdobędziemy upragnione skarby...
Spojrzał na nią w zamyśleniu.
— Musimy je zdobyć! — rzekł. — Wyrwę „Wrotom piekła” ich tajemnicę. Potrzeba na to paręset tysięcy. Kilka „wkładek” naiwnych kobiet dało mi sporo, przyjęcia chorych i wróżby również opłaciły się sowicie. Dzięki Rostafińskiej, ostatecznie, zakończę karjerę w Warszawie.
Sara jeszcze nie pojmowała jednej sprawy.
— W takim razie — rzuciła zapytanie — czemu chcesz, aby ta mała przyjęła udział w „ceremonji” Bafometa? Jest zbyteczna...
W gabinecie znów rozległ się krótki, ostry śmiech Wryńskiego.
— Nie pojmujesz — odparł — że z tych weksli łatwo może się zrobić skandal? Że smarkata ma przyjaciół, którzy prędzej, czy później jej oczy otworzą? Że o mnie i tak poczynają krążyć najprzeróżniejsze wersje. A tu trzeba uniknąć rozgłosu. Jeśli, wciągniemy małą w ceremonję Bafometa, milczeć musi! Będzie milczała, jak grób! Nigdy nie ośmieli się wystąpić przeciw mnie ze skargą... Ani ona, ani żaden z jej doradców...
— Albo — zauważyła Sara, z jakimś błyskiem okrucieństwa w oczach — odbierze sobie życie...
— Tem lepiej! Umarli nie świadczą przeciw żywym!
W pokoju zaległa złowróżbna cisza... Sara, wsparta o biurko, bawiła się machinalnie jakimś kwiatem, wyjętym ze stojącej tam w kryształowym wazonie wiązanki, a Wryński, ze zmarszczonemi brwiami i zaciśmętemi ustami, spoglądał przed siebie, w dal.
— Trudno! — wyrzekł po chwili. — Nie ulęknę się trupów na mej drodze! Zginęła hrabianka, zginęła żona przemysłowca i żona adwokata, niech i Rostafińska ginie! Mój cel jest wyższy nad wszystko — tu rzekłbyś cień szaleństwa przebiegł w jego oczach. — A i z Lesicką zrobię koniec... Buntuje się, gotowa zdradzić, gdy dopływamy do brzegu... Zrobię...
Dodałby, zapewne, Wryński jeszcze jakie zdanie bliżej określające los, jaki zamierzał zgotować Lesickiej, gdyby nie nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda.
W przedpokoju rozległ się dzwonek.
— Nie omyliłem się! — mruknął w stronę Sary. — Zaraz się przekonasz!
W rzeczy samej, po upływie paru minut, w drzwi gabinetu zabrzmiało stukanie i na progu ukazał się Kurowski, sekretarz. Miał niewyraźną minę.
— Dwóch panów, chce koniecznie widzieć pana doktora! Zachowują się dziwnie. Są podnieceni. Czy mam ich wpuścić?
— Koniecznie... koniecznie... — wesoło nucił Wryński, poczem rzucił w stronę Sary. — Dwóch panów! Są podnieceni! Zgadza się?
Podniosła na niego oczy z podziwem.
— Najzupełniej!
— Przejdź łaskawie do sąsiedniego pokoju. Drzwi zostaw uchylone, to usłyszysz całą rozmowę. Uprzedzam że będzie burzliwa. Nieobawiaj się, dam sobie z nimi radę!
A gdy Sara znikła, wydał krótkie polecenie sekretarzowi.
— Prosić!
Rychło, do gabinetu weszli dwaj młodzi mężczyźni. Na twarzy jednego z nich, wyższego, znać było silne zdenerwowanie. Drugi zachowywał się spokojniej, raczej z ciekawością obserwował otoczenie.
— Jesteśmy... — począł wyższy.
Wryński, który na ich widok, podniósł się z fotela; stał wyprostowany, niby struna, za biurkiem, przerwał:
— Zbyteczne się przedstawiać! Znam nazwiska panów! Pan Grodecki i pan Różyc! Wszak prawda?
Grodecki i Różyc drgnęli jednocześnie. Oni to byli, w rzeczy samej. Po bezskutecznych poszukiwaniach Mury i parokrotnych daremnych u niej, w ciągu dzisiejszego dnia, wizytach, postanowili udać się bezpośrednio do jaskini lwa, czyli do mieszkania Wryńskiego.
Jeśli szli, przygotowani na najgorsze, samo powitanie przyprawiło ich o zdumienie. Skąd znał ich, ten niesamowity starzec, liczący lat siedemdziesiąt, a wyglądający, najwyżej na czterdzieści? Przecież, sekretarz nie otrzymał od nich wizytowych biletów.
Nagle Różyc zbladł i ledwie stłumił głośny okrzyk przestrachu. Przypomniał sobie wczorajszą scenę i niewytłumaczone zjawisko w swem mieszkaniu. Jeśli jeszcze sądził, że uległ omanowi zmysłów, nadal nie mógł wątpić. Był u niego Wryński, w ciele astralnem i wysłuchał całą rozmowę z Grodeckim.
— Wiem, nawet — mówił dalej Wryński, ubawiony ich zdumieniem — w jakim celu panowie przybywają. Ponieważ, cel ten nie jest zbyt pokojowy, sądzę możemy poprzestać na wzajemnem poznajomieniu się, nie podając sobie rąk! Ale, w każdym razie, proszę zająć miejsca. Nie lubię gawędzić, stojąc...
Siadł pierwszy, a oni mimowolnie poszli za jego przykładem. Grodeckiego wprost oszołomiło zachowanie się Kunar Thavy. Spodziewał się, że przyjmie go niegrzecznie, arogancko — nie był jednak przygotowany na podobne lekceważenie. Wryński, bowiem, niby zachowując pozory towarzyskiej grzeczności, wyraźnie traktował ich z góry. Przyprawiło go to, o tem większą złość.
— Skoro pan tak wszystko doskonale wie, panie Wryński, czy też panie Kunar Thava — rzekł ostro — to powinien pan również wiedzieć, że przyszedłem go prosić, aby raz na zawsze zechciał pozostawić w spokoju moją narzeczonę...
Wryński podniósł wysoko swe czarne brwi do góry.
— Pańską narzeczonę? Nie rozumiem?
— Doskonale pan rozumie! Pannę Murę Rostafińską!
— Nie znam!
— A twierdził pan, przed chwilą, że znakomicie jest poinformowany o celu naszej wizyty?
Wykonał jakiś nieokreślony, rzekłbyś protekcjonalny, ruch ręką — a Różyc wpił się wzrokiem w połyskujący na palcu wielki biskupi sygnet.
— Wyczytałem w kliszach astralnych — odrzekł — że odwiedzi mnie dwóch panów, których nazwiska brzmią Grodecki i Różyc i że będą rościli do mnie jakieś pretensje! Nie mogłem, jednak się domyśleć, że o narzeczoną chodziło. Szczególniej, że nie mam przyjemności znać takiej osoby!
Grodecki zagryzł wargi.
— Wykręty! — mruknął.
Wryński spojrzał mań, niczem nauczyciel karcący żaka.
— Nigdy się nie wykręcam! — wymówił dumnie. — Cóż więcej panowie powiedzą?
Różyc milczał dotychczas. Przyglądał się z zaciekawieniem temu całemu „okultyzmowi” na pokaz, porozwieszanemu w gabinecie „mistrza”. I obrazom duchów i demonów i patentom jakichś lóż wolnomularskich i wielkiemu portretowi Wryńskiego, przedstawiającym go we fraku, przybranym w nieznane ordery. Ta cała dekoracja, obliczona na zaimponowanie głupcom, napełniła go niesmakiem. Gniewem przejmował tom Kunar Thavy. Postanowił zabrać głos.
— Szanowny panie! — oświadczył. — Mój przyjaciel, ma rację! Po co, te wykręty? Zagrajmy lepiej w otwarte karty...
— W otwarte karty?
— Tak! Wczoraj wieczorem, był pan łaskaw mnie odwiedzić w postaci astralnej i dlatego znane mu jest nazwisko pana Grodeckiego i szczegóły naszej rozmowy. Odwiedził mnie pan, bo wyczuwa, że od pewnego czasu toczę z nim walkę. Toczę, bo uważam pana za szkodnika, człowieka kompromitującego wiedzę ezoteryczną. Otóż, wraz z moim przyjacielem, posiadamy niezbite dane, że zastawił pan na jego narzeczonę, pannę Murę Rostafińską, swe sieci. Pragnie pan ją wciągnąć do swego osławionego związku „Braci i Sióstr Odrodzonych”, który jest gniazdem zgnilizny i rozpusty. Nie rzucam słów na wiatr i szczegółowo zebrałem o panu i pańskiem stowarzyszeniu dane! Chwilowo nie chcemy skandalu, więc zwracamy się do pana prywatnie. Gdyby jednak, pan nie zechciał odczepić się, mówię wyraźnie, od panny Rostafińskiej, zmuszeni będziemy postąpić inaczej...
W czasie przemowy Różyca twarz Wryńskiego czerwieniała, a oczy poczynały nabierać niezwykłego blasku.
— Ach! — wyrzekł. — Zawiadomi pan policję! Świetnie! Czemuż nie uczyni pan tego natychmiast!
— Powtarzam, unikamy skandalu!
Wryński uderzył dłonią o biurko.
— Nie unikają panowie skandalu — wyrzekł — a wprost, nie mając żadnych dowodów, czepiają się, kogo mogą! Czyjaś narzeczona przepada z domu, lub prowadzi się ekscentrycznie — ma to być moja wina. Czuję tu rękę pan Różyca. Bo doszły mnie słuchy, że pan Różyc posądza mnie o wszystkie zbrodnie, jakie od pewnego czasu mają miejsce w Warszawie!
— A czarny trójkąt? — niespodziewanie wygrał największy atut Różyc. — U panny Rostafińskiej widział pan Grodecki na własne oczy, czarny trójkąt, podstawą odwrócony do góry!
Wydawało się na chwilę, że cień niezadowolenia przemknął w oczach Kunar Thavy. Wnet, jednak odrzekł spokojnie:
— Cóż z tego?
— Jakto, cóż z tego? Czarny trójkąt stanowi oznakę stowarzyszenia „Braci i Sióstr Odrodzonych”, którego pan jest mistrzem!
— Nic nie wiem o tem!
Różyc stracił cierpliwość.
— Panie Wryński! — zawołał. — Nie grajmy w ciuciubabkę! Pan ciągle zaprzecza! Miejże pan odwagę przyznać się do swych czynów! Jest pan doskonale poinformowany, że wiem więcej od innych, a nawet obawia się pan mnie...
— Ja obawiam się pana?
— A cóż innego miała oznaczać wczorajsza wizyta w ciele astralnem? Odwiedził mnie pan w moim gabinecie i roześmiał się nawet głośno, chcąc zaznaczyć swą obecność? Zanadto wiele niebezpieczeństw przedstawia taki eksperyment, by robić go sobie ot, tak dla fantazji. Wszak pisał pan sam, w którejś swojej broszurze, że ci, którzy porzuciwszy swą ziemską powłokę, w postaci eterycznej krążą w przestworzach, narażeni są na napaści larw, demonów oraz innych istot niewidzialnych i że zagraża im obłęd i śmierć. Nikt, nie odważy się na podobną ekskursję, nie mając poważnych celów na widoku. I pan je miał, panie Wryński. Pragnął pan przekonać się jakiemi dowodami rozporządzam i czy poważnie panu zagrażam...
Wryński nagle zrzucił maskę. Wyprostował się, a jego oczy dotychczas nieco przygasłe, znów nabrały niesamowitego blasku.
— Więc, byłem! — rzucił ostro. — Cóż z tego? Naprawdę, zbyteczną wykonałem wycieczkę. Bo jest pan tylko zarozumiałym młodym człowiekiem, który w dziedzinie okultyzmu nie orjentuje się wcale i nie posiada przeciw mnie żadnych dowodów!
Różyc poczerwieniał.
— Możliwe — odparł nie mniej ostro — że w dziedzinie okultyzmu umiem mniej od pana, bo nie hołduję tym siłom, od których pan czerpie swą moc! Co zaś się tyczy dowodów? Niech, pan nas nie lekceważy, panie Wryński i nie doprowadza do ostateczności. Sam pan wie, że hrabianka Iza M., zanim pod pańskim wpływem popełniła samobójstwo, odwiedzała mnie często i niejedno mi powtórzyła o pańskich praktykach. I o tajemnicy pewnej ceremonji... Jak wy to nazywacie? Ceremonja ku czci Bafometa...
Wryński nigdy się nie spodziewał, że która z jego adeptek popełni podobną niedyskrecję. Nie dał, jednak, nic poznać po sobie. Przeciwnie, stał się jeszcze więcej arogancki.
— Panie Różyc! — postąpił z za biurka naprzód kilka kroków. — Dość mam tej całej rozmowy i pańskich insynuacji. Wiem, że rozgłasza pan przeróżne brednie o mojej osobie, że jestem przyczyną samobójstw, jaskie w ostatnich czasach miały miejsce w Warszawie, że odprawiam „czarne msze” na których się dzieją wyuzdane orgje i że hołduję szatanowi! Niechaj, pan to plecie w dalszym ciągu! Nawet, powiadomi o tem władze! Bardzo proszę! Tylko mała przyjacielska uwaga. Prócz, czczej paplaniny, należy posiadać przeciw mnie jakieś materjały, dokumenty... Pan zaś roznosi tylko plotki, za które może odpokutować! A najlepszym dowodem, jak mało liczę się z nim i jak go lekceważę jest fakt, że pana dzisiaj przyjąłem wraz z jego przyjacielem. A teraz sądzę, że wizyta panów trwała i tak zbyt długo!
Różyc i Grodecki porwali się ze swych miejsc, niby uderzeni biczem. Młody inżynier, który pozwalając mówić Różycowi, sam ledwie wstrzymywał swe oburzenie, nie mógł pohamować się dłużej.
— Poprostu, wyprasza pan nas za drzwi! — wyrzucił z siebie zduszonym przez gniew głosem. — Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony! Ja, jednak przody nie wyjdę, póki z ust pańskich nie usłyszę obietnicy, że pozostawi pan moją narzeczonę w spokoju.
Kunar Thava spozierał obecnie na swych przeciwników, niczem nauczyciel, mający przed sobą dwóch niesfornych smarkaczy.
— No... no.. — rzekł. — A jeśli nie zechcę dać tej obietnicy!
— Pożałuje pan tego!
— Pożałuję? Ciekawe?
Grodecki stracił, ostatecznie, panowanie nad sobą.
— Panie Wryński! — krzyknął. — Choć wygląda pan na lat czterdzieści, jest pan podobno starcem, którego mógłbym być synem! Nie powstrzyma mnie ten wzgląd! Uważam pana za ostatniego łotra i szubrawca! — Trzyma pan, w swych szponach Murę, a z nas się poprostu naigrawa! Bo sądzi, że mu wszystko ujdzie bezkarnie i przed władzami gładko się wytłomaczy. Ale, jeśli zawiodły inne sposoby, pozostał jeden, niezawodny.
— Mianowicie? — tym razem głos Wryńskiego zabrzmiał prawie łagodnie.
— Połamię panu kości, by pana unieszkodliwić!
— Połamie pan kości? Hm...
Wryński jeszcze nie dokończył zdania, gdy Grodecki rzucił się w jego stronę, zanim zdołał temu przeszkodzić Różyc. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że atletycznie zbudowany i znakomicie wygimnastykowany, powali, niemłodego i na pozór słabego Wryńskiego, jednym ciosem. Już wznosił pięść do góry...
Wtem stała się rzecz nieoczekiwana.
Oczy Kunar Thavy ostro uderzyły w Grodeckiego i ten zamarł w bezruchu na miejscu. Dłoń jego zastygła w górze, a usta pozostały na pół rozwarte. Wydawało się, że w przeciągu sekundy zamienił się w kamienny posąg. Również Różyc stał nieruchomo, z rozszerzonemi ze zdumienia oczami.
— No, uderz! — drwiąco wymówił Wryński, lekko palcem dotykając Grodeckiego.
W tym toczyła się widoczna walka. Twarz inżyniera wyrażała wściekłość i znać było, że daremnie usiłuje przezwyciężyć niepojęty bezwład, pozbawiający go możności poruszenia się, lub wypowiedzenia słowa. Różyc, chciał pośpieszyć na pomoc przyjacielowi, lecz daremnie pragnął uczynić krok naprzód. Doznał wrażenia, że ręce i nogi ma z ołowiu.
Wryński zaśmiał się złym, pełnym triumfu śmiechem.
— No, cóż, chłopaczki, — wymówił — nie taka łatwa ze mną sprawa? Obaj, stoicie bezbronni, niczem powiązane barany i mógłbym z wami zrobić wszystko, coby mi przyszyło tylko do głowy! Ale, niema nad kim się pastwić. Niech, wam ta nauka wystarczy! Szczególniej, panu, panie Różyc! Oto jest prawdziwa moc wtajemniczonego, proszę to sobie dobrze zapamiętać! Mieć lat siedemdziesiąt, jak ja, a wyglądać, niczem młodzik! Wydawać się słabym, a jednem spojrzeniem obezwładnić najgorszego wroga! Pojął pan? Oto, różnica pomiędzy nami i dla tego, lekceważę pana, jako przeciwnika! Bo, pan potrafi tylko bzdury gadać na odczytach i imponować rozhisteryzowanym babom! Ja, działam...
Różyc, daremnie, chciał coś odpowiedzieć. Tylko, bełkot wyrwał się z jego ust.
— A na zakończenie — rzucił Wryński — ostatnia uwaga. Przekonał się pan sam, że umiem, niewidzialny pojawiać się, gdzie chcę. Że umiem, zamieniać ludzi w posągi kamienne. To, tylko, nieszkodliwe żarciki! Ale, również, umiem — w jego głosie zabrzmiała pogróżka — gdy kto mi się znudzi, lub zbyt natarczywie staje na mej drodze, nasyłać ciężkie choroby na odległości, a czasem i śmierć! Chyba, wyrażam się jasno... A teraz, dowidzenia!
Podszedł do biurka i nacisnął dzwonek. W drzwiach pojawił się blady sekretarz, Kurowski. Ze zdumieniem spojrzał na niezwykły obraz, jaki przedstawił się jego oczom. Dwaj przybysze stali, niczem kamienne posągi. Lecz nie śmiał o nic zapytywać mistrza.
— Wyprowadzić tych panów!
Grodecki i Różyc nie ruszyli się z miejsca.
— Ach, prawda — zauważył Wryński. — Muszę dać odpowiedni rozkaz. Wyjdziecie, natychmiast — zwrócił się w stronę Różyca i Grodeckiego — i pan Różyc oprzytomnieje na schodach. Pan Grodecki zaś, ponieważ był znacznie niegrzeczniejszy, dopiero na ulicy powróci do normalnego stanu. W odległości dziesięciu kroków, od mojego domu.
Jakaś moc podrzuciła ich naprzód i stąpając, jak manekiny, wyszli z mieszkania Wryńskiego, odprowadzeni jego uśmiechem. Wydało im się nawet, że wtóruje mu jakiś chichot kobiecy.
— Nareszcie! — szepnął Różyc, w rzeczy samej, odzyskując władzę w rękach i w nogach, gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za nim. — Lecz, ty biedaku...
Grodecki, kroczył nadal i sztywno i dopiero we wskazanem miejscu przystanął. Dziesięć kroków od kamienicy, zamieszkiwanej przez Kunar Thavę. Wzniesiona do góry dłoń opadła, a usta poruszyły się swobodnie. Był już najwyższy czas po temu, bo poczęto się za nimi oglądać, a kilku gapiów aż zatrzymało się, nie pojmując czemu idzie ulicą, wzniósłszy groźnie prawicę ku niebu.
— Uf! — odetchnął głęboko. — A to mnie urządził!
Różyc w odpowiedzi pokiwał tylko głową. Policzki miał czerwone ze wstydu i upokorzenia.
— Ależ, mnie urządził! — mówił dalej Grodecki. — Sam jeszcze nie wiem, cy mam prawdziwą rękę, czy sztuczną protezę! Tak mi zesztywniała! I szczerze ci powiem... O ile wczoraj jeszcze nie wierzyłem w te wszystkie djabelstwa, sądząc, że przesadzasz, widzę, że to czart, nie człowiek.
Chwilę milczeli, oddalając się pośpiesznie od fatalnego domu, wreszcie Różyc wyrzucił z siebie ze złością.
— Moja wina! Nie przygotowałem się należycie na to spotkanie! A on moją głupotę wykorzystał. Przecież, to obezwładnienie nas, jest zwykłą hypnotyzerską sztuczką! Na przyszłość, zabezpieczę się inaczej...
— Nie zrobi jej każdy hypnotyzer! — bąknął Grodecki, poczem dodał niby zwątpiwszy w pomoc przyjaciela. — Ciężki jest pojedynek z tym łajdakiem... i... ty, sam...
Ale, w Różyca wstąpiła nowa otucha.
— Czekaj! — zawołał. — Nie wolno poddawać się przygnębieniu! Dusi nas, bo sądzi, że nie mamy dowodów, a twoja panna Mura stanie po jego stronie? Jeszcze nie koniec! Walka dopiero rozpoczęta... Może cudem, uda mi się zdobyć te dowody i pokażę mu, że zawcześnie mnie lekceważył...
— Zdobędziesz dowody? — bez przekonania powtórzył inżynier.
— Tak! Istnieje pewna pani, nazwiskiem Lesicka! Słyszałem, że nienawidzi Wryńskiego, jak nikt go nie nienawidzi. O ile, zechce być szczera...
— Sądzisz? Ale, czy zechce?
— Uczynię, wszystko, co w mej mocy... Będę się starał ją przekonać! Dziś, wieczór udam się do niej...
Szli w milczeniu. Mroźny wiatr chłodził ich rozpalone twarze, a śnieg skrzypiał pod nogami.
— Lesicka? — mruknął Grodecki — Po raz pierwszy słyszę podobne nazwisko.
Nie wiedział, że wczoraj otarł się o nią, wychodząc od Mury. Teraz, w myślach rozważał, czy Różyc nie łudzi się znów, przeceniając swe siły i czy tu wolno mu się uchwycić za tę wątłę nitkę nadzieji.



