Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co to? — wyszeptał, zdziwiony.
— U... hu... hi... hi... — zabrzmiał w odpowiedzi jakiś złowrogi chichot.
Obaj stali teraz bladzi, przestraszeni. Był to rzeczywisty objaw, czy wytwór ich podnieconych nerwów? Ależ, nie!... Nagle, olbrzymi chart zerwał się z otomany i ze zjeżonym groźnie włosem rzucił się w stronę, gdzie wydawało się Grodeckiemu, że dojrzał widmo. Rzucił się z pasją i impetem — lecz wnet przystanął. Przystanął i skulił raptownie. Skulił — i ten dzielny, olbrzymi pies, po którym znać było, że nie zna lęku, zaskamłał, rzekłbyś z przerażenia, niby spostrzegłszy coś potwornego i z piskiem przypadł do nóg swego pana.
Różyc począł go gładzić. Zauważył, że szerść ma mokrą. Wyprostował się i podniósł rękę, jakby zasłaniając się przed niewidocznym ciosem.
— Hi... hi... — cichutniko raz jeszcze zabrzmiał ten sam odgłos, poczem nagle w powietrzu niby zabłysła mała elektryczna kulka, pękła z trzaskiem i wszystko umilkło.
Różycowi wielkie krople potu spływały z czoła.
— Odszedł, nareszcie! — mruknął.
Grodecki czuł, że dzieje się coś potwornego i niesamowitego, ale nic nie rozumiał.
— Co to wszystko znaczyło? — zapytał, kiedy zauważył, że przyjaciel wydaje się nieco uspokojony.
Nie zaraz usłyszał odpowiedź. Różyc skierował się w stronę, gdzie miało miejsce tajemnicze zjawisko i głęboko wciągnął powietrze w piersi.
— Co za łotrostwo! — mruknął. — Tu.. Tu mi daje ostrzeżenie!

49