Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak! Spadła mi przypadkowo z kolan książka. Znajdował się w niej bilet. Wiesz, który? Ze znakiem trójkąta i rozkazem! Ledwie, zdążyłam mu z rąk wyrwać i zniszczyć... Inaczej...
— Co za nieostrożność!
— Rzeczywiście, byłam nieostrożna! Na szczęście, nie dowiedział się nic i z tej strony niebezpieczeństwo nie grozi! A po niedawnej rozmowie, mam wrażenie, ze mój pan narzeczony obrazi się i odczepi odemnie na zawsze! Nam, chyba, narzeczeni nie są potrzebni! Jak sądzisz, Lino?
W salonie zabrzmiał śmiech Mury. Wtórowała mu elegancka utleniona na kolor jedna blond dama, nazwana Liną.
Pani Lina, a właściwie pani Lina Lesicka, liczyć mogła na pierwszy rzut oka lat trzydzieści kilka najwyżej, choć naprawdę ich miała czterdzieści. Aczkolwiek dobrze nikt nie wiedział, ani z czego żyje, ani co robi, stale zmieniała kosztowne tualety, a nieraz popisywała się kosztowną biżuterję. Uchodziła za zamożną rozwódkę. Z Murą znały się zaledwie kilka tygodni i całkowicie przypadkowo nastąpiło to poznanie — lecz złączyła ich taka przyjaźń, że nie miały dla siebie tajemnic.
— Więc, Lino... — poczęła Mura, zmieniając temat i odzywając się do swej przyjaciółki poufale, oddawna bowiem mówiły sobie „ty” — czy w naszych projektach nie nastąpiła żadna zmiana?
— Najmniejsza! — odparła wytworna pani, lecz jakoś dziwnie spojrzała na Murę.
— Pojedziemy, tam?
— Tak! Dlatego przyszłam wcześniej, że zawiado-

16