ROZDZIAŁ VII
Lina Lesicka

Lesicka, opuściwszy mieszkanie Kunar Thary, wraz z Murą prędko pożegnała się z tą ostatnią. Wprost fizyczny ból sprawiało jej towarzystwo Rostafińskiej. Czuła się wobec Mury winna, a dalej udawać, przebierać wesoły wyraz twarzy, żartować, gdy drżało wewnątrz wszystko, po rozmowie z Wryńskim, było ponad jej siły.
Pozorując silną a niespodziewaną migrenę, rozstała się ze swą „przyjaciółką”.
— Przyjdziesz do mnie jutro? — zagadała Mura na pożegnanie.
— Tak... tak... rano... napewno...
Ale, gdy wysmukła sylwetka Rostafińskiej, znikła śród ulicznego tłoku, nie skierowała się do domu. Zbyt była wzburzona. Aby, nieco się uspokoić zaszła do jednej z modnych kawiarni, gdzie o tej porze zbierali się znajomi. Choć, rychło się znalazła śród grona wystrojonych i beztroskich pań oraz wytwornych panów, nie przyniosło jej to pożądanego zapomnienia. Paląc papierosa za papierosem i ledwie monosylabami odpowiadając na zapytania, wciąż powtarzała sobie w duchu:
— Jestem podła... Jestem zbrodniarką..
Zachowanie się, zazwyczaj wesołej i dowcipnej Liny, stanowiło coś tak niezwykłego, że poczęło zwracać powszechnę uwagę. Nie chcąc narażać się na niedyskretne indygacje, raptem zerwała się ze swego miejsca i wybiegła z kawiarni.
— Ależ, Lina... — pobiegł za nią zdziwiony szept.
— Pewnie, zakochana! — zauważyła ze śmiechem któraś z wymalowanych elegantek. — Miłość czyni kobietę zamyśloną i niespokojną!
Tym razem Lesicka podążyła do swego mieszkania. Był to nowoczesny apartamencik przy ulicy Filtrowej, składający się z dwóch pokojów z kuchnią i łazienką, ale urządzonych z zaiste kokocim przepychem. Pełno tam było kosztownych mebli, sreber, kryształów, porcelany i drogich dywanów a sypialnia Liny tonęła wprost w powodzi muślinów, koronek i jedwabiu.
— Czy nikogo nie było? — zapytała służącą, przybraną w kokieteryjny fartuszek, raczej dla formalności, niż z rzeczywistego zaciekawienia, nie spodziewała się, bowiem, niczyjej wizyty.
— Owszem, jeden pan!
— Pan? — zdziwiła się — Któż taki?
— Nie wymienił swego nazwiska, ale powiedział, że jeszcze powróci!
Wzruszyła ramionami. Czyżby, który z licznych adoratorów. Och, jak mało ją obchodzili dziś ci adoratorzy!
Przeszła do saloniku i zrzuciwszy niedbale na krzesło futro i kapelusik, padła prawie na wielki tapczan, zasłany nieskończoną ilością poduszeczek i poduszek. Zimnemi dłońmi oplotła rozpaloną głowę.
— Co dalej? Co robić? Co postanowić?
Jej sytuacja przedstawiała się beznadziejnie. Nie była z natury zła, tylko szalenie lekkomyślna. A teraz...
Przed oczami wyobraźni Liny przewinęło się jej życie. Od najmłodszych lat pożądała zabawy i pieniędzy. Dać jej tego nie mogli, ani jej rodzice ludzie prości, sami walczący niemal z głodem, ani jej mąż skromny urzędnik, który się z nią ożenił znęcony jej urodą. To też, nie długo trwało to małżeństwo, bo Lina prędko poczęła poszukiwać poza domem tego, czego skromna mężowska pensja nie była w stanie dostarczyć. Pojawił się jeden mężczyzna, później drugi, trzeci.... aż, wreszcie, sam dyrektor — kierownik fabryki, w której pracował Lesicki. Odeszła od męża bez żalu, nie zważając na jego łzy i rozpacz, a dyrektor dał to, co oddawna stanowiło szczyt marzeń — dostatek i użycie. Kupił mieszkanko, otoczył zbytkiem, wydawało się, że szalał. Ale, jak krótko trwa kaprys męski! Któregoś dnia, dyrektor znikł a Lina pozostała z niewielką, nadesłaną przez niewiernego kochanka „na otarcie” łez sumkę. Jak nadal miała się urządzić? A tu zdążyła już pozawierać kosztowne znajomości, wetrzeć się w towarzystwo takich samych „niewyraźnych” mężatek, porozpowiadać, wszystkim, że wychodzi powtórnie za mąż za finansowego potentata. Zmienić tryb życia? Napewno, żaden nie znalazłby się nowy zastępca dyrektora. Więc, brnęła dalej w długi, aż przyszedł ten przeklęty dzień, gdy o należności dopominali się wszyscy, a z nikąd nie można było pożyczyć. Wtedy, aby choć na pewien czas zdobyć spokój, popełniła szaleństwo... Wystawiła sfałszowane czeki byłego kochanka, z późniejszą datą oczywiście, sądząc, że sama je wykupi. Lecz, wymarzony kresus nie przybywał. Wielu kręciło się koło Liny mężczyzn, niestety, albo niezamożnych, albo nie zdradzających poważniejszych zamiarów. Bo, obecnie każdy skłonny jest do miłości, w naszym kryzysowym czasie, pod warunkiem, by ta miłość kosztowała w cukierni, najwyżej pół czarnej. Termin czeków się zbliżał i chłodny pot przerażenia coraz częściej rosił gładkie czoło Liny.
Aż, zjawił się ten... Wryński.... Zaiste, czart z piekła rodem wraz z tą Sarą Muray, swoją pomocnicą. Wszystko, na początku wyglądało pięknie. Wryński twierdził, nie mogła pojąć, w jaki sposób się o tem dowiedział, że jest mu wiadomy jej rozpaczliwy stan finansowy. Że przypadkiem, wpadły mu w ręce czeki i że pragnie ją z kłopotu wybawić. Czyż ma iść do więzienia, za podobny drobiazg taka piękna kobieta? Wzamian, żądał na pozór niewiele. Lina posiadała ładne mieszkanko, jest elegancka, towarzysko wyrobiona, łatwo można zawierać znajomości. On, zakłada w Warszawie stowarzyszenie, do którego mu jest potrzebna pewna ilość członków. Z góry upatrzonych. Obowiązkiem Liny, będzie ściągnąć tych, których wskaże. Zato obiecuje, uwolnienie ją z długów, zabezpieczyć byt a nawet składa „na rozrywki” pewną, znaczniejszą sumkę. Och, jak ucieszyła się, wówczas, nie wiedząc w co ją wciągają! Jak łatwem wydawało się to zadanie. Speszyło ją tylko nieco, że Wryński, twierdząc, że to o bardzo tajemniczy związek chodzi i musi się zabezpieczyć, kazał jej podpisać najprzeróżniejsze zobowiązania. Później dopiero dowiedziała się, że ułożył je tak zręcznie, że przyznawała się w nich i do fałszerstw i do zbrodni, A może, gdy je podpisywała, była dzięki „praktykom” łotra w stanie nieprzytomnym? Bo później, kiedy zastanawiała się nieraz, jak mogła, pod podobnemi, niepopełnionemi, okropnościami położyć swój podpis.
Potem...
Przyszły „roboty”. Pierwsza, z hrabianką Izą M., osóbką z arystokratycznego domu, lecz mocno narwaną. Teraz, dopiero, pojęła w czyje ręce wpadła. Z hrabianką wszystko szło, według wzoru, jaki był stosowany teraz do Rostafińskiej. Wiele opowiadań o sekretnem bractwie, następnie przyjęcie, wreszcie wyłudzenie weksli. Co prawda, z Izą wypruto mniejszą sumę, snać uważając, że jest od Mury mniej bogata. Lecz, później przyszło najokropniejsze, ta „ceremonja” Bafometa. Lina, do ostatniej chwili, nie zdawała sobie sprawy, jaką potęgą rozporządza Wryński, do czego dąży, co robi. Sądziła, że to o zwykłe naciąganie naiwnych chodzi. Dopiero, „ceremonja” rozwarła jej ostatecznie oczy.
Wzdrygnęła się, gdy wspominała te potworne sceny, te sploty nagich ciał, złączonych w ohydnych uściskach. Tę orgję haniebną, w czasie której każda kobieta stawała się łupem byle zboczeńca, czy rozpustnika. To wyuzdanie ostatecznie, gdy przyzwoite dziewczyny same, pod wpływem narkotyków, zatracały wstyd, zamieniając się w nierządnice. A, dopiero, gdy przytomniały, następowało straszliwe przebudzenie...
Ją oszczędzano. Była tylko świadkiem. Lecz, nie oszczędzano hrabianki Izy. To należało do „programu”. By milczała i nie śmiała skarżyć nikogo o wyłudzone pieniądze. A nazajutrz płakały obie, przytulone, rzekłbyś, w siostrzanym uścisku. Iza ze wstydu i rozpaczy, sądząc, że i ona jest taką samą ofiarą — Lina, z przerażenia, że kazano jej odegrać zbrodniczą i niecną rolę.
Próżno, starała się pocieszyć Izę, z całego serca przeklinając Wryńskiego. Po upływie trzech dni — hrabianka, świadoma swego upodlenia, odebrała sobie życie...
Obecnie, z kolei, Rostafińska...
I Mura umrze. I Mura nie zniesie swej hańby. A ona, ma być zbrodniarką? Na jej sumieniu drugie ma zaciążyć życie? Zresztą, jaki oczekuje ją los? Czy Wryński, przez zemstę, zauważywszy opór Liny, nie zmusi jej, by tym razem przyjęła czynny udział w potwornej „ceremonji”? Nie miała wielu skrupułów moralnych i niejeden przez jej alkowę przewinął się mężczyzna, ale „to?”
Nie, raczej śmierć!
Coraz mocniej obejmowała biedna Lina swemi dłońmi rozpaloną głowę, daremnie szukając wyjścia ze straszliwego położenia i długo, zapewne, szukałaby go daremnie, gdyby w tejże chwili w przedpokoju nie rozległ się dzwonek.
Drgnęła.
— Ach, to prawdopodobnie ten sam gość przybył, który przedtem ją odwiedził! Któż taki?
W nastroju, w jakim się znajdowała, nie miała ochoty, ani na flirt, ani na dłuższą rozmowę. Postanowiła, jaknajprędzej pozbyć się intruza.
Z przedpokoju dobiegł skrzyp otwieranych przez służącę drzwi, następnie kilka cichych zdań i rozległo się stukanie w drzwi salonu.
— Proszę! — zawołała, nie podnosząc się z tapczana, ale przebierając możliwie pogodną minę.
Drzwi rozwarły się, a na progu stanął nieznajomy mężczyzna. Lat czterdziestu, wysoki, ubrany starannie. Spoglądał na Lesicką z pewnem zażenowaniem.
— Jestem Różyc! — wymienił, wchodząc swe nazwisko. — Przykro mi, naprawdę, że po raz drugi niepokoję panią! Ale, skłoniły mnie do tego bardzo ważne powody!
— Różyc? — powtórzyła nazwisko, poczem, jakby coś sobie przypominając dodała. — Czy nie literat?
— Tak jest! — skłonił się w odpowiedzi i ucałował wyciągniętą rękę. — Skromny autor różnych niesamowitych książek.
Łamała sobie teraz, głowę, czego właściwie mógł chcieć od niej Różyc? Bo, perypetje jego walki z Kunar Thavą były jej obce. Uprzejmie, wyrzekła.
— W rzeczy samej, czuję się niezdrowa i nie zamierzałam przyjmować nikogo. Jeśli, jednak, sprowadza pana ważna sprawa... proszę usiąść! — a gdy opuścił się na taboret, w pobliżu tapczanu, zagadnęła. — Cóż to za sprawa?
Różyc poprawił się na swem miejscu. Poprosił o pozwolenie i zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko dymem i chwilę się namyślał, od czego zacząć, aby nie spłoszyć Lesickiej. Wreszcie, zdobył się na odwagę.
— Jeśli zechciałaby pani — wymówił — mogłaby mnie i mojemu przyjacielowi oddać olbrzymią usługę. Chodzi nam o informacje, tyczące się niejakiego Wryńskiego, który używa pseudonimu Kunar-Thavy.
Gdyby sufit runął w tejże sekundzie u stóp Liny, nie przeraziłoby to jej więcej. Drgnęła raptownie.
— Pan... pan do mnie... po podobne informacje?
Różyc jął szybko tłomaczyć.
— Proszę mnie dobrze zrozumieć... Nie ośmieliłbym się nigdy zgłaszać do pani, gdybybym nie posiadał na to danych. Zbieram oddawna materjały przeciw Wryńskiemu, gdyż mam jaknajmocniejsze przekonanie, że jest jednym z największych łotrów, jakich ziemia nosiła i pragnę go zdemaskować... Posiada olbrzymią siłę, ale tej siły używa na złe... I pani go również, podobno nienawidzi... Tak mi wspominała hrabianka Iza M.
— Pan znał hrabiankę Izę? — z niepokojem zapytała.
— Znałem ją bardzo dobrze! — I czynię sobie wyrzuty, żem nie umiał jej wyrwać ze szpon Wryńskiego. A, gdy przyznała się do znajomości z nim, było już zapóźno.
— Co panu mówiła? — coraz silniejszy niepokój dźwięczał w głosie Lesickiej.
— Że jest to szatan w ludzkiej postaci, o czem, sam, niestety mogłem się przekonać! — Wspomniał niedawną przygodę, nie uważał za stosowne, jednak, powtarzać bliższych szczegółów, ze względu na swoją śmieszną rolę. — Że wciąga młode kobiety, do tajemniczego związku „Braci i Sióstr Odrodzonych” i tam urządza potworne orgje. Noszą one nawet specjalne miano — „ceremonji” Bafometa.
— Ceremonji Bafometa! — powtórzyła głucho.
— Z jej słów — prawił dalej — mogłem wywnioskować, że i ją wciągnął do tego stowarzyszenia i że stała się z nią jakaś rzecz ohydna. Co właściwie się stało, nie chciała powiedzieć. Ale, że coś straszliwego, nie ulega wątpliwości, bo nie przeniosła swej hańby i odebrała sobie życie. Otóż, w przeddzień śmierci, gdy mnie na krótką chwilę odwiedziła, w przystępie zdenerwowania wyrzucała te rożne, krótkie, niepowiązane informacje z siebie. Nadmieniła, że pani dużo wie i dużo w tej sprawie mogłaby wyjaśnić.
Lina odetchnęła. Nie przychodził, jako wróg domyślający się prawdy, a jako przyjaciel, który prosi o pomoc. Lecz, czyż mogła wyznać, jak naprawdę rzecz się miała z hrabianką Izą. Biedaczka, nie powzięła żadnych podejrzeń i za swą przyjaciółkę ją uważała do końca.
Znów ból straszliwy ścisnął serce Liny. Dotychczas nie znała, co to wyrzuty sumienia.
— Kiedy, ja... — zduszone słowa wypadły z jej gardła.
Różyc, inaczej wytłómaczył sobie zmięszanie Lesickiej. Sądził, że obawia się zemsty Wryńskiego i dla tego woli milczeć.
— Wprost obowiązkiem obywatelskim — zawołał z zapałem — jest podjąć z nim walkę! I unieszkodliwić raz na zawsze. Potężny on bardzo, ale i na niego znajdą się sposoby. Choć, może i słyszy obecną naszą rozmowę, bo przenika przez mury i ściany — wspomniał wypadek w swym gabinecie — nie cofnę się... A pani powinna wyzbyć się lęku! Są, przecież, władze w Warszawie, które nas obronią!
— Nie... tylko... nie władze! — zaprzeczyła. — Nic, nie rozumiał.
— Tak bardzo boi go się pani? — zapytał.
Zawołała, niespodziewanie, w jakimś nerwowym porywie.
— Wcale się nie obawiam tego przeklętego łotra! Niech, najprędzej, zginie!
— Tedy?
Milczała, daremnie szukając wyjścia. On, tymczasem, przystąpił do dalszego ciągu swego zadania.
Ze wszystkiego widzę, że gdyby pani zechciała, wiele mogłaby wyświetlić! Tem bardziej, że Wryński szykuje nową zbrodnię. Jest to główny powód, dla którego przychodzę. Tej zbrodni można jeszcze przeszkodzić. Po hrabiance Izie, nową ofiarę wciąga w swe sidła.
— Kogo?
— Pannę Murę Rostafińską, narzeczoną mego przyjaciela Grodeckiego!
Więc to chodziło o Murę i o tego młodego człowieka, o którego otarła się wczoraj.
Przed oczami Lesickiej zawirowały czarne i żółte koła. Różyc przybywał do niej po ratunek, do tej samej, która nieszczęsną pchała w przepaść. Odwróciła się raptownie, chcąc ukryć swe wzburzenie, a tylko jej palce gwałtownem szarpnięciem, rozdarły batystową chusteczkę, jaką dotychczas bawiła się machinalnie.
Zdenerwowanie Lesickiej, nie uszło uwagi Różyca. Sądził, że jego gorąca prośba, przezwycięży jej lęk i postanowił energicznie nacierać.
— Pani! — jął przemawiać ciepło i serdecznie. — Panna Mura jest bardzo naiwną osóbkę, która nie wie, co czyni. Niczem ćma, leci na oślep w ogień. Wryński, tak ją omotał, że nie wierzy w najżyczliwsze ostrzeżenia. Nam trzeba dowodów. Ocal ją pani! Powiedz wszystko, co w tej sprawie możesz powiedzieć. Przecież, chyba nie pragniesz, by nowe stało się nieszczęście..
Lina mało nie załkała głośno. Błagał ją o to, co ona sama jaknajchętniej pragnęła uczynić. U ratować Murę? Lecz, w jaki sposób? Chyba, narażając bezpowrotnie, samą siebie. Zbyt była skompromitowana, a Wryński w swej zemście nie przebierający w środkach i niebezpieczny.
— Naprawdę...
— Proszę nie zaprzeczać! Od pani zależy wszystko! A kto w podobnych warunkach odmawia pomocy, tak samo czyni, jakgdyby dopomagał zbrodni!
— Co pan powiedział? — aż uniosła się na swem miejscu, a oczy jej rozszerzyły się niepomiernie.
— Powiedziałem — powtórzył — że dopomaga zbrodni!
W Linie nastąpił przełom. Powzięła nagłe postanowienie. Wie, co zrobi, ale nie będzie zbrodniarką.
— Panie Różyc! — wyrzekła, spozierając mań prawie nieprzytomnie. — To jest straszne... To okropne... Pan nawet się nie domyśla, do czego mnie zmusza.. Trudno, nie chcę mieć tej śmierci na sumieniu!
— Więc, pani przyznaje...
Wydawało się, że nie widzi go i że mówi teraz, sama do siebie.
— Jedyne wyjście... jedyne...
Milczał. Jako dobry psycholog pojmował, że dzieje się z nią coś niezwykłego i że wszystko najlepsze i najszlachetniejsze przemawia z jej duszy.
Raptem, porwała go za rękę i ścisnęła ją z niezwykłą mocą.
— Tak, ja ją ocalę! — zawołała. — Jakim kosztem, mniejsza o to! Dość zawiniłam i poniosę karę! Ale, z moich ust niewiele, teraz, pan się dowie. Są rzeczy, o których mówić jest zbyt okropne. Zapytywał pan o „ceremonję” Bafometa? Dowiecie się, czem jest ta potworna „ceremonja”... Lecz, obecnie... Nie mogę...
— Pani, zamierza? — zapytał.
— Powtarzam, opowiedzieć nie potrafię, wstyd skułby mi gardło.. Opiszę.. Zaraz, jak pan wyjdzie, napiszę obszerny list do Mury. Wstąpi pan do mnie, jutro, choćby o ósmej rano i sam go jej odda.. Będzie, w kopercie zapieczętowanej...
— Pani napisze? — powtórzył z pewnem powątpiewaniem. — A jeśli, do jutra pani się rozmyśli?
— Nie rozmyślę się!
— Nie lepiej, zaraz?
— Nie.. nie...
Patrzył na nią badawczo.
— A gdyby zaszły niezwykłe, w tym czasie, wypadki?
Lina, wpijała się teraz prawie w ramię Różyca.
— Sądzi pan, — szeptała gorączkowo, — że się cofnę? Może pan być spokojny! Skoro raz postanowiłam nie zmienię decyzji. Pragnie pan dowodów? Dam je zaraz i to takie, że wszystko stanie się jasne. To ja wciągnęłam do tego przeklętego bractwa i hrabiankę Izę i Murę..
— Pani? — nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia.
— Musiałam... Bo, znajdowałam się całkowicie we władzy Wryńskiego. Z mojego listu Mura wszystko zrozumie. A gdybym go nie dokończyła, gdybym wcześniej umarła, bo z tym czartem Kunar-Thavą wszystko jest możliwe, to niech pan jej powie...
Uczyniła pauzę, niby zbierając myśli.
— Co? co? — naglił.
— Żeby, uciekła od niego jaknajdalej, bo czyha na jej zgubę. Żeby, nie dała się wciągnąć w ceremonję Bafometa, bo będzie to jej koniec, zaznaczam to, na wszelki wypadek, jeśli mój list zginie, choć jest to niemożliwe.. Ale..
— Czy mi uwierzy?
— Proszę powtórzyć następujące szczegóły. Była wczoraj przyjęta do „Braci i Sióstr Odrodzonych” i otrzymała imię Amurah w zakonie. Mnie nazywano Annabel. Hasło było dane Simon... Wryński wyszantażował weksle..
— Jakie weksle? — Różyc notował sobie prędko w pamięci wymienione fakty. Wyszantażował?
— Wszystko wytłómaczę w liście.. Zbyt długo byłoby teraz gadać o tem. A jestem zmęczona i spora praca jeszcze mnie czeka. Widzi, pan więc, że nie zamierzam, ani się cofać, ani grać podwójnej roli. To, co powiedziałam, chyba Murę przekona... Resztę, napiszę...
Pojął jej skrupuły. Pojął, że w jej wyznaniach muszą być rzeczy straszne. Nie wątpił, że list otrzyma, a w nim obciążające przeciw Wryńskiemu dowody. Nie napierał dalej, gdyż poczynało mu być jasne, iż ta biedna kobieta, we wszystkich łajdactwach Kunar-Thavy przyjmowała mimowolny udział.
— Nie wiem, jak pani dziękować.. — począł.
— Niech pan nie dziękuje! — odparła sucho, powstając z miejsca. — Spełnię tylko mój obowiązek!
Oznaczało to, że uważa wizytę Różyca za skończoną. I on, podniósł się z taboretu.
— Przyjdę po list o ósmej! — wyrzekł na pożegnanie.
— Gdyby mnie nie było — odparła dziwnym głosem — odda go służąca.
— Pani wyjeżdża? — zdziwił się.
— O tak! Bardzo daleko!
Nie śmiał dalej zapytywać. Widocznie, po swych rewelacjach wolała opuścić Warszawę.
Skłonił się i wyszedł.
A gdy zatrzasnęły się drzwi za Różycem, czas jakiś pozostała w zamyśleniu. Później, podeszła do biureczka i wyjąwszy arkusik, przesyconego perfumami papieru, szybko poczęła pisać. Papier ten, rzekłbyś, przeznaczony do wyznań miłosnych, nigdy się nie spodziewał, że skreślone na nim zostaną straszliwe zwierzenia.
Pisała.
„Droga Muro! — brzmiał początek listu. — Sądziłaś, że jestem Twoją przyjaciółką, tymczasem, nie było gorszego odemnie wroga. Wszystko jest kłamstwem, a stowarzyszenie „Braci i Sióstr Odrodzonych” zbójecką jaskinią...”
Tak biegły słowa wyznania i długo, pochylona nad biureczkiem, siedziała Lina, zanim ukończyła swą szczerą spowiedź...
Wreszcie, odłożyła pióro... Z jej oczów potoczyły się dwie wielkie łzy i spadły na papier.
— Spełniona ofiara! — wyszeptały pobladłe wargi. — W części odkupiłam moją winę..
Podniosła się ze swego miejsca i powoli przeszła z saloniku do sypialni. Zabłysło elektryczne światło. Zbliżyła się do dużej, lustrzanej szafy i roztworzyła ją szeroko. Wnętrze szafy ujawniło przepych nagromadzonej tam bielizny. Zagrały blado-różowe, niebieskie i kremowe kolory.
Ale, nie te jedwabie obchodziły Linę. Zagłębiła śród nich swe palce i szukała czegoś pośpiesznie. Wreszcie, znalazła.
Była to mała buteleczka, opatrzona trupią główką. Tę truciznę, Lina, na wszelki wypadek, przechowywała u siebie oddawna...
Na którymś z zegarów wybiła jedenasta...


