Sekta djabła/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Sekta djabła
Podtytuł Powieść niesamowita
Redaktor Jan Stypułkowski
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Czarny trójkąt.

Niezwykłe wypadki poczynały się dziać w Warszawie i poruszyły one do głębi najszersze kręgi stolicy...
Popłynęła niezrozumiała fala samobójstw...
Niespodziewanie, hrabianka Zula M. wystrzałem rewolweru w skroń odebrała sobie życie, a Izę L., córkę zamożnego fabrykanta, znaleziono martwą, w jednym z ogrodów publicznych, z buteleczką esencji octowej w ręku...
Najstraszliwsze zaś były szczegóły śmierci — rozwódki, mecenasowej Perz... W jej oczach zastygł wyraz jakiegoś potwornego lęku i grozy — wyraz tak straszny, iż ci, którzy go widzieli, uwierzyć nie mogli, iż młoda ta, świetnie materjalnie sytuowana i na pozór, nie posiadająca żadnych trosk kobieta, dobrowolnie rozstała się z życiem..
Wprost, przypuszczano, co innego...
Bo u wszystkich tych nieszczęsnych, znajdowano dziwne notatki, kartki, na których widniał znak — czarnego trójkąta.
Czarny trójkąt, podstawą odwrócony do góry.
Co oznaczał ten znak nie sposób było narazie ustalić.

Kiedy młody inżynier Jan Grodecki, czytał w wieczornem piśmie te wszystkie wiadomości, wstrząsnął nim niepochwytny dreszcz. Nie dlatego, by był wyjątkowo nerwowy, lub wrażliwy. Przeciwnie, Grodecki należał do silnych i niezwykle trzeźwych natur. Ale, przeczytana krótka reporterska wzmianka z innych względów zastanowiła go mocno.
— Psia krew! — zaklął, zmiął niecierpliwie gazetę i spojrzał na zegarek.
Dochodziła szósta. Choć, nie umówił się z Murą, postanowił natychmiast odwiedzić narzeczoną.
Narzeczoną młodego inżyniera — przynajmniej sam w swem przekonaniu za taką ją uważał — była panna Mura Rostafińska, osóbka wielce samodzielna, nawskroś nowoczesna i rozkapryszona.
Zamieszkiwała ona, wraz ze swą matką, na pierwszem piętrze własnej kamienicy, którą wraz ze znacznemi kapitałami pozostawił w spadku, znany w stolicy lekarz, zmarły przed kilku laty.
Panna Mura liczyła lat dwadzieścia, a że matka jej, od śmierci męża, osoba apatyczna i łagodnego charakteru, poświęciła się prawie wyłącznie sprawom dobroczynnym, na córkę mało zwracając uwagi — ta czyniła co chciała, pozostając właściwie bez niczyjej opieki i kontroli.
— Muszę stanowczo rozmówić się z Murą! — przebiegło w myślach Grodeckiego, gdy ubierał się pospiesznie i opuszczał swe mieszkanie. — Tak, dalej iść nie może! Dziewczyna popełnia szaleństwo za szaleństwem i zadaje się z jakiemiś podejrzanymi typami! A nuż, uwikła się w jakąś niebezpieczną historję, jak te nieszczęsne kobiety, o których śmierci, czytałem przed chwilą!
W rzeczy samej, mógł mieć Grodecki podstawy do niepokoju. Mura od jakiegoś czasu unikała go wyraźnie, natomiast u niej w domu jęły się pojawiać postacie, mocno niesympatyczne Grodeckiemu.
Jacyś drugorzędni literaci, udający magów i wtajemniczonych, historyczki, głoszące „nowe zasady” wiedzy ezoterycznej, wróże, przepowiadający losy człowieka. Co prawda, szła wówczas po Warszawie wielka fala zainteresowania okultyzmem, ale Grodecki ze swym trzeźwym umysłem, wyszkolonym na naukach ścisłych, bynajmniej nie ulegał tej modzie, a tych przedstawicieli „nauki tajemnej”, których napotykał, uważał w najlepszym wypadku za półgłówków, lub szarlatanów. Lub, jeszcze gorzej...
— Trzeba z tem skończyć! — powtórzył mocno, idąc pospiesznie w kierunku ulicy Marszałkowskiej, gdzie zamieszkiwała Mura i jakby chcąc poprzeć czynem te słowa, energicznie uderzył laską o chodnik.
