Rycerze mroku/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI
WŁAMANIE

Rena Drohojowska długo zasnąć nie mogła w ową noc...
Przed paru godzinami wszak opuścił ją Leszczyc — już w charakterze szczęśliwego narzeczonego — i jeszcze wzdrygała się na samą tą myśl... Bodaj, po raz pierwszy w życiu, przeklęła lekkomyślność własną i kaprysy własne, pod wpływem których, podrażniona nieudanem spotkaniem — dała nieopatrznie hrabiemu swe słowo. Teraz, trzeba się było znów zastanawiać, jak zerwać z Leszczycem, jak się uwolnić — bo przecież żoną jego w żadnym razie zostać nie chciała... Jednocześnie zaś, mimo wciąż tkwiącego na dnie duszy przeciw rzekomemu Orwidowi żalu — w umyśle jej rodziła się uwaga — iż może „niewdzięcznik“ nie tyle jest winien, może z nieprzewidzianych względów na „randkę” się nie stawił — i obecnie również żałuje — że nie ujrzy Reny powtórnie... A nuż, nie dosłyszał nazwiska i nie wie nawet kogo ma szukać?...
Orwid! Jak pięknie on opowiadał, jaki był interesujący, romantyczny, niezwykły... Napewno nie zdolny byłby nigdy popełnić czyn nizki, małostkowy, brudny... Ileż różnił się od Leszczyca i o ile stać musiał wyżej od niego pod każdym względem...
Nagle Rena drgnęła... Pośród ciszy dobiegł ją szelest...

Z mroków nocy wypłynęły trzy ciemne postacie i jęły się skradać w stronę pałacyku. Zatrzymały się na chwilę, niby na coś wyczekując, czy też coś sprawdzając wokół siebie.
— Dobra je! — zabrzmiał, przytłumiony szept Balasa — Cieć śpi... jazda na robotę! A ty, Mańka, kikuj w oba! Jak... tego... gwizdaj... uczyć cie nie trza!
Zręcznie przesadził nizkie sztachety, oddzielające od ulicy pałacyk, zbliżył się do drugiego okna z lewej strony, zasłoniętego dużym kasztanem i skrył się za drzewem. Po chwili, wyjąwszy z walizki jakowyś przyrząd, umocował go do okiennych krat — i jął nogą naciskać, rzekłbyś pracował na nożnej maszynie.
— Bzz..... zadźwięczał cichy szmer.
— Klawy statek! — pochwalił Balas, poczem sprawdziwszy z zadowoleniem, że jedna sztaba już ustąpiła, w tenże sposób usunął pozostałe. Po upływie minut kilku zaledwie, leżały na trawie kraty, strzegące dostępu do pałacyku. Wówczas Wawrzon pociągnął czemś po okiennej szybie, a następnie, wyjąwszy kit, począł na szybę delikatnie naciskać — wypadła bez trudu.
— Tośwa jenteres i wyrychtowali! — mruknął, kiwając na towarzyszów, aby zbliżyli się do niego...
Na dany znak, Mary wraz z Welskim — oni byli to bowiem — poszli śladem swego przewodnika i przedostawszy się przez sztachety — za chwilę stali obok Balasa.
Mary nie była dziś wystrojona i zaledwie rozpoznałby w niej kto, zazwyczaj tak wytworną „artystkę”. Przywdziała na „wyprawę”, ciemną, skromną sukienkę, pantofle na płaskich gumowych obcasach a miast kapelusza — głowę osłaniała chustka. Sprawiała wrażenie służącej z przyzwoitego domu — cała zaś jej sylwetka ginęła śród mrocznego tła.
Welski, blady, zdenerwowany, niespokojnie spozierał dokoła — zda się, działając pod jakowymś przymusem — a w ręku dziewczyny błyskała lufa browninga, niby przypadkiem, skierowana w jego stronę.
— Zbiraj się i liź! — rozkazał mu krótko Balas, wskazując na otwarte okno — i se pamientaj, że tu figlów nima!...