ROZDZIAŁ VIII.
Ewokacja Szatana.

W tymże czasie, w mieszkaniu Kunar-Thavy, rozgrywała się zgoła inna scena.
Wryński, śmiał się jeszcze długo, gdy odeszli nieproszeni goście — Różyc i Grodecki — z udzielonej im „nauki”. Wtórowała mu Sara, która przez uchylone drzwi doskonale widziała całą tę scenę, nawet cicho chichotał blady sekretarz.
Ale, później Wryński spoważniał. Czoło jego zasępiła chmura i czynił wrażenie człowieka, którego w najbliższym czasie oczekuje poważne zadanie i który nie wie, czy mu należycie sprosta.
Jął wydawać dziwne zarządzenia. Zwolnił Kurowskiego, wyprawił dokądciś na noc służbę.
— Musi być zachowana najgłębsza tajemnica! — oświadczył Sarze, gdy pozostali sami.
I Sara, również, straciła swą zwykłą pewność siebie. Chwilami, w jej oczach przebiegał niepokój — a im dalej posuwały się wskazówki zegara, tem silniej objawiało się jej zdenerwowanie.
Wreszcie, nie wytrzymała.
— Zbliża się jedenasta! — wyrzekła, chodząc w podnieceniu po gabinecie Wryńskiego. — Za godzinę.. Czy twoje postanowienie jest nieodwołalne?
Skinął głową.
— Chcesz go wywołać? — zniżyła głos. — Tego, który...
— Nie wymieniaj imienia! — szybko przerwał. — Nie wolno! Pragnę widzieć naszego Pana!
Sarę przebiegł mimowolny dreszcz.
— Wiesz, że nie lękam się byle czego — szepnęła — ale to... Czy ty wierzysz, że istnieje naprawdę?
— Każdy, kto pragnie Go wywołać, musi w to wierzyć!
— Tak, lecz.. Byłam świadkiem różnych twoich eksperymentów, widziałam duchy niższego rzędu, larwy, demony, astralne maszkary, ale nigdy Lucyp.. to jest, chciałam powiedzieć, Jego! Sądziłam, że jest On tylko symbolem, który ściąga nam zwolenników i którego kult rozgrzesza z wielu uczynków. Że jest to, jedynie pewne wyobrażenie, posiadające dla ułatwienia określoną nazwę. Wszakże, wciąż wątpiłam, czy egzystuje, jako oddzielna istność..
— Ja, nie wątpię!
— Czy miałeś tego dowody?
— Przyznam ci się szczerze. — Wryński przemawiał teraz niezwykle poważnie, — że również i mnie, choć dokonałem w ciągu mego życia paruset ewokacji, nie udało się ujrzeć Jego oblicza. Ale, wyczuwam obecność jakiejś potężnej istności, obdarzonej daleko większą siłą i rozumem, niż te różne zjawy, które na moje zawołanie przybywają tak chętnie. Kim jest, jednak, nie mam pojęcia! Chcę wierzyć, że Nim, gdyż inaczej cały mój światopogląd straciłby rację i sens. Mówię ci to, oczywiście w zaufaniu, gdyż te wyznania nie są przeznaczone dla głupców, wchodzących w skład naszej sekty. Są przekonani, że widzieli Go istotnie, w czasie różnych seansów, jakie urządzałem na zebraniach, a posłyszane słowa, pochodzące od zjaw, których natury bliżej nie umiem określić, przyjęli za Jego słowo.. To ich rozgrzeszyło w zboczeniach, występkach i rozpuście..
— A inni? — zapytała. — Czy Go widzieli? Wszak inni, w różnych wiekach też robili ewokacje?
— Znam całą odnośną literaturę — odparł — jak nikt! I znów nie mogę ci dać stanowczej odpowiedzi. Tak i nie! Nie będę tu wspominał o sabatach średniowiecza, gdzie miał się pojawiać w postaci kozła, lub o zeznaniach czarowników i czarownic, które Go widywały, jako przystojnego i bogato ubranego młodzieńca. Zeznania te nie są poważne i wydobyte albo za pomocą tortur, których Inkwizycja nie szczędziła nieszczęsnym, albo też powstały, na skutek odurzających maści, jakiemi wiedźmy, przed owemi wizjami, smarowały swe ciała.. Również, nie będę wspominał o różnych klechtach ludowych, które Go opisują, jako kuso przystrojonego niemczyka. Nie zatrzymam się nad rozmowami Lutra z Nim, który w swych książkach twierdzi, że rozprawiał długo i poważnie.. Przejdę, odrazu do kilku prób ewokacji.
Sara, zawisła wzrokiem na ustach Wryńskiego.
— Pierwszą taką znaną próbę — mówił — uczynił Prelatti, nadworny mag słynnego marszałka Francji w XV w. Gilles de Rais’a. Ujrzał Go, lecz tak się przeraził, że zemdlał ze strachu w magicznem kole i później bliżej określić nie mógł Jego wyglądu. To samo przydarzyło się, wielkiemu okultyście XVI stulecia — Korneljuszowi Agryppie. Choć znał doskonale wszystkie formuły i zaklęcia, gdy wyczuł, że On się zbliża, uciekł z pokoju, w którym dokonywał ewokacji. Wzmiankę o tem znaleźć można, w niektórych bardzo rzadkich wydaniach „Filozofji tajemnej”, gdyż z późniejszych została wykreślona. Inny mag, mniej znany Rugieri, który dokonywał wywołania, wedle „Księgi zaklęć Honorjusza”, najniesłuszniej przypisywanej papieżowi Honorjuszowi II, a będącej istotnie dziełem, antypapieża z Awignonu, który kazał się również nazywać Honorjuszem, życiem przypłacił podobny eksperyment. Tylko zczerniałe zwłoki znaleziono w komnacie. Wreszcie, istnieje ostatnie sprawozdanie, daleko mniej groźne a zawarte w bardzo ciekawych pamiętnikach z XVIII w. hrabiny Dash. Nadmienia ona, że za czasów Regencji we Francji, niejaki Riquier, „profesor magji” ks. Orleańskiego, w obecności tego księcia oraz książąt Richelieu i Birona pokazał im Go, w opuszczonym zamku. Był to wysoki, młody człowiek, niezwykle piękny, całkowicie nagi. Twarz miał, rzekłbyś, wykutą z marmuru, wielkie płomienne oczy, włosy i brodę czarne i pokędzierzawione. W rysach twarzy panował wyraz melancholji, wzgardy i wyniosłej ironji, bez złości jednak i gniewu... Jak widzisz, opis ten różni się znacznie od tamtych opisów..
— Tak — odrzekła — ale z twoich słów poprzednich wynika, że podobne ewokacje narażają na poważne niebezpieczeństwo!
— Jeśli się obawiasz, to się cofnij!
— Nie cofnę się! Pragnę być przy tobie!
— I ja się nie cofnę! Uczynię, co postanowiłem! Wiem, że te doświadczenia, nie są zwykłą zabawką, ale dotychczas nie stała mi się żadna krzywda. Nie mam wyboru! Pragnę poznać przyszłość! Dwukrotnie, — wspomniał swe berlińskie i petersburgskie dzieje — osięgałem szczyty i dwukrotnie spadałem bardzo nisko. Obecnie, po raz trzeci uśmiecha się fortuna. Co dalej czynić? Jak się uchronić od zdrad i zasadzek..
— Rozumiem! — szepnęła.
Zapanowało milczenie. Oboje siedzieli w skupieniu, rozmyślając, co najbliższa przyszłość im przyniesie. Nagle, Wryński spojrzał na zegarek.
— Już czas! — rzekł. — Pójdźmy się przebrać! Zaczniemy, z uderzeniem północy!
Wstał i skierował się do sypialni, podczas gdy ona również podążyła do swego pokoju.
Był wtorek. Dzień ten umyślnie wybrał Wryński, bo, jak określały rytuały, w dzień ten należało wywoływać duchy ciemności, duchy podległe uczuciom buntu i gniewu. I szafa musiała być szczególna. Powoli, przebierał się w nią.
Włożył więc czarną suknię, przypominającą sutannę, a obszytą czerwonym haftem. Na szyję wdział medal ołowiany, ze znakiem Saturna i słowy: Almalec, Aphiel i Zarahiel. Ten medal zwisał na długim łańcuchu. Później, miast ametystowego pierścienia nasunął na palec inny — z onyksu, z wizerunkiem kozła. Do ręki ujął misternie rzeźbioną szpadę, pokrytą magicznemi znakami, a mającą za cel obronę przed zbyt złośliwym duchem. Naostatek, nałożył na głowę coś w rodzaju tjary, pośrodku której widniały dwa wielkie skrzyżowane trójkąty, końcami odwrócone do góry.
Był gotów.
— Saro! — zawołał.
I ona, zdążyła się przebrać. Nie wiele, chyba, kłopotu sprawił jej ten ubiór. Bo, była przystrojona jeno w cienką muślinową, czerwoną tunikę, z pod której przeświecało nagie ciało. Na miedzianych włosach połyskiwała mała, również czerwona czapeczka, zakończona maleńkiemi różkami, a bose stopy tkwiły w ponsowych pantofelkach. Była piękna i niepokojąca. Zaiste, prawdziwa, królowa Sabbatu.
Ale, Wryński nie zwracał uwagi teraz na urodę swej towarzyszki. W milczeniu podszedł do jednej ze ścian sypialnego pokoju.
Na pozór, była to gładka ściana. Lecz, Wryński nacisnął na jakąś wypukłość i wnet rozwarły się potajemne drzwiczki, stanowiące przejście do pokoju przeznaczonego dla ewokacji. W myśl rytuału, by ewokacje mogły być skuteczne, istnienie podobnej komnaty winno było być ukryte przed domownikami.
— Chodźmy!
Weszli — i Wryński zamknął za sobą starannie drzwiczki. Później, zapalił świeczniki — i wtedy Sara mogła obejrzeć urządzenie pokoju, które po raz pierwszy widziała. Bowiem, urządzenie zmieniał Wryński odpowiednio do tego, jakiego zamierzał wywołać ducha, — a w podobnej, jak obecna, ewokacji Sara jeszcze nie przyjmowała udziału.
Urządzenie to było ponure i mogło przejąć lękiem. Pokój był bez okien — widocznie zostały zabite — bez żadnych otworów a ściany gładko obciągnięte czarnym jedwabiem. I o ile w gabinecie Wryńskiego roiło się od różnych niesamowitych obrazów, tu nie wisiała żadna ozdoba. Tylko, naprzeciw wejścia, widniał wielki srebrny trójkąt, również odwrócony podstawą do góry, a koło niego litery, tworzące imię — Simon. Trzeba, bowiem, wiedzieć, że w magji trójkąt zwykły, służy do wywoływania duchów dobrych i istności światła, podczas gdy taki, który znajdował się w komnacie, przyciąga zjawy niższe i duchy ciemności.
Rozglądała się, więc, Sara po komnacie z zaciekawieniem. Nie stały tam żadne meble, ani sprzęty, była całkowicie pusta. Tylko gruby, czarny dywan zaścielał podłogę a na nim widniało duże białe koło, otoczone kabalistycznemi znakami, z dwoma mniejszemi kółkami w środku. Koło takie służy, by schronić się w nim przed pojawiającym się duchem, który dzięki wypisanym kabalistycznym literom nie posiada dostatecznej mocy, aby go przestąpić.
Prócz tego, w kole znajdowały się jeszcze dwa pięcioramienne świeczniki, a przed nim spory trójnóg, z kadzielnicą.
Oto było całe urządzenie komnaty.
— Zaczynamy! — wymówił Wryński, wskazując Sarze, by weszła do dużego koła i w jednym z mniejszych kółek zajęła miejsce. — Pamiętaj, że nie wolno ci się odezwać ani słówkiem, bo naraziłabyś siebie i mnie na wielkie niebezpieczeństwo! Cokolwiek się stanie, zachowaj spokój i nie okazuj lęku!
Sara skinęła głową i stanęła, gdzie jej rozkazał Wryński. On, tymczasem, zapalał świeczniki, później rozniecił kadzidła. Po pokoju rozlał się odurzający aromat jakichś nieznanych ziół, myrry i aloesu.
— Jestem gotów! — oświadczył i stanął nieco przed Sarą, w drugiem kółku.
Obserwowała go teraz uważnie. Widziała, że zbladł i że zmienia mu się całkowicie wyraz twarzy. Chwilę stał w skupieniu, niby przygotowywując się do ewokacji, poczem nagle padł na kolana, dotknął czołem podłogi i głośno wymienił imiona — Chavajoth, Beliasa i Sachabiela...
Ceremonja została rozpoczęta.
Wryński, podniósł się z klęczek i rozpoczął zaklęcia. Wzywał teraz Lilith i Nechemala. Przemawiał podniesionym głosem, prosił, przywoływał. Błagał pomniejsze duchy o pomoc, by zechciały wpłynąć na najwyższego swego władcę — i ten mu się ukazał.