Ale, jeśli tak postanowiał, idąc śród śnieżycy styczniowego, zimowego wieczoru, nie był znów tak bardzo pewny swej sprawy i serce jego drżało nieco z niepokoju. Bo, choć uchodził za człowieka niezwykle energicznego, z Murą nie zawsze mógł trafić do ładu. Szczególniej, że ich narzeczeństwo było raczej narzeczeństwem „konwencjonalnem”, a nie opartem na wzajemnem uczuciu — przynajmniej z jej strony. Znali się od dzieci, aż marjaż ich został przez rodziny postanowiony oddawna. Życzył sobie tego gorąco przed śmiercią ojciec Mury, doktór Rostafiński — a ona przeciw prośbie ojca nie śmiała oponować. Ale od tej daty, przeszedł blisko rok, a w ich wzajemnym stosunku zarysowały się nieuchwytne zmiany. Podczas kiedy Grodecki coraz silniej przywiązywał się do Mury, ona jakby oddalała się od niego, traktując go uprzejmie, lecz nie wspominając nigdy o dniu, zamierzonego ślubu. Rzekłbyś, nie zamierzała zerwać, lecz i nie zamierzała prędko pozbywać się swej wolności. Jeśli do tego dodać jej samodzielny i kapryśny charakter — łatwo zrozumie każdy, jak ciężką była sytuacja Grodeckiego i jak ciężko mu było energiczniej wystąpić. Jedno niebacząc słówko — a z trudem budowany gmach jego szczęścia, mógł się rozlecieć, niczem domek z kart. Oto, przyczyna, że Grodecki, który nie lękał się nigdy silniejszego przeciwnika, ani niebezpieczeństwa — stale ustępował Murze i nie chciał jej drażnić — bo obawiał się utracić..
Dziś, jednak postanowił wyświetlić sytuację. Ten naprężony stan nie mógł trwać dłużej..
Wbiegł po wielkich marmurowych schodach, na pierwsze piętro nowoczesnej kamienicy i przystanął przed drzwiami, na których widniała wielka mosiężna tablica: „ Edward Rostafiński, doktór medycyny”, nie zdjęta jeszcze mimo śmierci lekarza.
Zadzwonił.
Rychło otworzyła mu elegancka pokojówka, a na swe zapytanie, czy zastał pannę Murę, otrzymał odpowiedź:
— Tak! Panienka jest w domu! Znajduje się w salonie!
Nieco zaniepokoiło go to oświadczenie, bo sądził, że skoro Mura znajduje się w salonie, przybył ktoś do niej w odwiedziny i przeszkodzi im w poufniejszej rozmowie.
Ale gdy wszedł do wielkiego pokoju, urządzonego w stylu Ludwika XV, o ścianach, zawieszonych cennemi gobelinami i płótnami pierwszorzędnych malarzy, spostrzegł, że narzeczona znajduje się tam sama. Siedziała w fotelu, przy ocienionej różowym abażurem lampie, czytając jakąś książkę. Na widok Grodeckiego na twarzyczce jej odbiło się zdziwienie, a nawet przebiegł nieuchwytny cień niechęci, który wnet jednak zniknął.
— Ach, to ty Janku? — wyrzekła powoli. — Nie spodziewałam się twojej wizyty...
Panna Mura była to smukła brunetka, o wielkich, ognistych oczach i nieco rozkapryszonym wyrazie twarzy. Znać było, że jest to wypieszczona jedynaczka, przywykła, by wszelkie jej zachcianki zostały spełniane. Mogła jednak podobać się bardzo i nic dziwnego, że Grodecki był w niej taki zakochany.
— Nie spodziewałam się twojej wizyty! — powtórzyła. — Szkoda, żeś przedtem nie zatelefonował. Nie wiele czasu ci mogę poświęcić!
— Niezbyt czułe powitanie! — pomyślał, całując ją w rączkę i zajmując na złoconem krzesełku obok niej miejsce, poczem głośno dodał: — Jesteś zajęta?
— Tak! Mam się z kimś spotkać o siódmej!
— Z kim, jeśli wolno zapytać?
— Z jedną panią! Nie znasz jej!
Zagryzł wargi. Wieczna ta tajemniczość i wiecznie ten „pewien pan”, lub „jedna pani”.
Chwilę zapanowało milczenie. Przykre, naprężone, jak głucha cisza przed burzą.