Rad nie rad, pod grozą broni trzymanej przez Mary — Welski usłuchał polecenia. Podsadzony i silnie pchnięty przez Wawrzona, znalazł się wewnątrz pałacyku. W pokoju, do którego w ten sposób się dostał, panowała cisza, niczem w grobie a ciemno było tak, iż o krok nie mógł rozróżnić przedmiotów. W ślad za nim wskoczył Balas.
— Mańka tamuj ostała sie na kapie... Ja migiem... zaświce...
Blask ślepej latarki rozproszył mroki. Ich oczom ukazał się pokój, średnich rozmiarów, o typowo biurowym wyglądzie — stało w nim parę biurek, fotele — w głębi widniał zarys jakiejś ciemnej masy.
— Ona i jest! — mruknął Wawrzon.
Istotnie znajdowała się tam duża, ogniotrwała kasa. Zbliżył się do niej i począł ją bystro oglądać, świecąc sobie latarką.
— Obaczym te „Mejry”! — rzekł, nastawiając litery, zgodnie z posiadanem jakoby hasłem. Lecz, chociaż nastawił je należycie, a nie wedle własnej pisowni — żelazne drzwi ani drgnęły.
— Nawalił! Nawalił stary drań! — mruknął ze złością, wspominając o Bilukiewiczu, który mimo danej obietnicy, nastawił zamek na inne słowo — Nima frasunku! Zara my sie do tej panny dobierzem!
Szybko jął teraz wykładać swe „statki”. Pochwycił niezbędne przyrządy i ustawiwszy tak latarkę, iż li tylko oświetlała ona bok kasy, podczas gdy reszta pokoju tonęła w mroku i nikt z zewnątrz dostrzec nie mógł obecności w pałacyku intruzów — jął pracować pospiesznie.
— Więc zostałem prawdziwym przestępcą! — pomyślał Welski z rozpaczą, spozierając na wysiłki towarzysza — przyjmuję udział w włamaniu!
Od wczoraj — od sceny wczorajszej na Placu Prezesa — żył pod ciągłą grozą rewolweru, czy też noża i wiedział, że Balas nie żartuje i w każdej chwili gotów jest spełnić swą groźbę. I choć, może w innym wypadku, wolałby śmierć raczej, niżli przyjąć udział w przestępstwie — tym razem od podobnie tragicznego zakończenia wstrzymało go jedno — myśl o znajdującym się w kasie testamencie. Niechaj tylko odzyska ów dokument, niechaj dzięki niemu wykaże swą poprzednią niewinność — później może uwierzyć mu zechcą, iż brał udział w złodziejskiej tej wyprawie jeno pod przymusem — lub może — uda mu się nawet dopomóc poszkodowanemu do odzyskania pieniędzy mających za chwilę stać się łupem Wawrzona... Tych myśli się chwytał, jak tonący brzytwy się chwyta — i wierzył, że Balas dotrzyma słowa i wnet go po „robocie” — uwolni... Wtedy pocznie działać, wszak Den...
— U... m... dobra je!... — wyrwał go z zadumy cichy okrzyk.
Ściana kasy została rozciętą, niczem pudełko od sardynek. Wawrzon wyprostował się i spojrzał z triumfem na swe dzieło. Pochwycił żelazną sztabę i wsunąwszy ją w szparę, rozszerzył otwór tak, że ręką sięgnąć dawało się do wewnątrz.
— Ano...
Świecąc latarką, zaglądał tam teraz ciekawie. I Welski nie pohamował swej niecierpliwości. Zbliżywszy się, pragnął rozpoznać, co zawiera kasa — plecy jednak towarzysza zasłaniały mu otwór całkowicie.
Nagle odwrócił się Balas, z twarzą aż posiniałą z wściekłości.
— Psia krew! Choroba... ciężka jego mać... — zaklął głośno.
Kasa była pusta.
Obaj stali bladzi, spozierając na siebie wzajem niemal nieprzytomnie. Tyle wysiłków, tyle zachodów straconych próżno!