Dymiły kadzielnice a ich dym układał się w dziwne smugi. W pokoju było prawie parno a powietrze stawało się coraz bardziej duszące..
— Przybądź... Ukaż się... — rozbrzmiewał głos Wryńskiego.
Nagle w komnacie ukazały się niebieskawe płomyki. Tańczyły z północy na południe. Chwilami zatrzymywały się przed kołem, chwilami przebiegały, niczem błyskawice. W ciemnych rogach pokoju rozległy się niesamowite chichoty.
— Zaczyna się! — pomyślała Sara.
Niespodziewanie, ognie znikły. Lecz, ze ściany wyskoczył potwór. Podobny do olbrzymiej żaby. Zaskrzeczał piskliwym głosem i jął się zbliżać do koła.
— Zczeżnij! — rozkazał Wryński, potwór jednak nie znikał.
Natomiast, z kątów, ścian pokoju wyłaniały się ohydne maszkary. Na poły ludzkie, na poły zwierzęce. Postacie o ptasich głowach, kozły z tułowiami męskiemi, szczury niewidzianej wielkości. W głębi, załopotał skrzydłami nietoperz. Szły naprzód z drapieżnie wyciągniętemi szponami. Jakby pragnęły rozszarpać znajdujących się w kole.
— Precz! — krzyknął znowu Wryński, wyciągając w ich kierunku szpadę. — Nie, was, wołałem!
Wyciągnięta szpada, uczyniła na potworach takie wrażenie, jakgdyby na rozpalone ognisko padł strumień zimnej wody. Drapieżne łapy opadły. Rozległy się syki, piski, krzyki a maszkary, rzekłbyś pękały, niczem bańki mydlane i gdzieś ginęły w powietrzu, Najdłużej przy kole stała żaba — lecz i ona, wreszcie, znikła.
— Nie nas wołał.. nie nas.. — rozległ się niemiły skowyt. — Chce kogo innego... Nie zawsze jest bezpiecznie wzywać Pana...
Wryński zerknął na Sarę. Dumny był ze swej władzy. W pokoju zapanowała cisza, a on ponowił zaklęcia.
Były to zaklęcia, które odszukał w starych i bardzo rzadkich księgach i dziś używał ich po raz pierwszy. Część z nich odnaleźć było można w „Salomonis”, pismach Apony oraz u Korneljusza Agryppy. W zniekształconej formie podawali je wślad za niemi Eliphas Levi i Papus. Ale, Wryński odszukał daleko więcej.
Mimo tych formuł, jednak, głuche milczenie panowało w komnacie. Pot lał się z czoła „czarnego” maga i miało się wrażenie, że po wizycie larw i demonów, żaden objaw nie nastąpi więcej.
— Władco Wszechpotężny, Książe Ciemności — błagał daremnie. — Duchu zbuntowany, przybądź.
Wtem...
Na ścianie, gdzie znajdował się djabelski pentagram, począł się tworzyć obłok. Jeszcze mocniejsze smugi dymu popłynęły z kadzideł, a blask świec przygasł. Obłok ten przyjmował coraz wyraźniejsze kształty, wreszcie przemienił się w postać wysokiego człowieka. Rysów twarzy, jednak, nie sposób było rozróżnić, również tułów rozpływał się, jakby w powietrzu.
Zjawisko to, podeszło do koła i stanęło tuż przed Wryńskim. Wtedy, dopiero spostrzegł olbrzymie, gorejące nienawiścią oczy.
— Czegoś chciał? — posłuszał wyraźnie zdanie.
Wryński musiał sobie zadać wielki przymus, by wytrzymać utkwiony w niego wzrok. Choć postać to wypływała, to nikła śród kadzideł. Z tyłu posłyszał cichy pisk Sary. Nie dając się opanować lękowi, odparł:
— Panie! — wymówił możliwie twardym głosem. — Jeśliś tym jest, o którym myślę, odpowiedz na parę zapytań!
— Jestem nim, lub nie jestem! — zgrzytnęły niemiłe w pokoju wyrazy. — A nie przybywam tu, aby ludziom czynić dobrze!
— Czyż ci nie służę — jął błagać Wryński — czyż nie popełniam wszystkiego, nawet zbrodni, by stać ci się miły. Daj mi poznać przyszłość i obdarz mnie władzą...
Zabrzmiał śmiech, a jednocześnie wydawało się, że grom uderzył w róg pokoju.
— Przestąpisz wrota piekła! — posłyszał.
Słowa te były dwuznaczne. Ponieważ, jednak, Wryński wciąż myślał o miejscowości w Szkocji, zwanej „wrotami piekła”, w której zamierzał odkryć nieprzebrane skarby, ucieszyła ona go bardzo.
— Dzięki ci, panie! — zawołał. — Dzięki! Wiem, co chciałem wiedzieć. Czegóż mam wystrzegać się, obecnie?
W tejże chwili wystrzeliła w górę nowa smuga dymu z kadzideł, a za niemi zniknęła postać. Już sądził Wryński, że rozmowa została ukończona, gdy wtem uderzyło go nowe zjawisko. Rzekłbyś, rozsunęła się jedna ze ścian pokoju, a za nią dojrzał dziwny obraz. Kobietę, pochyloną nad stołem i piszącą. Obraz był na tyle wyraźny, że mógł przeczytać nawet oddzielne frazesy listu. Poznał twarz kobiety — zrozumiał i wzdrygnął się.
— Wierzysz, teraz? — z za fali kadzideł zabrzmiało zapytanie.
— Wierzę... wierzę... — wyszeptał. — I w to wierzę, że rozmawiałem z Tobą!
Obraz, przedstawiający piszącą kobietę, równie raptownie znikł, jak się pojawił. Ale, komnata zajaśniała niespodzianie zielonkawym blaskiem.
— Zbyt słabyś na to — grzmiały prawie groźne słowa, — aby mnie ujrzeć w prawdziwej postaci! Kto mnie zobaczył, zginął! Ciebie oszczędzam, bo jak nikt, umiesz czynić zło, aczkolwiek potrafią to dziś wszyscy ludzie na ziemi! Idź prosto, wytkniętą drogą, a może sam ci się kiedyś objawię... Lecz, nie usiłuj przyzywać mnie powtórnie.. Gorzko odpokutowałbyś zato...
Raptem tuż przed kołem rozległo się potężne uderzenie i mocno zapachniała siarka. Na czarnym dywanie pojawił się olbrzymi wypalony odcisk, potwornego kopyta. Świece zgasły i w pokoju zaległy ciemności. Jego dłoni dotknęło niby rozpalone żelazo; a tuż przed nim zamigotały fosforycznym blaskiem w mroku okropne, przepojone nienawiścią oczy. Choć, poprzednie słowa zjawiska, świadczyły, że nie pragnie mu wyrządzić krzywdy, Wryński zatrząsł się ze strachu. Posłyszał upadek ciała. To nerwy Sary nie wytrzymały straszliwej próby.
— U... u... — zabrzmiał niesamowity świst na pożegnanie i wszystko znikło.
Wryński, po omacku odszukawszy Sarę, pochwycił ją w swe ramiona i wybiegł z czartowskiej komnaty. Wpadł, do sąsiedniego, jasno oświetlonego pokoju i tam, dopiero, nieco się uspokoiła.
— Och! — odetchnął głęboko.
Otworzył szeroko okno... Pod wpływem mroźnego, zimowego powietrza Sara odzyskała przytomność i otworzyła oczy.
— Więc? — wyszeptała cicho.
— Widziałaś wszystko! — odparł. — Sama możesz osądzić.
Powoli policzki młodej kobiety nabierały koloru. Z jej głowy zsunęła się czerwona czapeczka, muślinowa zasłona spadła z ramion i leżała w objęciach Wryńskiego, prawie naga. On, tymczasem, mówił:
— Ostrzegł o grożącem niebezpieczeństwie! Pokazał obraz Lesickiej... Chyba ją poznałaś? Domyślałem się oddawna, że pragnie nas zdradzić. Przeczytałaś, chyba, słowa listu... Musimy temu zapobiec... Ty, tem się zajmiesz...
Ale, Sara miała głowę zaprzątniętą czem innem.
— Dobrze.. dobrze.. — szepnęła. — Lecz, nie mogę otrząsnąć się z wrażenia. Przez sekundę, sądziłam, że skonam ze strachu. Te oczy.. Nie dziwię się, że inni z lęku umierali, kiedy przybywał.. Toć gdyby zechciał, starłby nas, mimo magicznego koła, na proch... Wyraźnie czułam dotknięcie szponów na mojej szyji...
Spojrzał na miejsce, na które wskazywała palcem. Widniał tam, wyraźny czerwony znak.
— I ten odcisk kopyta! — mruknął.
Nagle Sara, wciąż pozostając w ramionach Wryńskiego, wyprężyła się gwałtownie.
— Okropne to — zawołała jakimś nieswoim głosem. — Okropne, ale jakżeż podnieca! Dałeś mi takie emocje, jakich mi nie dał nikt! Nie żałuję, żem porzuciła dla ciebie męża i rodzinę. Stary jesteś podobno, lecz ja wciąż widzę w tobie młodzika! Pójdź, ja cię pożądam...
Pochylił się nad półnagą kobietą i żarłocznie wpił się w jej rozchylone usta...
— W hołdzie, szatanowi!... — mruknął.


ROZDZIAŁ IX.
Umarli nie świadczą przeciw żywym.

Nazajutrz, już o siódmej rano, do mieszkania Lesickiej zastukała jakaś pani. Wysoka, smukła, o zielonych oczach. Ubrana skromnie, lecz wytwornie. Z pod małego toczka, wysuwały się pukle miedziano złotych włosów.
— Przybywam w imieniu pana Różyca! — oświadczyła nieco jeszcze zaspanej służącej. — Pani Lesicka miała pozostawić list dla niego! Przepraszam, że tak wcześnie się zjawiam, ale ten list jest niezwykle pilny, a pan Różyc nie mógł sam po niego przybyć!
Wizyta ta, zupełnie nie zdziwiła pokojówki. W rzeczy samej, wczoraj w nocy otrzymała od swej pani zapieczętowaną kopertę, zaadresowaną na nazwisko pana Różyca. Nadmieniała jej przy tem Lesicka, że ten pan bardzo wcześnie zjawi się po nią.
— Proszę! — rzekła, nie podejrzewając podstępu.
Czyż nie wszystko jedno było, kto list odbierał, Różyc, czy inna osoba, z jego polecenia?
Wytworna nieznajoma prędko schowała po torebki kopertę, zręcznie wsunęła służącej do ręki pięć złotych — i znikła.
Wszystko odbyło się ku zobopólnemu zadowoleniu i pokojówka wielce cieszyła się z niespodziewanego, hojnego napiwku, gdy rychło dalszy przebieg wypadków przyprawił ją o zdumienie.
W niespełna godzinę, przed ósmą, zgłosił się Różyc.
— Wręczyłam list, zaadresowany do pana — wyrzekła — tej pani, która przybyła z pańskiego polecenia!
Otworzył szeroko oczy.
— Z mego polecenia nikt tu nie przybywał!
— Jakto? Taka wysoka, elegancko ubrana pani. Przyszła o siódmej. Twierdziła, że ten list jest panu natychmiast potrzebny!
Chłodne krople potu wystąpiły na czoło Różyca.
— I panienka oddała?
— Powtarzam, że oddałam! Skąd mogłam wiedzieć, że nie powinna byłam wydawać?
— Więc, nowa zasadzka! — wykrzyknął z rozpaczą. — Muszę, bezzwłocznie rozmówić się z panią Lesicką! Czy śpi, jeszcze?
— Śpi! Położyła się wczoraj późno!
— Proszę ją koniecznie obudzić! — a gdy pokojówka spojrzała na niego ze zdziwieniem, dodał — koniecznie! Przyjmuję to na moją odpowiedzialność! Niema chwili do stracenia!
Wyraz twarzy i ton Różyca był taki, że nie śmiała oponować. Musiało zajść coś niezwykłego. Skierowała się tedy, w stronę sypialni, podczas gdy Różyc pozostał w przedpokoju. Myślał teraz, z przerażeniem, że list mogła porwać tylko zauszniczka Wryńskiego.
Nagle, dobiegł go przeraźliwy krzyk służącej.
— Boże! Co za nieszczęście...
Bez namysłu, wbiegł do saloniku. Tam, stała pokojówka i załamawszy ręce łkała głośno. Szybko, zrozumiał powód tej rozpaczy. Na tapczanie, tym samym, obok którego siedział wczoraj, leżały nieruchome, sztywne zwłoki Lesickiej.
— Odebrała sobie życie! — zawołał. — To była ta podróż, którą oznajmiała!
Dotknął zimnej ręki — śmierć musiała nastąpić oddawna. Leżała ubrana w wizytową sukienkę i widocznie, odebrała sobie życie, natychmiast po napisaniu i doręczeniu listu służącej. Porzucona w pobliżu tapczana buteleczka z etykietą, na której widniała trupia główka, najlepiej świadczyła o rodzaju tego zgonu.
— Proszę zaraz zawiadomić policję! — jął wydawać zlecenia służącej. — Ja, teraz odejdę, ale za kilka godzin powrócę!
Jak oszalały, wybiegł z saloniku. Spieszył do Grodeckiego. Jeśli nawet Lesicka odebrała sobie życie, jeśli nawet jej list, zawierający szczerą spowiedź a obciążający Wryńskiego został skradziony, posiadał tyle informacji, że mógł uratować Murę.