Wreszcie Grodecki się zdecydował:
— Muro! — począł pierwszy. — Przybyłem nieoczekiwanie, bo pragnąłem się z tobą rozmówić w poważnej sprawie! Twierdzisz, że jesteś o siódmej zajęta? Obecnie, po szóstej! Może nam ta niecała godzina wystarczy!
— Dobrze! — odparła, wydymając, jak to było w jej zwyczaju kapryśnie wargi. — Skoro ci na tem zależy! Ciekawam, coż tak niezwykłego się stało? Czemuż ten pośpiech? O czem pragniesz ze mną mówić?
— O nas!
— O nas? — zdziwienie zabrzmiało w jej głosie.
— O nas, Muro! Bo, czyż stosunek nasz jest taki, jakim być powinien?
— Nie rozumiem? — udała nieświadomość.
— Doskonale, rozumiem! Lecz, jeśli koniecznie tego pragniesz, bliżej wytłomaczę! Choć jesteśmy od roku zaręczeni, unikasz mnie ostatnio, otaczasz się ludźmi, którzy są mi niesympatyczni, a gdy ośmieliłem się zwrócić na to twoją uwagę poczęłaś się wprost chować przedemną i nigdy dla mnie nie masz czasu.
Twarzyczka Mury poczerwieniała.
— Znów zaczynasz — odparła z jawnem niezadowoleniem — te same piosenki! Że jestem lekkomyślna, że przyjmuję tych, którzy mnie bawią... Daruj, ale to zaczyna stawać się nudne! Mam wciąż siedzieć sama i żeby ci zrobić przyjemność studjować książki o urządzeniu fabryk lub budowie maszyn? Powiedziałam ci już raz... Przyjmuję, kogo chcę i nie pozwolę nikomu, w tym wypadku narzucać mi swojej woli... Nie chcę ci przykrości robić Janku, ale powiem ci szczerze...
— Słucham?
— Że, o ile takie ma być nasze małżeństwo, lepiej, żebyśmy go nie zawierali...
Drgnął i zrozumiał. Jeszcze jedno ostrzejsze słówko, a następowało kompletne zerwanie. Nie chciał dopuścić do tego.
— Kiedy, widzisz... — począł pojednawczo, hamując się z całej mocy.
— Nic nie widzę! — odrzekła szorstko i dość niegrzecznie, poczem w podnieceniu podniosła się ze swego miejsca.
Podniosła się raptownie — i nie byłoby w tem nic niezwykłego — gdy tu nie nastąpił nieoczekiwany wypadek. Mura, zdenerwowana, zapomniała o książce, spoczywającej na jej kolanach i książka ta, podrzucona gwałtownie, spadła prawie u stóp Grodeckiego. Pochylił się, by ją podnieść i położyć na stoliku, gdy wtem zauważył, że wysunęła się z niej jakaś kartka. Zbladł.
Widniał na niej czarny trójkąt, podstawą odwrócony na góry, a pod spodem napis: „W imię tego, który nam rozkazuje...
Więcej nie zdążył przeczytać.
Bo, w tejże chwili przyskoczyła do niego Mura i z pośpiechem wydarła mu bilet z ręki.
— Jak śmiesz? — ostro wykrzyknęła.
Patrzył na nią, oszołomiony.
— Jak śmiesz — powtórzyła — czytać bilety nie dla ciebie przeznaczone?
Sytuacja stała się zbyt poważna, by Grodecki miał nadal politykować.
— Muro? — zapytaj jeszcze spokojnie. — Od kogo ta kartka?
— Nic cię to nie obchodzi!
— Co znaczy ten znak! Ten tajemniczy czarny trójkąt?
— Wydawało ci się!
— Nic mi się nie przywidziało! Przyjrzałem mu się najdokładniej!
— Nie nudź! — wykrzyknęła z gniewem, a widząc, że Grodecki do niej się zbliża, podarła bilet, który dotychczas trzymała w swej rączce, na drobne kawałki.
— To czemuś go podarła? — zapytał, przystając przed nią. — Abym nie mógł sprawdzić?
— Bo mi się tak podobało!
Grodecki czuł, że i jego poczyna ogarniać pasja. I oburzenie na postępowanie Mury. Ale, jeśli tak było, jak się domyślał, należało ją ratować przedewszystkiem.
— Muro! — wyrzucił z siebie podnieconym głosem. — Muro, zastanów się, co robisz? Niestety, spełniły się najgorsze moje przewidywania. Te darmozjady, chłystki i pajace, którzy tu bywają, wciągnęli cię w jakąś podejrzaną historję. Czarny trójkąt nie wróży nic dobrego. Właśnie, dla tego, żem się coś nie coś dowiedział o tym fatalnym znaku, przybiegłem do ciebie...