— Czekaj, ja sprawdzę! — rzekł Welski, którego nie wiele poruszył brak pieniędzy w kasie, lecz natomiast liczył, iż może odnajdzie obchodzący go dokument.
Z kolei wsunął rękę do wewnątrz — lecz i jego palce nie natrafiły na żaden papier. Kasa, w rzeczy samej, była całkowicie próżna. Raz jeszcze chciał ponowić poszukiwania, nie wiele rozumiejąc z tej całej sprawy, gdy od strony ulicy dobiegły ich podejrzane odgłosy.
— Jesteście? — zabrzmiał w tejże chwili cichy a wystraszony szept — i Mary wsunęła się do pokoju.
Znać było, iż jest silnie wzburzoną.
— Znaleźliście forsę? — zapytała gorączkowo — Trzeba wiać! Patrol policyjny idzie!
— Nima forsy! — ponuro odparł Balas — Powiadasz, idom gliniaki?
Chwilę nadsłuchiwał, odgłosy stawały się coraz bliższe.
— Nie znogujemy bez okno — wyrzekł, po chwili zastanowienia — serce mi tu powieda, co była kapa... któścik robotę wysypał... Oni po nas idom...
— I mnie się tak zdaje! — zawołała dziewczyna — co robić?
Spojrzał z determinacją.
— Ano... tobiem spluwe dał... i swojom też ci mam... — wycedził powoli — jenszej rady nima! Żyw im sie nie dostane! Po wyroku... znowu wyrok... oj... oj... wklepaliby zdrowo...
— A ja, co mam robić? — niemal odruchowo zapytał Welski.
— Ty, kapusiu, stul pysk! — tamten syknął ze złością — bo cie tu migiem wyrychtuje na mokro!
Welski chciał się odezwać, że i jemu grozi ta sama odpowiedzialność, gdy wtem uwagę trójki zwróciły na się nowe szmery. Te dobiegały już nie od ulicy, a od wewnątrz domu — wydawało się, że ktoś z dalszych pokojów idzie w ich stronę. Zamarli w oczekiwaniu.
Tak, najwyraźniej, w ich stronę zbliżały się kroki. Lekkie, ostrożne. Niespodziewanie rozwarły się drzwi — i padł ostry snop światła.
— Ach! — zawołał Welski
Na progu, trzymając w ręku elektryczną latarkę, stała niewieścia postać. To była ona. Ta sama, której oddał na wyścigach woreczek ze znalezionemi pieniędzmi, a później w Łazienkach opowiedział swe życie. Nie mogło być najmniejszej wątpliwości — przed nim znajdowała się panna Rena, o której, przez cały dzień wczorajszy, z tęsknotą marzył.
Krew zbiegła mu do serca i z rozpaczą pomyślał, iż po tysiąc razy lepszą była śmierć z ręki Balasa, niźli w podobnych warunkach spotkanie.
Panna Drohojowska stała wciąż na progu, rzekłbyś, zamieniona w posąg kamienny.
— Or... Orwid? — wreszcie bezdźwięcznie wyszeptały jej wargi.
Jeszcze nie mogła uwierzyć. Nie zwracając uwagi, ani na Balasa, ani na Mary, ani też na browningi, połyskujące w ich dłoniach — postąpiła o kroków parę i uniosła do góry latarkę tak, że blask jej oświetlił twarz Welskiego w całej pełni.
— To... on... Orwid... — powtórzyła — Boże!
Chciał coś mówić, lecz usta odmówiły mu posłuszeństwa.
— Niech pan nie mówi nic, niech pan się nie tłomaczy! — zawołała widząc, iż pragnie się do niej odezwać — To takie straszne!... Czy pan wie... że ja pana... prawie pokochałam!
Welski patrzył teraz uporczywie w podłogę — miał wrażenie, iż za chwilę coś rozerwie się w jego piersi.
— Co za rozczarowanie... — szeptała ze łzami w oczach. — On... włamywaczem... złodziejem... Czy pan domyśla się, dokąd się pan zakradł? Tu jest pałacyk mego ojca!