ROZDZIAŁ X.
Murze poczynają się otwierać oczy.

O dziewiątej rano Grodecki wraz z Różycem dzwonili do mieszkania Rostafińskich. Mura jeszcze znajdowała się w łóżku, a choć służąca starała się ich odprawić, prawie siłą wtargnęli do wewnątrz.
— Cóż to za zwyczaje? — wyrzekła z jawnem niezadowoleniem, ledwie skinąwszy na powitanie głową. — Wdzierać się przemocą do cudzego domu?
— Inaczej, nie zobaczyłbym cię — poważnie odparł Grodecki, — gdyż stale udajesz nieobecną! A sprowadza nas nader ważna sprawa.
— Nowe plotki.
— Lesicka umarła! — rzucił krótko.
— Lesicka umarła? — powtórzyła blednąc i wprost nie wierząc własnym uszom. — Ależ, widziałyśmy się wczoraj... Czuła się jaknajzdrowsza.
Pod wpływem nieoczekiwanej wieści, nie zdziwiła się nawet, że Grodecki przynosił jej tę wiadomość, choć zdawało się, nie znał Liny. Powtórzyła, raz jeszcze, rzekłbyś z niedowierzaniem.
— Umarła?
— Popełniła samobójstwo!
— Co? — twarz Mury stała się kredowa. — Samobójstwo? Niemożebne...
— A jednak, tak jest... Otruła się w nocy! Sprawa ta wiąże się ściśle z twoją osobą.
— Z moją osobą? — niekłamane zdziwienie, ale jednocześnie i przestrach zadźwięczały w jej głosie.
— Mój przyjaciel, pan Różyc, którego umyślnie tu przyprowadziłem, bliżej to wytłomaczy.
Tupet Mury zginął bez śladu. Uprzejmie wyciągnęła rękę do Różyca, aczkolwiek udawała przedtem, że go nie widzi. W jej oczach zaszkliły się łzy.
— Straszne, okropne... — wyszeptała — Lina nie żyje!... Lecz, czem ja przyczynić się mogłam do tej śmierci? Niechże pan prędzej mówi, panie Różyc!... Umieram z niepokoju.
Począł oględnie.
— To nie pani ponosi winę tej śmierci, przeciwnie... Popełniła samobójstwo, by ratować panią!
— Mnie ratować? — Mura wycierała chusteczką gwałtownie oczy.
— Zacznę od początku — mówił — i proszę się na mnie nie gniewać, jeśli poruszę drażliwe tematy. Kiedy pani postępowanie, wobec Janka, stało się nieco ekscentryczne, że się tak wyrażę, zwrócił się do mnie o pomoc, swego starego kolegi. Z różnych jego spostrzeżeń mogłem wywnioskować, że wpadła pani w ręce największego łotra w Warszawie, Wryńskiego...
— Ach! — drgnęła, starając się zaprzeczyć.
— Wiem o tem, napewno! — ciągnął dalej, niezrażony jej niezadowoloną miną. — Postanowiliśmy panią uratować, choćby wbrew jej woli, o Wryńskim zaś posiadałem różne informacje. Między innemi i tę, że utworzył on jakieś potajemne bractwo i wciąga do niego różne młode i niedoświadczone kobiety.
— Kiedy... — znowu usiłowała mu przerwać.
— Zechce pani słuchać spokojnie, o ile pragnie poznać prawdę. Otóż, wiedziałem, — nie powtarzał szczegółów o hrabiance Izie M. — że Lesicka, choć należy do tego związku, nienawidzi Wryńskiego i pragnie się z tamtąd wydostać.
— Co? — zawołała z niedowierzaniem, na tyle sprzeczną wydała się jej ta wiadomość z własnemi spostrzeżeniami. — Lina nienawidziła Wryńskiego? Myli się pan, bo..... — nagle urwała, spostrzegłszy, że swemi słowami, sama się demaskuje.
— Wcale się nie mylę! Wnet pani się przekona, dlaczego! Zwróciłem się, tedy do Lesickiej, błagając ją o bliższe informacje o Wryńskim. Działo się to wczoraj wieczorem. Zastałem ją w stanie straszliwego zdenerwowania. Po pewnem wahaniu, jęła mi mówić rzeczy okropne. Że jest tą, która z polecenia Wryńskiego, ściąga do związku, różne nowicjuszki... Że wciągnęła hrabiankę Izę M. i panią... Dalej mówiła, że każdej kobiecie grozi tam niechybna zguba i że nadal niema zamiaru przykładać ręki do tych zbrodni, choć znajduje się całkowicie we władzy tego łotra... Że dzieją się tam rzeczy tak potworne, iż niema siły ich powtórzyć. Woli to uczynić listownie, w postaci szczerej spowiedzi...
— Napisała? — padło z ust Liny niecierpliwe zapytanie. — Gdzież ten list?
— List był — odrzekł — ale zdążył mnie uprzedzić Wryński. Wydostał go podstępnie przez jakąś wysoką, o rudych włosach i zielonych oczach kobietę!
— Ach! — szepnęła, gdyż rysopis ten się zgadzał z wyglądem Sary, którą wczoraj poznała w mieszkaniu Kunar Thavy.
Jakieś zasłony spadały z jej oczów, a złote pałace marzeń waliły się w gruzy. Pragnęła, jednak, być całkowicie przekonana. List zginął, a Różyc nie powiedział nic takiego, czego nie mógłby zmyślić. Może inny był powód śmierci Liny?
— A... czy... czy... nie posłyszał pan z jej ust nic ważnego?
Zrozumiał, o co jej chodzi.
— Owszem! — odrzekł. — Pragnie pani posiąść całkowitą pewność, że nie powtarzam bajeczki. Nieboszczka, wiedziona dziwnem przeczuciem, przewidziała i tę okoliczność, gdyby list zaginął... Zbyt dobrze znany był jej Wryński i jego sposoby... Prosiła więc, abym pani powtórzył, co następuje. Przed paru dniami została pani wprowadzona do loży „Braci i Sióstr Odrodzonych” i tam otrzymała imię Amurah, podczas gdy Lesicką nazywano — siostrą Annabel. A hasło w stowarzyszeniu brzmiało Simon...
— Tak! — szepnęła, nie mogąc nadał wątpić. — Więc, Lina...
Teraz, w jej pamięci poczynały się zarysowywać pewne drobne szczegóły, na które przedtem nie zwracała uwagi. Ciągłe zdenerwowanie Lesickiej i jej dość wyraźne półsłówka, że „lepiej będzie, gdy nie uda się na przyjęcie do stowarzyszenia, bo może jej zabraknąć odwagi.” Wczorajszą dłuższą rozmowę sam na sam z Wryńskim i później oczy zapłakane Liny. I widoczny niepokój. Czemuż płakała w gabinecie Kunar Thavy? Próżno Mura łamała sobie nad tem głowę, obecnie wszystko stawało się jasne.
— Biedna Lina! — wymówiła. — Umarła, chcąc mnie ocalić!
— Prócz tego, — dokończył Różyc — ostrzegała usilnie przed „ceremonją” Bafometa! Ma to być potworna orgja...
Grodecki, który siedział dotychczas w milczeniu, nagle przemówił.
— Zapomniałeś o wekslach!
— Tak! — potwierdził Różyc. — Miała pani wydać jakieś weksle!
Twarz Mury stała się purpurowa. Wstydziła się swego dziecinnego postępowania. Och, jakżeż wpadła. Położenie było tak poważnie, że należało być szczerą.
— Wydałam... — bąknęła.
— Komu? — indagował trzeźwy życiowo inżynier, nie zważając, że swemu zapytaniami wyrządza jej widoczną przykrość.
— Było... tak.... — tłómaczyła. — Powiem prawdę, skoro panowie wszystko wiedzą... Dużo tu winy Lesickiej. Gdy mnie przyjęto do związku, poczęła nagabywać, żebym złożyła jakąś ofiarę... Ponieważ nie posiadałam pieniędzy, więc weksle... Miała to być tylko formalność, a Wryński, podobno, nie zamierzał z tych zobowiązań czynić użytku.
— Nie zamierzał? — z gorzką ironją powtórzył Grodecki. — Napewno, puścił je w obieg! Wszystko pojmuję. O to, mu głównie chodziło! Czy pamiętasz, na jaką opiewały sumę?
— Zdaje się — czuła się coraz więcej zażenowana — kilkadziesiąt tysięcy!
— Znakomite! Tylko, kilkadziesiąt tysięcy! Ach, Muro...
Dodałby, coś niezbyt dla niej pochlebnego, gdyby w tejże chwili nie rozpłakała się na głos. A z ust jej padła cicha prośba.
— Nie męcz mnie już, Janku...
Tylko zagryzł z gniewu wargi, a Różyc pokiwał głową. Kulisy całej afery, rola Lesickiej, lęk jej przed bezpośredniemi wyznaniami oraz dobrowolna śmierć, stawały się całkowicie wyraźne.
W pokoju zapanowało milczenie, przerywane tylko cichemi szlochami Mury.
Grodecki, pierwszy podniósł się z miejsca.
— Trzeba będzie — rzekł — za wszelką cenę odebrać temu łajdakowi te weksle, przecież nie podaruje mu się podobnej sumy. Uspokój się Muro! Nie chciałem ci wyrządzić przykrości. Tylko, niechaj ta historja posłuży ci za naukę, by nie rzucać się w ramiona pierwszego lepszego przybłędy, li tylko dla tego, że głosi piękne słówka. Daruj, że ci to mówię i daj swą łapkę na zgodę!
Z radością wyciągnęła do Grodeckiego rączkę, na której złożył długi pocałunek. Czuła się wobec niego bardzo winna. A on, kochał ją i przebaczał. Teraz, dopiero, rozumiała, co to jest oddany mężczyzna, na którego, w każdym wypadku życiowym można liczyć.
— Bądźmy zadowoleni — wesoło wymówił Grodecki, rad, że odzyskał serce narzeczonej, — bo wszystko szczęśliwie się skończyło. Dla Lesickiej, lepiej się stało, że umarła. W części przekreśliła swą winę. Co zaś tego zbrodniarza, Wryńskiego się tyczy, musi ponieść zasłużoną karę. Mniema, że skoro ukradł list, wszystko zostało zatuszowane. Myli się grubo. Na zasadzie naszych wskazówek, a przedewszystkiem twoich zeznań Muro, władze gorąco zajmą się jego osobą.
Różyc, również pałał chęcią pomszczenia swych dotychczasowych porażek na Wryńskim.
— Natychmiast — oświadczył — udam się do komisarza, prowadzącego dochodzenie w sprawie samobójstwa Lesickiej. Na szczęście, znam go bardzo dobrze. Przedstawię mu, posiadane przez nas dane i postaram się, aby pannie Murze oszczędzono przykrości, mogących wyniknąć z tej całej przygody...
— I ja udam się z tobą! — zawołał Grodecki. — Zaczekaj na mnie, Muro! Powrócę, najdalej, za godzinę!
Raz jeszcze ucałował ją serdecznie i wyszedł razem z Różycem.
Pozostała sama. Nie wiedziała, czy smucić się, czy cieszyć, że cudem ocalała z niebezpieczeństwa. Choć obcem jej było prawdziwe znaczenie „ceremomji” Bafometa, aż za dobrze pojęła, jakiego rodzaju było „towarzystwo”, do którego ją wciągnięto. Wyłudzenia, szantaże. A najwięcej gniewała teraz Murę, własna jej głupota. Czyż po wczorajszej wizycie u Wryńskiego, nie powinna się była zorjentować. Sataniści? Czciciele zła? Gdyż nie ulegało najlżejszej wątpliwości, że teorje wygłaszane przez Bucickiego, jakie ją tak przeraziły, a które Kunar Thava niby to w śmiech obracał, były również teorjami Wryńskiego. Wzdrygnęła się ze wstrętem. Bogu dzięki, nigdy już w życiu nie ujrzy tej szajki.
— A jednak zobaczysz! — wtem koło Mury zabrzmiał znajomy głos.
Podniosła ze zdumieniem oczy i zbladła z przerażenia. Przed nią stał Wryński. W jaki sposób się dostał, przedstawiało zagadkę. Nie słyszała ani dzwonka, ani meldunku służącej.
— Pan? — wybełkotała. — Skąd się pan tu wziął?
— Przyszedłem panią odwiedzić!
— Mnie... mnie... — nie mogła się jeszcze opanować — po tem wszystkiem?
— Nie rozumiem, o co pani chodzi! Czyż niemiłą jest pani moja wizyta?
Mura porwała się z fotela.
— Proszę natychmiast wyjść!
Po twarzy Wryńskiego, jakiejś bladej i zmienionej przebiegł dziwny uśmiech.
— Mam odejść? Niezbyt pani gościnna!
— Zawołam służącą!
— Zawoła pani służącę? Proszę...
Spojrzała na Wryńskiego z gniewem i w tejże sekundzie, spotkały się jej oczy. Uderzył w nią jego płomienny wzrok, a dziwny wstrząs, niby tok elektryczny, przebiegł wzdłuż ciała. Chciała się poruszyć, nie mogła. Pragnęła krzyknąć, głos zamarł w gardle.
— Cóż, nie idzie pani? — zadrwił.
Znów uczyniła daremny wysiłek, lecz nogi odmówiły posłuszeństwa, a bezdźwięcznie poruszyły się wargi.
— Hm! — rzekł. — Widzę, że znacznie grzeczniejsza już się stała panienka. Zresztą, zastosuję się do jej prośby. Tak pani pragnęła, abym stąd wyszedł? Zgoda, ale odejdziemy razem. Tylko, musimy, tu na miejscu, jeszcze załatwić pewne sprawy, gdyż...
Urwał. Zdala, dobiegł go odgłos kroków.
— Przedewszystkiem, — oświadczył — podejdzie pani do drzwi i oznajmi tej osobie, która się zbliża, że jest zajęta i chwilowo nie może z nią rozmawiać. Później, do mnie powróci.
Jakaś moc niewidzialna, pchnęła naprzód Murę. Stąpając, niczem automat, podeszła we wskazanym kierunku.
Z dalszych pokojów, nadchodziła pani Rostafińska, jej matka.
— Czy sama jesteś? — z sąsiadującego z salonem gabinetu dobiegło jej zapytanie.
— Niestety, mamo — z piersi Mury mechanicznie, wbrew jej woli padały wyrazy — bawi ktoś mnie. Przyjdę do ciebie niedługo...
— Dobrze! — wyrzekła pani Rostafińska i jęła się oddalać w przeciwnym kierunku.
W pokoju zabrzmiał złośliwy śmiech Wryńskiego.
— Brawo! — pochwalił. — Niezwykle pojętna z tej panny Mury uczennica. Przejdźmy, na następnego zadania! Proszę bliżej...
Rzekłbyś, same nogi poniosły ją w stronę Kunar Thavy. Choć rozumiała i słyszała wszystko znakomicie, nie była zdolna do oporu.
— Usiądzie pani — wskazał na niewielki stolik, na którym leżał papier i stał kałamarz — weźmie do ręki pióro i napisze pewien list. Oczywiście, do szczęśliwego narzeczonego, z którym tak serdecznie pogodziła się niedawno.
Spełniła rozkaz. Położył rękę na jej ramieniu i prawie wsparty na niej dyktował, a Mura pisała posłusznie.

Drogi Janku!
Po głębszem zastanowieniu, doszłam do przekonania, że wszystkie Twoje zarzuty są niesłuszne. Dr. Wryński jest najuczciwszym, i najszlachetniejszym człowiekiem i nic innego prócz przyjaźni i życzliwości od niego nie doznałam. Twierdzić, że przyczynił się on, w jakikolwiek sposób do samobójstwa Liny Lesickiej, byłoby rzeczą potworną. Nie wolno rzucać lekkomyślnie brudnych kalumnji. Co zaś, tyczy się sprawy moich nieszczęsnych weksli, to muszę się przyznać, że dałam je dr. Wryńskiemu dobrowolnie. Powiedziałam Ci inaczej, obawiając się Twoich wymówek. Więcej, wyznam. Zaproponowałam mu je sama, chcąc przeprowadzić pewien interes i włożyć w tej formie kapitał do spółki. Oto, szczera prawda. Nie gniewaj się na mnie. Nie gniewaj się również, że w obawie przed nowemi scenami i wyjaśnieniami, zniknę na cały dzień z domu i niewiadomo kiedy powrócę.
Mura.

Wryński odczytał starannie list, poczem położył go, na widocznem miejscu.
— Doskonale! — szepnął z zadowoleniem.
Mura siedziała za stoliczkiem, wyprostowana, patrząc przed siebie bezmyślnie, niczem woskowa kukła.
— Doskonale! — powtórzył. — A teraz, wstanie pani, pójdzie do przedpokoju i tam nałoży kapelusik i futro.
I obecnie, nie zawiodło posłuszeństwo Mury. Rychło, już ubrana, otwierała wejściowe drzwi. Tylko, kręcąca się po przedpokoju służąca, spojrzała na nią ze zdziwieniem, ale wydawało się, że nie widzi wcale jej towarzysza. To zastanowiło Murę. Zastanowiło ją również, że gdy zstępowała ze schodów, postać idącego przed nią Wryńskiego, jakby zbladła. Chwilami, miała wrażenie, że jest on utkany ze mgły i niby duch bezszelestnie ślizga się po stopniach.
Przed domem, stała luksusowa limuzina. Mura pamiętała skądciś to auto. Czyż nie był to ten sam samochód, którym wraz z Lesicką jeździła na zebranie?
Drzwiczki limuziny rozwarły się raptownie a z nich wysunęła się czyjaś dłoń.
— Chodź, prędzej! — posłyszała szept, a w tejże chwili postać Wryńskiego znikła.
Znalazła się wewnątrz auta. Siedziała tam, wytwornie ubrana kobieta o miedzianych włosach i niepokojących, zielonych, jak u kota, oczach.