— Dowiedziałeś się? — powtórzyła z niedowierzaniem.
— To, zresztą, co każdy mógł się dowiedzieć. W Warszawie grasuje istna fala niezrozumiałych samobójstw. Hrabianka Zula M., następnie jakaś córka zamożnego fabrykanta odebrały sobie życie. To samo uczyniła mecenasowa M... Możesz o tem przeczytać w pismach wieczornych. A u wszystkich tych nieszczęśliwych kobiet, znaleziono właśnie kartki ze znakiem czarnego trójkąta!
Wydawało się, że twarzyczka Mury na chwilę pobladła. Wnet jednak poczęła się śmiać.
— Mój drogi! — wyrzekła ironicznie. — Co oznaczały te dziwaczne trójkąty u tych biedaczek, nie wiem. Mogę cię jednak zapewnić, że rysunek, któryś dojrzał przypadkowo, niema groźnego znaczenia. Ot, taka sobie figura, skreślona dla żartu.
— Kto ci przysłał ten bilet?
— Znów zaczynasz swoją indagację? Powtarzam, jest to niesmaczne i nudne.
Grodecki aż załamał ręce.
— Muro! — zawołał. — Co mam czynić, abyś nabrała do mnie zaufania? W gruncie rzeczy, nie gniewaj się, ale jesteś małem dzieckiem, które dobrze nie zna ani świata, ani ludzi. Nie mam pojęcia w jakich sferach obecnie się obracasz, ale nie podobają mi się, ci nowi twoi znajomi. Pocóż ta tajemniczość, skoro nie robisz nic złego? A pamiętaj, każde wielkie miasto ma różne groźne pułapki, w które chętnie wciąga młode przystojne i bogate panny. Obyś, nie żałowała, kiedy będzie za późno! Czyż nie lepiej zwierzyć mi się ze wszystkiego? O ile nie czynisz, nic złego, napewno nie stanę na przeszkodzie twoim rozrywkom!
— Nie czynię nic złego!
— A co znaczy ten znak? Te wykrętne i niejasne odpowiedzi?
— Znowu to samo!
Nie wiadomo, jak zakończyłaby się ta dość nieprzyjemna rozmowa pomiędzy młodym inżynierem, a jego narzeczoną, gdyby nie zaszła nieoczekiwana przeszkoda.
Nagle, w przedpokoju zabrzmiał dzwonek.
Grodecki, spojrzał odruchowo na wielki zegar z sewrskiej porcelany, ustawiony na kominku. Wskazówki znaczyły godzinę za piętnaście minut siódmą. Widocznie ten, czy ta, którego spodziewała się Mura, wcześniej nadchodził, niźli zostało zapowiedziane.
— Długo będziesz zajęta? — zapytał, sądząc, że uda mu się przeczekać „wizytę”.
— O... cały wieczór! — odparła, podchodząc do drzwi i jakby dając mu tem znak, że uważa, iż najwyższy jest czas, by się oddalił.
— Któż to taki do ciebie przychodzi? — chciał jeszcze dodać, ale się powstrzymał, domyślając się, że otrzyma odpowiedź, w rodzaju tych, jakie posłyszał poprzednio.
Ona tymczasem, patrzyła na niego niecierpliwie, niby chcąc się pozbyć go jaknajprędzej.
— Dowidzenia, Muro! — wymówił, całując jej rączkę. — Nie chcę przeszkadzać, odchodzę...
— Nie zatrzymuję cię, Janku! Mam pewną, dość poufną sprawę. Zresztą, uprzedzałam z góry...
— Tak... tak... uprzedzałaś... Szkoda tylko, żeśmy nie dokończyli naszej rozmowy...
W oczach Mury znów przebiegł gniewny błysk.
— Ach, nie dokończyli? — syknęła. — Mniemam, że powiedzieliśmy sobie wszystko, co tylko można było powiedzieć! I prosiłabym cię bardzo, abyś nie powracał do tego tematu... Więcej, powiem... Wyciągnij sobie z moich słów konsekwencje, jakie ci się żywnie spodoba!..