Tymczasem od zewnątrz gwar stawał się coraz wyraźniejszy. Słychać było gwizdki i nawoływania. Snać spostrzeżono już wypiłowane kraty, otwarte okno i niewątpliwie patrol policyjny podążał tu pospiesznie...
Welski zbyt czuł się zgnębiony, aby błagać pannę Drohojowską o ratunek.
— Będą za chwilę — myślał — pochwycą mnie... i nastąpi... koniec... Byle Balas się nie bronił i jej w czasie strzelaniny nie zraniono! Ot... już... są...
Wyraźnie rozróżnić się dawało, iż ktoś pędem biegnie w ich stronę. Snać jeden z wywiadowców wyprzedził innych, pragnąc pierwszy znaleźć się na miejscu przestępstwa. Dobiegł... jest pod oknem... wskoczył...
— Domyślałem się tego! — zabrzmiał znajomy głos — Więc Welski...
Pośrodku pokoju stał Den.
Spojrzał bystro po obecnych i krótko rzucił w stronę Balasa:
— Czy w kasie znajdowały się pieniądze?
Wawrzon w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami.
— Rozumiem! — mruknął Den, jakby potwierdzając własne domysły. — Ale tu czasu niema do stracenia!
Podszedł do panny Drohojowskiej!
— Wszak pani jest córką właściciela tego pałacyku — począł żywo — jeśli pani może, niech pani ich ratuje! Jestem detektyw Den — ja za nich odpowiadam!
— Ależ... — chciała zaprzeczyć.
— Niech pani ich ratuje, bo wnet może być za późno! — powtórzył z naciskiem, wskazując ruchem ręki w stronę, skąd dolatywały policyjne gwizdki — Tu miała miejsce zasadzka! Oni są niewinni! Ten, szczególniej, jest niewinien! — wskazał na Welskiego.
— Niewinien? — powtórzyła za detektywem panna, a cień radości przemknął po jej twarzy.
— Tak! Ale trzeba spieszyć! Później wszystko wytłomaczę! Czy pani zna inne wyjście z pałacyku?
Skinęła głową.
— Raz jeszcze proszę, niech ich pani uwolni!
Odwróciła się bez słowa, dając znak, aby postępowali cicho za nią. Na palcach przeszli przez szereg pokojów, otworzyła jakieś drzwi — i znaleźli się na obszernym dziedzińcu, zajętym przez garaże i wozownie. Zbliżyła się do małej, na pierwszy rzut oka niewidocznej furtki, odsunęła zasuwę — i przed niemi ukazała się pusta ulica.
— Pozostanę z panią — rzekł Den — bo wszak wspólnie będziemy musieli udzielić wyjaśnień władzom bezpieczeństwa! A co was się tyczy — zwrócił się do Welskiego i Balasa — nie radzę powracać do domu, gdyż napewno spotka was niemiła wizyta, w postaci rewizji... Najlepiej udajcie się do „Mordowni” i tam zaczekajcie na mnie! Mam wiele z wami i to dziś jeszcze, do pogadania! Tylko nie idźcie razem! Szczególniej, wiele mam do omówienia z panem Balasem i z panią — wskazał na Mary — i od tej rozmowy zależeć będzie sprawa... waszej „wolności”...
Welski z pochyloną głową ostatni wyszedł na ulicę. Nie śmiał pannie Drohojowskiej ani dziękować, ani jej spojrzeć w oczy. Liczył jedynie na Dena, iż ten zechce stać się jego rzecznikiem...
— Kużdy w swojom strone... i jazda... do „Mordowni” — rozkazał Wawrzon, gdy znaleźli się na skrzyżowaniu ulic — Jak gadał Den! Morowy, równy chłop! — pochwalił detektywa, choć nie rozumiał, czemu go ten tak łatwo uwolnił z opresji. — Uf! Jak pragnę zdrowia, to ci była pierepałka! — dodał, ocierając gęste krople potu, spływające z czoła.
Tymczasem w pałacyku Drohojowskich wszędzie zapalano światła i zewsząd rozbrzmiewały podniecone okrzyki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.