Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie znogujemy bez okno — wyrzekł, po chwili zastanowienia — serce mi tu powieda, co była kapa... któścik robotę wysypał... Oni po nas idom...
— I mnie się tak zdaje! — zawołała dziewczyna — co robić?
Spojrzał z determinacją.
— Ano... tobiem spluwe dał... i swojom też ci mam... — wycedził powoli — jenszej rady nima! Żyw im sie nie dostane! Po wyroku... znowu wyrok... oj... oj... wklepaliby zdrowo...
— A ja, co mam robić? — niemal odruchowo zapytał Welski.
— Ty, kapusiu, stul pysk! — tamten syknął ze złością — bo cie tu migiem wyrychtuje na mokro!
Welski chciał się odezwać, że i jemu grozi ta sama odpowiedzialność, gdy wtem uwagę trójki zwróciły na się nowe szmery. Te dobiegały już nie od ulicy, a od wewnątrz domu — wydawało się, że ktoś z dalszych pokojów idzie w ich stronę. Zamarli w oczekiwaniu.
Tak, najwyraźniej, w ich stronę zbliżały się kroki. Lekkie, ostrożne. Niespodziewanie rozwarły się drzwi — i padł ostry snop światła.
— Ach! — zawołał Welski

Na progu, trzymając w ręku elektryczną latarkę, stała niewieścia postać. To była ona. Ta sama, której oddał na wyścigach woreczek ze znalezionemi pieniędzmi, a później w Łazienkach

175