Grodecki, mało nie jęknął. Powstrzymała go od tego duma. Więc za tyle przywiązania i oddanie bez granic, taka spotykała go odprawa? Mura, nie mówiła wyraźnie, że pragnie z nim zerwać, może przez względy rodzinne, może obawy przed wymówkami matki, ale dawała mu do zrozumienia, iż rada będzie, jeśli on pierwszy to uczyni.
— Muro... — począł i z ust jego padłaby zapewne jakaś wymówka, gdyby w sąsiednim pokoju nie rozległy się kroki.
Ten, który nadszedł, zdążył się już rozebrać i podążał w ich stronę.
Przerwał więc Grodecki, ledwie rozpoczęte zdanie i nie chcąc, by obcy był świadkiem tej przykrej sceny, niczem oszalały, wybiegł z salonu. Po drodze, otarł się prawie o wchodzącego, a raczej wchodzącą. Bo osobą, która odwiedziła Murę, była jakaś młoda i elegancko ubrana kobieta. W swem podnieceniu jednak, nie zdążył dokładnej przyjrzeć się jej.
W przedpokoju narzucił futro i rychło, prawie nieprzytomny, pędził wprost przed siebie, śród zawieji, ulicą.
— Czemuż ten młody człowiek wypadł stąd tak gwałtownie? — zapytała ze zdziwieniem elegancka pani, gdy ucałowały się z Murą serdecznie.
— To, mój narzeczony! Wspominałam ci o nim! — odrzekła, z ironicznym uśmiechem. — Znów mnie dziś dręczył: Co robisz? Gdzie chodzisz? Z kim się zadajesz? I wyobraź sobie, Lino, przeżyłam przez niego porządną chwilę strachu!
— Strachu?
— Tak! Spadła mi przypadkowo z kolan książka. Znajdował się w niej bilet. Wiesz, który? Ze znakiem trójkąta i rozkazem! Ledwie, zdążyłam mu z rąk wyrwać i zniszczyć... Inaczej...
— Co za nieostrożność!
— Rzeczywiście, byłam nieostrożna! Na szczęście, nie dowiedział się nic i z tej strony niebezpieczeństwo nie grozi! A po niedawnej rozmowie, mam wrażenie, ze mój pan narzeczony obrazi się i odczepi odemnie na zawsze! Nam, chyba, narzeczeni nie są potrzebni! Jak sądzisz, Lino?
W salonie zabrzmiał śmiech Mury. Wtórowała mu elegancka utleniona na kolor jedna blond dama, nazwana Liną.
Pani Lina, a właściwie pani Lina Lesicka, liczyć mogła na pierwszy rzut oka lat trzydzieści kilka najwyżej, choć naprawdę ich miała czterdzieści. Aczkolwiek dobrze nikt nie wiedział, ani z czego żyje, ani co robi, stale zmieniała kosztowne tualety, a nieraz popisywała się kosztowną biżuterję. Uchodziła za zamożną rozwódkę. Z Murą znały się zaledwie kilka tygodni i całkowicie przypadkowo nastąpiło to poznanie — lecz złączyła ich taka przyjaźń, że nie miały dla siebie tajemnic.
— Więc, Lino... — poczęła Mura, zmieniając temat i odzywając się do swej przyjaciółki poufale, oddawna bowiem mówiły sobie „ty” — czy w naszych projektach nie nastąpiła żadna zmiana?
— Najmniejsza! — odparła wytworna pani, lecz jakoś dziwnie spojrzała na Murę.
— Pojedziemy, tam?
— Tak! Dlatego przyszłam wcześniej, że zawiadomiono mnie, iż zebranie rozpocznie się punktualnie o ósmej! Za pół godziny musimy wyruszyć z domu!
— Będę przyjęta?
— Napewno! — przytwierdziła, lecz nie chcąc prosto Murze spojrzeć w oczy, odwróciła głowę.
Mura, nie posiadała się z radości.
— Będę przyjęta! — klasnęła w dłonie. — Będę, naprawdę wtajemniczoną!
Lesicka patrzyła teraz uporczywie w barwne wzory drogiego francuskiego dywanu, zaścielające podłogę. Nie była zła z natury i w gruncie mierziła ją dzisiejsza rola. Nabrać na poważniejszą sumę mężczyznę, zrobić jakiś korzystny a niewyraźny interes, tem trudniła się dotychczas i bynajmniej w jej sumieniu nie wywoływało to skrupułów. Ale, żeby wciągać do ohydnej spelunki to niewinne dziecko, napełniało ją odrazą. Murę, która przez kaprysy i ciekawość pędziła bez zastanowienia w ogień, aby opalić sobie skrzydła... Lecz, coż miała robić? Ona, taka mądra w życiu, sama znalazła się w matni i nie wiedziała jak z niej się wydobyć i wciąż widziała przed sobą groźną twarz mistrza. Chciała jakoś delikatnie ostrzec Murę, ale Mura była głucha na wszelkie ostrzeżenia.