Kiedy Grodecki wraz z Różycem, znaleźli się z powrotem w mieszkaniu Rostafińskich, na samym wstępie, spotkała ich przykra niespodzianka.
— Panienka wyszła! — oznajmiła służąca.
— Jakto, wyszła? — zdziwił się inżynier. — Miała zaczekać na mnie w domu? Czy ktoś wstąpił po nią?
— Nie, nikt! Przez cały czas nie mieliśmy żadnej wizyty. Wyszła sama. Akurat, byłam w przedpokoju...
Nic nie rozumiał. A może starsza pani Rostafińska mogła coś wyjaśnić w tej sprawie. Ale, jej słowa przyprawiły go o jeszcze większe zdziwienie.
— Ktoś ją odwiedził! — wyrzekła, witając się serdecznie z Grodeckim, gdyż lubiła i ceniła go bardzo. — Najwyraźniej, słyszałam w salonie rozmowę. A kiedy, chciałam wejść do Mury, przeprosiła mnie, że przyjąć mnie nie może, bo jest zajęta...
Służąca, obecna przy tem oświadczeniu, wzruszyła ramionami.
— Zdawało się naszej pani! Nikt nie odwiedzał panienki i nikomu drzwi nie otwierałam. Nie słyszałam, również, dzwonka...
— Nadzwyczajne...
Grodecki postał chwilę, w zamyśleniu.
— Może pozostawiła jaką kartkę? — zapytał.
— Proszę, niech pan sprawdzi!
Wszedł do salonu i odrazu go uderzył spory arkusik listowego papieru, jakby umyślnie położony na widocznem miejscu.
Pochwycił list do ręki i czytał. A w miarę, jak poznawał jego treść, twarz Grodeckiego, to czerwieniała, to bladła. Wydało mu się, że oszalał. Co znaczyło postępowanie Mury?
— Różyc! — zawołał przyjaciela, który pozostał w przedpokoju. — Przyjdź do mnie...
A gdy Różyc nadszedł, doręczył mu list.
— Przeczytaj i wytłómacz... bo mnie, już całkowicie pomięszało się w głowie!
Przeczytał i opuścił ręce bezradnie. Zaiste, był to grom z jasnego nieba.
— Naprawdę, oszaleć można, — mówił z boleścią w głosie Grodecki. — Jak pojąć wszystkie te wybryki Mury. Niedawno, zgadzała się, że Wryński jest ostatnim łotrem, obecnie pisze dlań hymn pochwalny. Przyznała się, że wyszantażował z niej weksle, teraz twierdzi, że dała je dobrowolnie. Pierwsza wyciągnęła do mnie rękę na zgodę i po godzinie tę zgodę zrywa...
Głowę Różyca, zaprzątała inna myśl.
— Dodaj do tego — rzekł — że samo zniknięcie twej narzeczonej, nastąpiło w niezwykłych warunkach. Pani Rostafińska słyszała w salonie jakąś rozmowę, służąca świadczy kategorycznie, że panny Mury nikt nie odwiedzał.
— Chcesz wysnuć z tego jakiś wniosek?
Różyc raz jeszcze jął odczytywać fatalny list i wydawało się, że wraża zawarte tam słowa w swą pamięć. Później, podbiegł do okna i ze wszystkich stron oglądał papier pod światło. Studjował każdą literę, najdrobniejszy zakręt pióra.
— Zgadzają się moje przypuszczenia! — oświadczył, po chwili. — Tego listu nie pisała twoja narzeczona!
— Przecież jej pismo!
— Nie pisała świadomie! Został skreślony pod przymusem, w stanie hypnotycznego uśpienia! Można to poznać z układu niektórych liter — pismo jest jakby mechaniczne. Ręczę, że się nie mylę, gdyż długo zajmowałem się podobnemi zagadnieniami. Tu miało miejsce nowe łajdactwo! Choćby nawet twierdziła odwrotnie oficjalna, grafologiczna ekspertyza...
— Więc? — zapytał Grodecki.
— Pędźmy do komisarza Dena! — zawołał. — On nam najlepiej poradzi!



ROZDZIAŁ XI.
Różyc poczyna działać.

Przed domem, w którym zamieszkiwała Lesicka gromadziły się grupki przechodniów, a w bramie „miejscowe powagi” z panem dozorcą na czele, rozprawiały o tej śmierci z ożywieniem. Zwykle tak bywa, gdy następuje podobny wypadek i bez zrozumiałej przyczyny opuszcza ten świat dobrowolnie młoda i piękna kobieta.
Wewnątrz mieszkania, komisarz Den, w towarzystwie wywiadowców, prowadził energiczne dochodzenie. Jeśli, w pierwszej chwili, chciał zaliczyć samobójstwo Liny Lesickiej do rządu tragicznych zgonów, spowodowanych rozstrojem nerwowym, lub zawodem miłosnym — to, po wyjaśnieniach Różyca i Grodeckiego, nabierała ta śmierć w jego oczach zgoła innego charakteru.
Zaprzątnięty swą pracą, zdziwił się, gdy jeden z wywiadowców zameldował mu, że Grodecki i Różyc przybyli powtórnie. Opuścili go oni niedawno, umówiwszy się, że stawią się dopiero po południu do odnośnego policyjnego Urzędu, w towarzystwie panny Mury — w międzyczasie więc, musiało zajść coś niezwykłego.
— Prosić! rozkazał krótko.
Przypuszczenia Dena, okazały się słuszne.
— Panie komisarzu! — wołał już od progu Grodecki, silnie podniecony. — Nowe komplikacje.
— Cóż takiego?
— Oto, jaka nas spotyka niespodzianka! — wyciągnął z kieszeni list Mury.
Den przeczytał go uważnie, zmarszczył czoło i wzruszył ramionami...
— Trudno! — rzekł. — Pańska narzeczona pragnie za wszelką cenę ratować Wryńskiego! A szkoda, mogła być pierwszorzędnym świadkiem....
— Nie takie to proste, jak się na pozór wydaje! — przerwał Różyc, który był równie podniecony, jak i jego przyjaciel.
— Jakto?
— Ten list napisany został, pod dyktando... W stanie hypnozy!
— Hypnozy?
— Wspominałem panu już, jaką Wryński posiada siłę i co uczynić potrafi. Wspomniałem o odwiedzinach w moim gabinecie i o smutnym zakończeniu wczorajszej naszej wizyty. Hypnotyzować można na odległość. Głowę daję zato, że Wryński tak postąpił z panną Murą, a dla niepoznaki kazał jej pozostawić list. Wszystko świadczy, że został napisany w stanie somnambulicznego uśpienia... Sztywność liter i niektóre ich załamania. Mało tego. Wryński mojem zdaniem, nie tylko podyktował list, ale i wywabił pannę Rostafińską z mieszkania...
Den zmarszczył czoło. Zastanowił się nad czemś długo.
— Widzi pan — przemówił — wszystko są to rzeczy przechodzące normalne ludzkie pojmowanie. Osobiście również wyczuwam, że w tej historji z listem, zachodzi coś niezwykłego. Twierdzi pan, że został napisany pod przymusem, ale, czy inni uwierzą? Mamy przed sobą autentyczne pismo panny Rostafińskiej, i nie wolno nam nie przywiązywać do tego wagi. Chce pan udowodnić hypnozę. Bez jej zeznań, będzie bardzo trudno. Wyszła z domu dobrowolnie i znów niema podstawy do rozczynania dochodzeń...
— Więc, cóż robić? Co robić? — zawołał z rozpaczą, pojmując, że jego wywody nie zdołają przekonać trzeźwych i spoglądających sceptycznie na „zjawiska nadzmysłowe” umysłów. — Pozostawić nieszczęsną we władzy tego łajdaka? Porwał ją tylko po to, aby zgubić...
Komisarz rozłożył bezradnie ręce.
— Na zasadzie domysłów, nie mogę zarządzić u Wryńskiego rewizji, w poszukiwaniu panny Mury, tembardziej, że jeśli nawet trafne są pańskie przypuszczenia, ukrył on ją, napewno, nie u siebie w mieszkaniu, a gdzieindziej. Moi ludzie, od rana obserwują dom, w którym zamieszkuje i wiem, na zasadzie ich raportów, że ani sam nie opuszczał mieszkania, ani nikt obcy do niego nie przychodził. Zepsułoby mi to całą robotę... Musicie, panowie, uzbroić się w cierpliwość. Mam nadzieję, że sprawę dziś wyjaśnię ostatecznie, a przez te kilka godzin pannie Rostafińskiej, nie stanie się żadna krzywda.
— Odnalazł pan coś? — niecierpliwie wykrzyknął Grodecki.
Den uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Wryński sądził — odparł, że gdy jego pomocnica skradnie list nieboszczki, zatrze za sobą wszelkie ślady. Niestety, nawet marna bibuła bywa czasem niebezpiecznym świadkiem...
Teraz, dopiero zauważyli, że na stoliku, przy którym siedział komisarz, leżała poczerniała bibuła oraz kartka papieru, na której widniały wynotowane różne słowa. Wskazał na nie.
— Lesicka — wyjaśniał — pisząc swą przedśmiertną spowiedź, suszyła list o tę bibułę. Zachowało się niewiele. Tylko niektóre wyrazy. Ale, wywnioskować z nich można bardzo dużo. Szczególniej, o ile dopomoże mi pan Różyc...
— Jakie wyrazy? — zapytał, zaciekawiony.
Den
, ujął kartkę do ręki i powoli odczytywał:
— Oprócz... mieszkania... dwa lokale.. tam.. zebrania... Skolim... Brwin... Udaje... przeb... czarna broda, okul.... Najb... jutro.. wiecz.. ceremon.. Baf.. ohyd..
— Ach! — wykrzyknął Różyc.
— Z tego wynika jasno — mówił komisarz Den — że Wryński, prócz swego mieszkania przy ulicy Koszykowej, posiada jeszcze dwa lokale i tam urządza zebrania swego związku „Braci i Sióstr Odrodzonych”. Dalej, wynika, że zakonspirowane pomieszczenia znajdują się, dla niepoznaki, w dwóch różnych miejscowościach — Skolimowie i Brwinowie. Zebrania odbywają się w nich, zapewne, na zmianę, aby trudniej było te gniazda zepsucia wyśledzić, a Wryński jeździ w przebraniu, przyprawiwszy sobie czarną brodę. Otóż, przypilnujemy szanownego maga wieczorem tak, że z brodą, czy bez brody wpadnie w nasze ręce. Gdyż wyraźnie z tych urywków wynika, że zebranie ma się odbyć „jutro”, więc dzisiaj wieczorem... Jakaś ceremn... czyli ceremonja Baf... Tego, nie rozumiem? Czy pan się nie domyśla, co to znaczy panie Różyc?
— Tak zwana ceremonja Bafometa!
— Jakiś niecny obrządek?
Różyc spoważniał.
— Aby pan komisarz zrozumiał, zagłębić się będę musiał w otchłanie t. zw. satanizmu. Zajmie to nieco czasu.
— Bardzo proszę! Pragnę tę całą sprawę zbadać do dna. Jest wprost fantastyczna.
Podczas, gdy Grodecki, siedząc w pobliżu Dena, w milczeniu palił papierosa, począł wyjaśniać:
— Kult czarta, jako przeciwnika Zbawiciela, istnieje od początku prawie ery chrześcijańskiej. Pierwszym jego jawnym przedstawicielem był Simon, założyciel sekty gnostycznej, o czem panu komisarzowi już wspomniałem. Ale szczególnie wyraźnie objawił się ten kult w średniowieczu, w czasie tak zwanych „sabbatów”. Nietylko czarownicy i ludzie prości, których gnębili ówcześni możnowładcy i kler, bywali na tych zebraniach, chcąc zaznaczyć swój bunt przeciw religji i istniejącemu porządkowi oraz sądząc, że szatan da im niezwykłe siły. Bywała i arystokracja. Przez ciekawość, nudę, lub zepsucie. Co się działo na „sabbatach” opisywać nie będę, te opisy są zbyt znane. Niema potrzeby wspominać o czarcie, pojawiającym się na tych zebraniach w postaci bladego młodzieńca, lub wstrętnego kozła i orgjach, które tam się działy, pod przewodnictwem tajemniczych kobiet, rzekomo ucieleśnionych demonów — zwanych „królowemi sabbatu”. Zaznaczę tylko, że jednocześnie z temi „demokratycznemi” sabbatami, w których udział przyjmowała przeważnie hołota, kult czarta gnieździł się w różnych tajemnych stowarzyszeniach, a nawet rycerskich zakonach. Między innemi, opanował on całkowicie zakon Templarjuszy, a ci przejąwszy nauki gnostyckie, byli przekonani, że składając hołd czartowi zdobędą taką potęgę, iż owładną światem. Pluć mieli na krzyż, a swe ohydne i bluźniercze obrzędy przyjęcia do Zakonu, urządzali w Wielki Czwartek.
Przyjęcie takie polegało na tem, że kandydat wyrzekał się Chrystusa, składał na ciele braci wstrętne pocałunki, poczem następowała ohydna, wyuzdana orgja. Templarjusze ucieleśnili nawet czarta w postać t. zw. Bafometa. Był to posąg, ukryty w ich tajemnych świątyniach, gdyż, oczywiście, na pozór uchodzili za prawowiernych rycerzy. Posąg ten, wykuty ze szczerego złota, o rubinowych oczach, wyobrażał potwornego kozła, o piersi kobiecej, zasiadającego na ziemskim globie. Wiele szczegółów o tym kulcie, odnaleźć możemy w książce niemieckiego uczonego von Hammera p. t. „Mysterium Baphometis revelatum,” który przypadkiem odnalazł i opisał ich „sekretne statuty”, pochodzące z XIV w., a między innemi obrządek „consolatis”. Oto, skąd poszła nazwa t. zw. „ceremonji Bafometa”, będących ohydnemi obrządkami, czemś w rodzaju czartowskiego nabożeństwa...
— Acha! — mruknął komisarz — poczynam pojmować!
— Nie koniec na tem! — ciągnął Różyc swój wykład dalej. — Gdy publiczny kult szatana stał się wiadomy, władze wystąpiły z całą energją. Powstała inkwizycja. Wiele w jej działalności było potwornego i wielu niewinnych zginęło na stosie, ale śmierć ponieśli i prawdziwi zbrodniarze. Unicestwiono zwolenników „sabbatu”, a zakon Templarjuszy został doszczętnie zniesiony. Ledwie kilku rycerzom udało się uciec, którzy, wedle legend, mieli ów słynny posąg Bafometa wywieźć ze sobą do Szkocji. Jednak, kult czarta i sekty djabelskie przetrwały. Oczywiście, w zmienionej postaci, bardziej ukryte i bardziej zakonspirowane, odbywające się z zachowaniem jaknajwiększych ostrożności i jaknajwiększej tajemnicy, a ceremonję Bafometa, poczęto nazywać również „czarną mszą”, jakby na urągowisko prawdziwej mszy katolickiej.
— Czarna msza? Coś słyszałem...
— Ceremonjał, w czasie podobnej „czarnej mszy” był naogół następujący. W komnacie, całej obitej na czarno, w głębi wznosił się czarny także ołtarz, poza ołtarzem rozwieszona była czarna draperja z białym krzyżem. Pośrodku ołtarza, znajdowały się czarne świece. Na ołtarzu leżała całkowicie obnażona kobieta, z nogami zwisającemi, z głową na poduszce. Oficjant, za każdem przyklęknięciem, całował obnażone ciało. Jak widzimy, obrządek zarówno rozpustny, jak bluźnierczy. Mało tego, podczas podobnej „czarnej mszy”, wymagana była krwawa ofiara, jako rzecz miła czartowi. Największem powodzeniem, cieszyły się te ohydy w XIV w. w Paryżu, a jak pisze Przybyszewski, w swej „Synagodze Szatana”, bieda była tam tak wielka, że matki sprzedawały same swe dzieci dla podobnych „ceremonji” za luidora. Historycznie zostało stwierdzone, że w takich obrządkach, przyjmowała udział pani de Montespan, faworyta króla Ludwika XIV, sądząc, że w ten sposób podnieci wygasającą miłość swego królewskiego kochanka...
— Niemożebne!
— Mamy nawet rycinę, pochodzącą z tej epoki. Widać na niej panią de Montespan całkowicie nago, a nad nią pochylonego eks-księdza Guibourga, w czartowskim, ornacie. Ten Guibourg, był łotr nad łotrami, niby prototyp naszego Wryńskiego, który z odprawiania podobnych „czarnych mszy”, zrobił sobie specjalność. Bluźnierca, czarnoksiężnik, truciciel, za różne nieczyste sprawki, usunięty z katolickiego kościoła. Liczył, również, lat siedemdziesiąt... Zmarł nagle, w czasie takiej ceremonji, wyczerpany rozpustą i pijaństwem...
— No... no...
— Kult djabelski i „czarne msze” przetrwały i do naszej epoki, a djabeł zyskiwał nowych zwolenników. W XIX w., w literaturze zaczęła się jego „rehabilitacja”. Począwszy od Byrona, zachwycają się nim różni poeci, uważając Lucypera, za ducha buntu i niesłusznie strąconego anioła. Bodaj, niema „dekadenta”, któryby nie pisał strof na jego cześć, a genjalny degenerat Karol Baudelaire poświęca mu swe „Litanie de Satan”
O, toi, le plus savant et le plus beau des Anges.
Dieu trahi par le sort et privé de louanges
O, Satan, prends pitie de ma longue misere!
O, Prince de l’exil, á qui l’on a fait tort.
Et, qui vaincu, toujours se redresse plus fort!
O Satan...
Tak brzmią te strofy. Również nasz Stanisław Przybyszewski, gwałtownie studjuje satanizm i pisze swą „synagogę Szatana”, oraz bardzo mało znany utwór, stanowiący obecnie rzadkość bibljograficzną — „Kult czartowskiego kościoła”. Sprowadza to na niego oskarżenia, że sam przyjmował udział w „czarnych mszach”. Nawiasem mówiąc, w Warszawie bardzo o podobne oskarżenia łatwo, bo i mnie swego czasu zarzucano propagandę satanizmu, i tylko dla tego, że ogłosiłem kilka broszurek historycznych z tej dziedziny...
— Słyszałem o tem! — uśmiechnął się Den.
— Oczywiście, „satanizm” ten literacki, nie ma nic wspólnego z prawdziwym kultem czarta. Ale, powtarzam, kult ów istnieje. W końcu XIX w. zdemaskował go słynny pisarz francuski I. K. Huysmans i przedstawił w swej powieści „La Bas”. Prócz tego, zebrał Huysmans ogromną ilość dokumentów, listów, wyznań, które udowadniają, że „czarna msza”, czyli „ceremonja” Bafometa jest i nadal odprawiana. Sam nawet, przez ciekawość, przyjął w niej udział. Zatraciła ona tylko, swój poprzedni krwawy charakter, nie składają już tam ofiar szatanowi z nowonarodzonych dzieci, a zamieniła się w bluźnierczą, wyuzdaną orgję... Sataniści, kradną przeważnie hostje św., by później w najbrudniejszy sposób je pokalać, bezczeszczą krzyż i wymysłami obrzucają Zbawiciela.
Umilkł. Na twarzy komisarza zarysował się wyraz niesmaku.
— Wstrętne! — mruknął. — Nigdy, nie przypuszczałem. Wiele czytałem o tych szaleństwach w średniowieczu, ale nie sądziłem, że może to się dziać i obecnie. Miałem zawsze wrażenie, gdy mi opowiadano podobne historje, że są to bajeczki dla dorosłych dzieci. Kult czarta w naszej epoce materjalizmu i niewiary? Nadzwyczajne? I gdyby nie ten Wryński i jego „Bractwo Braci i Sióstr Odrodzonych”...
— Nie uwierzyłby pan? — uśmiechnął się Różyc. — Wcale się panu nie dziwię! I ja długo nie wierzyłem, póki nie posiadałem niezbytych dowodów...
— Lecz, któż do licha, przyjmuje udział, w podobnych bezeceństwach?
— Szaleńcy i degeneraci! Rozhisteryzowane, a niezaspokojone seksualnie kobiety! Wreszcie, głupcy, poszukujący czegoś niezwykłego i emocjonujących wrażeń...
— Dokąd to wszystko prowadzi?
— Do obłędu, lub samobójstwa. Lesicka jest czwartą ofiarą. Poprzednio, trzy młode kobiety, wciągnięte przez Wryńskiego do djabelskiej sekty, odebrały sobie życie..
— Ale, Wryński?
— Pragnie pan komisarz się dowiedzieć, z kogo składa się jego otoczenie? Z dwóch kategorji ludzi. Ze zboczeńców, oddanych mu duszą i ciałem, którzy sądzą, że popełniane przez nich ohydy oraz kult czarta, nadaje im jakiś charakter nadludzki. Takim jest najbliższy przyjaciel i uczeń Wryńskiego — teoretyk „zła” — Bucicki. Pijak i degenerat, który najdalej za rok, skończy w domu obłąkanych. To pierwsza grupa. Drugą, stanowią, naiwne ofiary, pociągnięte „sławą” i niezwykłemi właściwościami Kunar Thavy...
— Rozumiem...
— Bo, może on zaimponować niejednemu i dla tego jest szczególnie niebezpieczny. Takie ofiary, które z zasady muszą być zamożne, odziera do nitki, jak to uczynił z panną Rostafińską. Bo, nie wierzę w jej list. Od początku do końca jest sfałszowany. A, żeby ofiara siedziała cicho, lub jeszcze lepiej można było ją oskubać, zmusza się ją ostatecznie, do przyjęcia udziału w „ceremonji” Bafometa...
— Więc tam dzieją się takie potworne sceny? Podobne do tych, które pan przed chwilą opisywał?
Różyc zastanowił się.
— Rytuały „czarnych mszy”, — odrzekł — bywają najprzeróżniejsze. Co robi Wryński, dokładnie nie wiem. Lecz, ze słów Lesickiej, wnosić mogę, że istotnie odbywają się tam rzeczy straszne. Może, wzorem starych gnostyków i manichejczyków, wszystkie kobiety stają się łupem wszystkich mężczyzn? Może, następuje to, pod wpływem odurzających kadzideł i trunków?... Nie wiem.. Lecz, raz jeszcze powtarzam, że wyraźnie zaznaczała Lesicka, iż każdą uczciwą kobietę, gdy oprzytomnieje, po podobnej orgji, ogarnia taka rozpacz, że nie przeżywa swej hańby. Dla tego, drżę o pannę Murę...
— I ja drżę o nią! — zawołał Grodecki. — Bo, jeśli to paskudstwo ma się dziś odbyć, a słuszne są przypuszczenia mego przyjaciela, to Wryński, w którego mocy się znalazła, nie omieszka jej tam wciągnąć!
Jakiś cień przebiegł po twarzy komisarza Dena.
— Panowie! — rzekł, stanowczym głosem, nie dając nic poznać po sobie i starając się ich pocieszyć. — Czemuż takie smutne horoskopy! Przecież, powiedziałem wam, że obstawiłem dom, w którym mieszka Wryński tak, że mysz się z niego nie wyślizgnie. Dzięki wyrazom, jakie zachowały się na bibule, wiemy dokąd się udaje. Trochę cierpliwości panowie, jeszcze kilka godzin! I pocóż, zaraz przypuszczać najgorsze. Wieczorem zarządzę rewizję. Zwlekam do tej pory, bo pragnąłbym pochwycić tę całą bandę, a może i nakryć „ceremonję” Bafometa. Są na to dane, że dziś się odbędzie i nie chcę ptaszków płoszyć przed czasem. Miejmy nadzieję, że w praktyce ujrzymy te wszystkie djabelstwa, o których tak zajmująco wykładał nam pan Różyc.
Powstał z miejsca. W tejże chwili wszedł jeden z wywiadowców, meldując, że przybył doktór, celem dokonania sekcji zwłok nieboszczki.
— Niestety, muszę pożegnać panów! — rzekł, wyciągając do nich rękę. — Więc, do wieczora i proszę być dobrej myśli! Zatelefonuję i razem wyruszymy na tę wyprawę!
Na ulicy, Różyc pożegnał Grodeckiego i pospieszył do domu. Gdy znalazł się w swoim gabinecie, najprzód pogłaskał olbrzymiego charta, a później począł czegoś szukać, w jednej z szuflad biurka.
Wreszcie, znalazł, a uśmiech zadowolenia rozpromienił jego oblicze.
— Zobaczymy, panie Kunar-Thavo — mruknął — czy zawsze będziesz mnie zwyciężał? I czy, naprawdę jestem takim słabym przeciwnikiem?


ROZDZIAŁ XII.
Ceremonja Bafometa.

Mury stan był, zaiste, niezwykły. Niby sen, na jawie. Pamiętała, że zajęła miejsce w samochodzie, obok jakiejś miedzianowłosej pani, a twarz tej pani wydała się jej znajoma.
Samochód ruszył, z zawrotną szybkością. Nie obchodziło teraz Mury, ani dokąd ją wiozą, ani co zamierzają uczynić. Wciąż otaczała ją jakaś mgła, a w tej mgle ginęły wspomnienia, uczucia. I Janek Grodecki i list i co pomyślą sobie o jej niezwykłem zniknięciu w domu.
Jak długo trwała podróż, nie mogła określić. Sekundę, a może godziny? Jej towarzyszka nie odezwała się ani słówkiem, jakby nie zwracając uwagi na obecność Mury. Tem lepiej. Bo, przecież i tak nie mogła jej odpowiedzieć.
Raptem, samochód przystanął.
I znów poczuła Mura, jak jakaś nieznana siła, której musi być posłuszna, wyciąga ją z auta. Pokornie podniosła się i wysiadła. Rzekłbyś, same niosły ją nogi. Dokoła widniały poła, pokryte śniegiem i okryte szronem drzewa.
Krajobraz nie obchodził Mury. Przed nią zarysował się jakiś niewielki, opuszczony dom, znajdujący się widocznie, zdala od miasta.
Skierowała się w jego stronę, niby znała ten budynek oddawna. Przedsionek, długi, ciemny korytarz, później mały pokoik. W tym pokoiku stała otomana.
Na otomanę tę padła Mura i wnet zasnęła twardym, kamiennym snem.
Miedzianowłosa kobieta, która weszła wślad za nią długą chwilę patrzyła na leżącą. Później, uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, zbliżyła się do jednej ze ścian izdebki.
Nacisnęła jakąś deseczkę i ukazał się telefoniczny aparat. Był to aparat, wyłączony z ogólnej sieci i potajemnie założony przez Wryńskiego. Coś pokręciła przy nim i rychło na drugim końcu telefonicznego drutu zabrzmiał głos czarnego maga.
— Cóż, udało się? — zapytał.
— Wprost, nadzwyczajne! — odparła, ze szczerym podziwem. — Nigdy nie przypuszczałam..
— Że możliwa jest hypnoza na odległość?
— Tak! Śpi, jak zabita! Robiłeś z nią, co chciałeś!
W tonie Wryńskiego odezwała się przechwałka. Lubił popisywać się swoją siłą.
— Tego nie uczyni żaden magnetyzm! — wyrzekł.
— Niewątpliwie!
Wryński, jednak, wnet zmienił temat. Zaprzątały go inne kłopoty.
— Musisz przy niej pozostać — oświadczył — póki nie przybędę! A przybędę wieczorem! Wtedy, dopiero ją zbudzę!
— Chcesz ją zbudzić!
— Oczywiście! Przecież musi być przytomna, przy ceremonji! Inaczej, nie wiedziałaby, co się z nią działo.
Pojęła.
— Skoro, niema innej rady — odparła — zaczekam. A tam, czy wszystko w porządku?
Posłyszała cichy śmiech.
— Ostawili cały dom! Chcą mnie koniecznie wyśledzić! Skądcić wywąchali, że „to”, nastąpi dzisiaj?
— Nie obawiasz się? — zapytała, zaniepokojona.
— Wcale! Niszczę obecnie kompromitujące papiery i szykuję się do wyjazdu. Choć, udało się z Lesicką, długo nie zamydlimy oczu władzom. W nocy drapniemy zagranicę. Samochód przygotowany do drogi. Walizki zabiorę ze sobą. Wyjeżdżamy, natychmiast po zebraniu!
— Może odwołać zebranie?
— Przenigdy! Chcę skończyć z tą małą i uprzedzić naszych prawdziwych członków o grożącem niebezpieczeństwie!
— A czy cię nie poznają, gdy będziesz wychodził z domu i nie podążą wślad za tobą? Czy nie dotrą do naszej kryjówki?
— Bądź spokojna! Przebiorę się dzisiaj tak, że nikt mnie nie pozna. Zupełnie inaczej. Sam to przewidziałem. A naszą kryjówkę nie tak łatwo odnaleźć! Lesicka nie była w niej nigdy...
— Ach! — szepnęła z pewną ulgą.
Jeszcze kilka zdań i Wryński odłożył słuchawkę. W rzeczy samej, miał sporo pracy. A wszystko załatwiał, nie wychodząc z domu. Wieczorem, w jego gabinecie paliło się światło i widać było jakąś sylwetkę, pochyloną nad biurkiem.
Tylko, że w tymże czasie, gdy na tle sztory, widać było tę sylwetkę, z kamienicy, w której zamieszkiwał, wyszedł jakiś gładko ogolony, młody człowiek w monoklu. Pewnym krokiem minął policyjnych wywiadowców, kręcących się dokoła domu i nie spojrzał nawet, na nich. Dopiero później, kiedy już w znacznej odległości się znalazł, jął się śmiać cichym, wewnętrznym śmiechem. A na jednej z bocznych ulic, oddawna oczekiwał nań samochód...