Raz jeszcze podjęła tę próbę.
— Muro! — poczęła. — Jest to zabawka, ale bardzo denerwująca! Czy nie lepiejby było, żebyś się zastanowiła?
— Przenigdy! Mam stracić podobną okazję!
— Hm... — Ale, zawsze....
— Ty, to mówisz? Ty, która wzbudziłaś we mnie to pożądanie i ciekawość. Chcesz, abym się cofnęła w ostatniej chwili...
— Nie, ale...
— Nie pojmuję cię, Lino...
Lesicka zrozumiała, że posunęła się zbyt daleko. Zresztą, Murze dzisiaj nie groziło jeszcze nic. A za kilka dni...
Tymczasem Mura mówiła ze śmiechem.
— Przypominasz mi mojego narzeczonego Janka! I on twierdził, że znak trójkąta odwróconego podstawą do góry jest bardzo groźnym znakiem. Że jakieś trzy młode niewiasty, z najlepszych sfer towarzyskich, popełniły samobójstwo i u każdej z nich znaleziono podobne wyobrażenie. Czyżbyś, co o tem wiedziała...
Lesicka doskonale wiedziała, co to znaczy i jak nikt inny mogła tę sprawę wytłómaczyć Murze. Nie leżało to jednak obecnie bynajmniej w jej interesach. I tak żałowała, że wygadała się niepotrzebnie. Za niepowołane ostrzeżenia groziła straszliwa śmierć, którą później też poczytywano za samobójstwo.
— Et, bzdury plótł ten twój pan Janek! — zawołała żywo. — Cóż wspólnego mają te śmierci z naszem Stowarzyszeniem! Czytałam tę wiadomość w gazetach i przyznaję się, uderzyła ona mnie bardzo. Bo, gdyby takie osoby należały do naszego związku, ja o tem byłabym poinformowana najlepiej... Tymczasem, zaręczam ci, że żadnej hrabiny, ani fabrykantów, nie było.
— To czemuś tak nademną przed chwilą kiwała głową?
— Zapytywałam tylko, czy wytrzymasz pewne próby, bo te próby są nieco przykre!
— Bądź spokojna! Wytrzymam!
— Skoro tak, to się ubieraj! Wpół do ósmej już się zbliża.
Nie trzeba było Murze dwa razy powtarzać tej zachęty. W kilka minut później stała ubrana w kapelusiku i futerku. Wpadła jeszcze do matki, która znajdowała się w jednym z dalszych pokojów i coś jej bęknęła, o jakiemś zebraniu, a stara pani Rostafińska, dziś cierpiąca i senna nie zwróciła większej uwagi na słowa córki.
Później, wraz z Lesicką znalazły się na schodach. Przed domem oczekiwało prywatne auto. Wytworna limuzina.
Mura spojrzała nań ze zdziwieniem.
— Tym samochodem przyjechałaś? — zapytała.
— Tak! — zabrzmiała odpowiedź. — Ale, niestety, to nie mój samochód. Mistrz stale wysyła go, po nowe adeptki.
— No... no... Co za zbytek uprzejmości...
Ale, dopiero gdy Mura znalazła się wewnątrz auta, pojęła cel tej uprzejmości. W samochodzie nie paliła się lampka, a sztory od okien były opuszczone. Auto ruszyło. Chciała jedną z nich odsunąć.
— Nie wolno! — pochwyciła ją za rękę przyjaciółka. — Nie wolno! To jeden z naszych przepisów! A nawet za chwilę, zmuszona będę ci zawiązać oczy! Wiesz, z czyjego to robię polecenia...
Mura skinęła główką. Również, nie oponowała, gdy jedwabna chusteczka znalazła się na jej twarzy. Nieśmiało tylko zadała zapytanie.
— Dokąd, właściwie, jedziemy?
— Gdzieś w okolice Pragi! — odrzekła Lesicka, choć w rzeczy samej samochód pospiesznie podążał do jednej z willi, opustoszałej w zimowej porze, letniskowej miejscowości pod Warszawą — Konstancina.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.