Gdy Mura otworzyła oczy, ujrzała pochyloną nad sobą postać Wryńskiego.
W pierwszej chwili nie mogła nic zrozumieć. W jaki sposób znalazła się na otomanie, w tej małej biało tynkowanej izdebce i ile spędziła tu godzin. Dzień cały prawdopodobnie, bo w pokoju świeciła się elektryczność i musiał zapaść już wieczór. I Wryński? Z trudem zbierała myśli.
Nagle, uderzyło ją przykre wspomnienie. Przyszedł do niej rano, zaraz po rozmowie z Jankiem. Chciała go wyprosić za drzwi. A potem? Co potem się stało? Jakaś luka w pamięci.
— Jak pan śmiał? — porwała się ze swego tapczana. — Gdzie jestem? Kto mnie tu przywiózł?
— Ja, panno Muro! — odparł z uśmiechem.
Twarz miał gładko ogoloną, bez zarostu jaki zazwyczaj nosił i wyglądał bardzo młodo. Ale, choć te szczegóły zmieniały mocno powierzchowność Wryńskiego, Mura w swym gnieździe nie zwróciła na nie uwagi.
— Pan mnie przywiózł? Wbrew mej woli?
Łagodnym głosem począł przemawiać:
— Rzeczywiście, postąpiłem nieładnie. Ale, pani sama temu winna. Przybyłem, aby ją zaprosić na pewną naszą ceremonję, a pani kazała mi wynosić się natychmiast!
— Po tej historji z Lesicką? Po jej samobójstwie? Co za czelność!
— Nie mam pojęcia — odparł — czemu pani Lesicka odebrała sobie życie. Mnie zaś uczynić pani może tylko jeden zarzut. Że wziąłem jej weksle. Te weksle, za chwilę zwrócę...
Oniemiała.
Reszta, to brudne plotki niejakiego Różyca, mocno nieciekawego jegomościa. Chciał, koniecznie, dostać się do naszego związku, a ja go nie przyjąłem. Mści się, jak może.
Sama nie wiedziała, co sądzić o tej historji.
— Ale, czemu mnie pan tu przywiózł?
— Chciałem dać małą naukę, że tak postępować nie wolno. Bądź co bądź jest pani członkiem bractwa, a ja jej zwierzchnikiem! Przyznaję się więc, że panią zahypnotyzowałem i w tym stanie tu przywiozłem. Cały dzień przespała pani na kanapce. Widzi pani sama, że nie jestem takim człowiekiem, za jakiego mnie przedstawia pan Różyc, gdyż choć była pani całkowicie w mej włazy, nie stała się jej najmniejsza krzywda, a mogłem ją dotkliwie ukarać. Żądam, wzamian, aby panią przekonać, kim jesteśmy, by przyjęła u dział w naszej ceremonji. Później swobodnie odejdzie. Więcej powiem. Może pani nawet wystąpić ze związku, mimo swych przysiąg i podpisów...
Murze zrobiło się mocno głupio. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Może długo szukałaby tej odpowiedzi, gdyż mimo wszystko, słowa Wryńskiego nie rozchwiały wszystkich jej wątpliwości, gdyby w tejże chwili, nie rozległ się stuk w drzwi. Do izdebki wsunęła się głowa Bucickiego i wyrzekł z naciskiem:
— Mistrzu! Pora zaczynać!
— Niech pan tu wejdzie! — oświadczył Wryński. — Bardzo dobrze, że pan się zjawił!
Wszedł. Był w czarnym płaszczu, takim samym, w jaki za poprzednim razem ubrano Murę.
Drgnęła. Potworna twarz Bucickiego, stale napełniała ją grozą. Przemogła się jednak — i podała mu rękę.
— W rzeczy samej, pora zaczynać! — mówił dalej Wryński. — Muszę odejść! A pan się zaopiekuje siostrą Amurah! Zechce pan jej przynieść maskę i płaszcz oraz przeprowadzi do kaplicy... I proszę, pod żadnym pozorem, jej nie opuszczać!
Nierówne oczy Bucickiego zaświeciły radośnie. Pojął zamiar Kunar-Thavy. Lubieżny i zepsuty do gruntu, już wczoraj pożądliwie spozierał na młodą dziewczynę.
— Zastosuję się do rozkazu, mistrzu! — odparł dwuznacznie.
Po chwili, w płaszczu i masce, w towarzystwie Bucickiego, szła jakimś mrocznym korytarzem. Wryński opuścił ich wcześniej. Idąc, rozglądała się ciekawie i odniosła wrażenie, że gmach, w którym bawi obecnie, jest inny, niźli ten, w jakim miało miejsce pierwsze zebranie. Korytarze były niższe i więcej kręte i zdawało się, ciągnęły bez końca.
Wreszcie, Bucicki pchnął małe drzwiczki — i znaleźli się w sporej sali.
Widok jej uderzył Murę nieprzyjemnie. Jakżeż różniła się od sali, w której odbyło się jej przyjęcie do związku. O ile w poprzedniej było coś imponującego, mogącego wzbudzić należyty szacunek w kandydatach, pragnących wstąpić do związku, o tyle ta odpychała wprost, napełniając lękiem.
Właściwie, jej wygląd przypominał podziemną kapliczkę. Duża, półokrągła komnata, bez okien, o kamiennej podłodze. Nie często, musiały się w niej odbywać zebrania, bo ściany, niepokryte ani tapetą ani obrazami, były brudne i pozaciekane od wilgoci. Tonęła w półmroku, oświetlona kilku płonącemi pochodniami, a w jej kątach, na wysokich metalowych trójnogach dymiły się kadzidła. Szedł od nich mocny, odurzający aromat; nie wiadomo, czy dzięki żarzącym się tam węglom, czy ukrytym piecykom, w salce było ciepło, prawie gorąco. Wzdłuż ścian ciągnęły się niskie, szerokie otomany.
Ale, nie te szczegóły najwięcej uderzyły Murę. Tym razem tronu w komnacie nie było, ale naprzeciw wejścia, na wzniesieniu stał, niby ołtarz. Długi, wąski stół, do którego wiodły trzy stopnie, oddzielony od reszty salki, drewnianą również na czarno pomalowaną barjerką. Pokrywało go czarne sukno i paliły się na nim dwie duże, grube czarne, woskowe świece, osadzone w wysokich świecznikach.
Nie to, jeszcze najwięcej przeraziło Murę. Nad stołem zarysowywał się jakiś potworny posąg. Wielka drewniana figura, ustawiona w znajdującej się w ścianie wnęce. Wyobrażała ona potwornego kozła, o piersi kobiecej, zasiadającego na ziemskim globie, Bafomet. Nie miał on, coprawda, rubinowych oczów, ale szklane, misternie osadzone, fosforyzujące. Chwilami, gdy padało w jego stronę światło pochodni, wydawał się, jak żywy i przysiągłbyś, że w szatańskim uśmiechu wykrzywia swą mordę. Nad nim zaś, wisiał na czarnym jedwabiu, wyhaftowany srebrnemi literami napis, po łacinie:
Laudetur nomen Tuum, Domine, et triangulum signum Tuum, conterfectusque capiti Capri sancti” — co po polsku oznaczało: „Niech będzie pochwalone Twoje imię Panie, Trójkąt, znak Twój i wizerunek głowy Kozła świętego.” Pod napisem zaś — trójkąt podstawą odwrócony do góry i litery tworzące tajemnicze imię Simon.
Wszystkie te symbole były Murze całkowicie obce i w pierwszej chwili, nie pojęła prawdziwej ich treści. Różyc nie zdążył jej wytłómaczyć, kogo to nazywano Bafometem i do głowy jej nie przychodziło, że ustawiony naprzeciw niej bałwan, reprezentuje szatana. Nie uczyła się również łaciny i nie mogła odczytać niezwykłego napisu a imię Simon i nadal stanowiło dla niej zagadkę. Choć, więc, całe urządzenie kapliczki, wydało się jej ponure i mocno niesmaczne, sądziła, że to o niewinny jakiś obrzęd chodzi i stojąc obok Bucickiego, spokojnie oczekiwała dalszego biegu wypadku.
Z kolei przeniosła swój wzrok, na zebranych w salce. Było, zaledwie, kilkanaście osób, daleko mniej, niźli wtedy, w loży. Kim byli obecni, nie mogła określić, gdyż zasłaniały ich również długie płaszcze i maski. Wydało się Murze, że przeważały kobiety, bo tu i owdzie z pod płaszczów wysuwały się drobne stopy i małe pantofelki. Tylko, jeszcze, zastanowiło ją jedno. Gdy, w czasie poprzedniego zebrania, „bracia” i „siostry”, siedzieli w milczeniu, zachowywując kamienną powagę, teraz tworząc małe grupki, szeptali coś do siebie nawzajem, rozmawiali o czemś cicho, z wielkiem podnieceniem.
Nagle, rozległ się dzwonek. Taki, jaki odzywa się przed mszą, w katolickich kościołach.
W kapliczce zaległa cisza — i Mura zamarła w oczekiwaniu.
Z niskich drzwi, znajdujących się w rogu sali, wyłonił się Wryński i szedł powoli, w skupieniu, w stronę ołtarza. Był, bez maski, oczy miał na pół przymknięte, ubrany w ornat czerwonego koloru, z czarnym wizerunkiem kozła pośrodku.
— On... — pobiegł szept.
Za nim kroczyła kobieta — i Mura poznała w niej Sarę. I jej strój był dziwny. Zachowała maskę i płaszcz, lecz głowę zdobiła mała czerwona czapeczka, zakończona niewielkiemi rogami, a bose stopy tkwiły w ponsowych wysokich bucikach.
Wryński zbliżył się do ołtarza i skłonił się przed nim nisko.
— Introibo ad altare dei nostri! — wyrzekł głębokim głosem. — Ad deum, qui nunc oppressus resurget et triumphabit! (Wejdę na ołtarz boga naszego, który, choć teraz poniżony powstanie i zatryumfuje).
Przepuścił przed siebie kobietę. Weszła na wzniesienie i tam przystanęła. Raptem, z jej ramion zsunął się płaszcz — i ukazała się zebranym całkowicie nago. A kształty jej i ciało były tak piękne i doskonałe, że rozległy się ciche wykrzykniki:
— Jak cudna jest, nasza Królowa Sabbatu!
Legła na ołtarzu, a Wryński pod jej głowę podsunął znajdującą się tam poduszkę. Później, pochylił się i na jej obnażonem ciele złożył długi pocałunek. Następnie, zwracając się do zebranych, głośno wymówił słowa:
— Gloria in profundis Bafometi! In profundis Satani gloria! (Chwała w głębokościach Bafometowi, w głębokościach szatanowi chwała!) Satana! Exaudi orationem meam et clamor meus ad te veniat!
Mura drgnęła. Pomijając już sam fakt bezczelnego widoku leżącej na ołtarzu nagiej kobiety, dobiegło jej słuchu wyraz — szatan. Nie rozumiejąc po łacinie, nie pojęła sensu zdania — lecz słowo to napełniło ją lękiem. Djabelska ceremonja? Hołd składając czartu? Znów przypomniały się jej teorje, wygłaszane przez Bucickiego i zerknęła nań z obawą. Stał obok, to pożerając wzrokiem leżącą na ołtarzu Sarę, to wzrok swój przenosząc na Murę. Tyle lubieżnego pożądania malowało się w tym wzroku, że sponsowiała.
— Co to wszystko znaczy? Co nastąpi dalej? — w jej główce przebiegła niespokojna myśl. — Czemuż ten potwór tak mi się przygląda.
Tymczasem Wryński, przed posągiem Bafometa coś szeptał cicho. Rzekłbyś, wymawiał modlitwy. To przyklękał, to się podnosił, a dym z kadzideł obecnie biegł tak gęstemi smugami, że chwilami zasłaniał go całkowicie. Musiały te kadzidła składać się z niezwykle aromatycznych i odurzających substancyj, bo woń ich oszałamiała, budziła dziwne uczucia, i dziwne pożądania.
Raptem, Wryński się odwrócił. Podniósł rękę do góry i przemówił do zebranych.
— Składajcie hołd naszemu Władcy! Uwalnia on nas z wszelkich więzów i oków i daje prawdziwe szczęście. Nie żąda głupiej cnoty, ani moralności! Bowiem to, co faryzeusze nazywają moralnością jest tylko obłudą i kłamstwem. Niechaj w pełni zapanuje w swych prawach pognębione ciało! On nam na to zezwolił i zezwolił na rozkiełznanie zmysłów i namiętności. Zaspakajanie namiętności, stanowi jedyną prawdziwą potrzebę człowieka, a kto postępuje inaczej, jest komedjantem lub tchórzem. Bądźmy ludźmi wyższemi, pogardzającemi marnemi przesądami... Tak, każe On nam, Szatan i dziękujcie mu zato! Czyńcie jako każe, a będziecie Mu mili! Laus Satani! Chwała Szatanowi, chwała.
Znów skłonił się nisko przed wstrętnym posągiem kozła, a chór zebranych odpowiedział na te słowa głośnym okrzykiem:
— Laus Satani! In profundis Satani gloria! Te, Satanum laudemus! Te, dominum confitemur!
Murę zdjęło przerażenie. Teraz już nie miała żadnych wątpliwości.
— Więc, sekta djabła! — wyszeptały jej wargi. — Boże, gdzie wpadłam...
— Zechce pani, nie wymieniać tu imienia Boga — zauważył, stojący tuż przy niej Bucicki. — Nie wiele pomoże, a słowo to drażni naszego władcę! Czyż pani myśli — dodał z ironją — że dostała się na zebranie niewinnych dziewczątek?
— Chcę wyjść, natychmiast!
— Nie łatwe będzie! — mocno przytrzymał ją za ramię.
Szarpnęła się kilka razy daremnie. Uścisk był tak silny, że nie mogła się z niego uwolnić, a ze strachu krzyk zamarł w jej gardle. Jak skamieniała, przywarła do miejsca.
Co się dalej działo, widziała, jak przez mgłę. Wryński znów odwrócił się do ołtarza i zgiął się nad leżącą kobietą.. Trwało to długą chwilę...
Po salce, rzekłbyś pobiegł, powiew sabbatu. Z ciemnych rogów komnaty, zasłoniętych dymem kadzideł, zalatywały chrapliwe okrzyki, jęki, westchnienia.
— Opłatki rozkoszy... Opłatki rozkoszy... — wyciągały się ku Wryńskiemu błagalnie dłonie.
W rzeczy samej, zszedłszy do drewnianej balustrady, podawał teraz jakieś czarne opłatki. Chwytano je łapczywie i połykiwano, z pomrukiem dzikiej rozkoszy. Znać było, że bestja ludzka, nie tłumiona żadnym nakazem, wnet zapanuje tu, wpełni. Dym kadzideł, coraz gęstszy, prawie zasłaniał obecnych, a z ramion niektórych kobiet zsunęły się płaszcze, odsłaniając nagie ciała...
— Har! Har! Sabbat! — rozbrzmiewały rozpustne nawoływania.
Bucicki jeszcze mocniej ścisnął ramię Mury. Miał usta rozchylone pożądaniem, a twarz wyjątkowo bladą.
— Podejdzie pani do ołtarza — twardo wyrzekł — i przyjmie opłatek rozkoszy! Przyprawia on o szał, lecz daje szczęście i zapomnienie!
— Przenigdy!
Znów usiłowała rzucić się do ucieczki lecz Bucicki przemieniał się w bydlę. Nie zważając na opór jął ją ciągnąć siłą.
Tymczasem, z za barjery wychodził wyprostowany Wryński. Ceremonja dla niego została ukończona, gdyż w orgji nie przyjmował zazwyczaj udziału. Za nim podążała, ubrana już w płaszcz Sara, z wypiekami na policzkach i płonącemi niesamowicie oczami. I ją podniecał odor sabbatu.
Wryński spostrzegł zdala Bucickiego, szarpiącego się z Murą. Przedtem już zauważył, że nie przyjęła opłatka. Zmarszczywszy brwi, zbliżył się do nich.
— Ona nie chce... — wybełkotał Bucicki. — Ale ja ją zmuszę...
— Jesteście wszyscy wstrętni, ohydni! — w przystępie najwyższego zdenerwowania wykrzyknęła. — Szajka zboczeńców i zbrodniarzy!
— Ach, tak! — mruknął. — Znowu zaczyna się to samo! Mam użyć siły? Dobrowolnie, lub niedobrowolnie połkniesz nasz opłatek...
— Łotry!
— Bucicki! Przytrzymaj no, tę małą!
Z zadowoleniem wykonał ten rozkaz, a choć Mura walczyła rozpaczliwie, żelazne jego łapy, rychło obezwładniły ją całkowicie.
— Ratunku! — krzyknęła, lecz nikt nie zwrócił uwagi na ten okrzyk, ani nie pośpieszył z pomocą. Zginął w ogólnym gwarze. W komnacie panował hałas taki, że wydawało się, że jest zapełniona tłumem obłąkańców.
— Otworzyć jej usta!
Ohydna, brudna łapa pochwyciła twarz Mury. Jeszcze chwila — a szatański opłatek, zawierający straszliwy narkotyk, znajdzie się w jej ustach. A wtedy, uczynią z nią, co zechcą... Stanie się łupem, nawet takiego Bucickiego...
— Ach! — tylko jęknęła, nie mając siły dłużej się bronić.
Ale, wtem, stała się rzecz nieoczekiwana. Z tyłu z hałasem rozwarły się drzwiczki i wpadł przez nie jakiś człowiek. Pchnął Bucickiego tak, że ten wypuściwszy Murę, zatoczył się o kilka kroków i odtrącił wyciągniętą dłoń Wryńskiego.
— Precz!
Wryński cofnął się mimowolnie i na sekundę, przestrach zamigotał w jego oczach.
— Różyc? Jak tu się dostał?
Różyc, on to był w rzeczy samej, zdążył już sobą zasłonić Murę i przemawiał drwiąco:
— Maleńki rewanż! Nieoczekiwana wizyta! Choć przybywam tu w ciele zwykłego śmiertelnika, a nie w postaci astralnej! Nie spodziewał pan się, panie Kunar-Thavo, że trafię do jego jaskini?
Wryński nic nie rozumiał, lecz wnet, odzyskał panowanie nad sobą. Różyc przybył sam, nie był tedy groźny. Postanowił zastosować swój wypróbowany sposób.
— Drogo zapłacisz za tę ciekawość! — warknął i uderzył weń twardo oczami.
Ale, Różyc, snać przygotowany, uniknął jego wzroku. Pochylił głowę — jednocześnie wyciągając z kieszeni jakiś błyszczący przedmiot. Spory biały, emaljowany krzyż, zawarty w złotym pentagramie.
— No, niech pan hypnotyzuje! — wyrzekł, kierując w stronę Wryńskiego krzyż. — Daremne pozostaną te wysiłki. Zna pan chyba, pentagram Parakleta! Paraliżuje on działanie sił złych, sił którym pan hołduje. Jednocześnie daje moc jasnowidzenia! Cóż, czy i nadal uważa pan mnie za marnego przeciwnika? Nadal zamierza mnie lekceważyć?
Na twarzy Wryńskiego odbiła się wściekłość. Znał dobrze ten znak Parakleta, posiadający właściwość unicestwiania najbardziej skomplikowanych astralnych „uderzeń”.
— Ty... ty... — wycharczał.
— Muszę się pochwalić — przemawiał dalej, z odcieniem ironji — że udała mi się próba. Chciałem pana odnaleźć i odnalazłem. Bo i ja, posiadając ten pentagram, wpadłem w trans i dokonałem pewnej wycieczki w przestworza. Jednak, bez pomocy czarta. Zwykłej wycieczki medjalnej. Dowiedziałem się wtedy, gdzie pan przebywa. Nie pomogło, nawet, sprytne przebranie. Bo, miast, przyprawić sobie brodę, zgolił pan dzisiaj zarost, panie doktorze Wryński, — wskazał na jego gładką twarz. — A szkoda, z wąsami wyglądał pan znacznie lepiej...
Wryńskiego dusił gniew. Nie panował już nad sobą. Smarkacz, nieuk, pozwalał sobie na drwiny.
— Bucicki! — krzyknął. — Do mnie..
Bucicki, który stał opodal o kilka kroków, również zły, że intruz przerwał tak ciekawie zapowiadający się wieczór, rzucił się naprzód. Chciał pomścić poprzednią porażkę. Zbudowany, niczem goryl i obdarzony nieprzeciętną siłą, nie wątpił w swą przewagę. Zresztą, z pomocą śpieszył i Wryński.
— Straszne... — wyszeptała Mura, w obawie, że jej obrońca zginie.
Zawiązała się rozpaczliwa walka, Różyc bronił się rozpaczliwie, lecz łatwo można było poznać, że ulegnie dwóm nacierającym nań mężczyznom. I nie wiadomo, co dalej stałoby się, gdyby z korytarza nie zabrzmiały liczne kroki.
— Co to?
— Policja przybyła! — zawołał Różyc. — O tem jeszcze nie zdążyłem pana uprzedzić! Na nic się nie zda, dalsza walka!
W rzeczy samej, w drzwiach, któremi wbiegł poprzednio, ukazały się granatowe mundury. Na czele policjantów, śpieszył komisarz Den a za nim Grodecki.
Bucicki i Wryński cofnęli się o kilka kroków.
— Trudno! — triumfował Różyc. — Trzeba się poddać! Wasze gniazdo jest otoczone ze wszystkich stron!
Ale Wryński nie poddawał się łatwo.
— Uciekajmy! — zawołał w stronę Sary, która pozostała przy ołtarzu i teraz z przerażeniem w oczach obserwowała tę scenę. — Uciekajmy!
Zanim Różyc zdążył temu przeszkodzić, rzucił się w stronę drugich drzwiczek, znajdujących się za ołtarzem, pociągając za sobą kochankę.
Chciał za nim podążyć Bucicki, lecz wyciągnięty browning Dena, przykuł go do miejsca.
— Ręce do góry! — zawołał. — Inaczej strzelam!
Wywiadowcy dopadli do drzwi. Były zamknięte, od zewnątrz na zasuwę.
— Wyważyć! — rozkazał Den. — Daleko nie zbiegną! Dom otoczyłem tak, że mysz się nie wyślizgnie!
Ale drzwi były mocne, dębowe i wysadzenie ich zajęło dłuższą chwilę. Korzystając z tej przerwy, Grodecki podbiegł do narzeczonej i porwał ją w swe ramiona.
— Uratowana! — wyszeptał.
Tymczasem Den, ciekawie rozglądał się dokoła. Nawet przybycie znacznego policyjnego oddziału, nie przerwało całkowicie orgji. Tylko, nieliczni uczestnicy, uprzytomniawszy, wstydliwie kryli się po kątach. Lecz, nadal dostrzec było można pary złączone w uściskach i dobiegały wyuzdane, rozpustne okrzyki.
— Ohyda! — mruknął ze wstrętem. — Nie przesadził Różyc! Potworny musiano im dać narkotyk, skoro nawet teraz działa. Są nieprzytomni. Ale, co powiedzą jutro, gdy otrzeźwieją u mnie w biurze, przy policyjnych badaniach?
Wreszcie, drzwi pękły. Daremnie jednak, szukano Wryńskiego i jego towarzyszki — znikli. Dom składał się z różnych zakamarków i należało je zwiedzić, po kolei. Natrafiono, ostatecznie, na długi, podziemny korytarz. Ten prowadził daleko, poza dom, w szczere pole. Tam widniały świeże jeszcze ślady kół samochodowych.
Komisarz pokiwał głową:
— Tędy uciekli! — oświadczył. — Autem, które oczekiwało na nich!
Wnet, wydał odnośne zarządzenia. Lecz i one okazały się bezowocne. Tylko, później, jeden meldunek głosił, że jakiś tajemniczy samochód, przebył tej nocy w pełnym pędzie niemiecką granicę, nie zważając na liczne strzały, a nawet salwy straży pogranicznej.

Choć Wryńskiemu i Sarze udało się ujść przed pościgiem, w ręce władz wpadł olbrzymi materjał. Przedewszystkiem, Wryński nie zdążył zniszczyć urządzenia swego mieszkania i wykryto „czartowską komnatę”. Pozatem, zatrzymani członkowie „Sekty djabła”, przerażeni wypadkami, składali naogół szczerze zeznania, prócz jednego Bucickiego. Zeznania te były tak potworne, że budziły wprost grozę i wywarły głębokie, przygnębiające wrażenie, nie tylko w Warszawie, lecz i w całym kraju.
Ślub Mury z Grodeckim odbył się w kilka miesięcy później. Drużbami byli oczywiście Den i Różyc. Wogóle przeszłaby dla Mury ta cała przygoda względnie szczęśliwie, gdyby... Bo, prócz strachu i nauki, by nie dowierzać obcym, napotkanym ludziom, którzy potrafią rozpalić wyobraźnię i głoszą piękne hasła, nie poniosła nawet materjalnego uszczerbku. Weksle jej odnaleziono w pokoju Sary. Doręczył Sarze te zobowiązania Wryński, a ona, widocznie, dzięki rozgrywającym się błyskawicznie wypadkom, nie zdążyła ich zdyskontować.
Tylko...
Kiedy, w czasie uczty weselnej doręczono Murze szereg telegramów, uderzyła ją pewna depesza. Pochodziła z zagranicy — a Mura tam nie miała znajomych.
Rozwarła ją pośpiesznie, spojrzała i zbladła.
Brzmiała ona:
„Miast powinszowań, przesyłam ostrzeżenie. Nie zakończyła się jeszcze nasza walka!”
Telegram nie nosił podpisu. Lecz, podpis ten był zbyteczny. Tegoż samego zdania był i Różyc, który wraz z Grodeckim odczytywał depeszę. Obaj szepnęli jednocześnie, ze źle tajonym lękiem w głosach:
— Kunar-Thava! Znów Wryński!


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.