Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

plecy jednak towarzysza zasłaniały mu otwór całkowicie.
Nagle odwrócił się Balas, z twarzą aż posiniałą z wściekłości.
— Psia krew! Choroba... ciężka jego mać... — zaklął głośno.
Kasa była pusta.
Obaj stali bladzi, spozierając na siebie wzajem niemal nieprzytomnie. Tyle wysiłków, tyle zachodów straconych próżno!
— Czekaj, ja sprawdzę! — rzekł Welski, którego nie wiele poruszył brak pieniędzy w kasie, lecz natomiast liczył, iż może odnajdzie obchodzący go dokument.
Z kolei wsunął rękę do wewnątrz — lecz i jego palce nie natrafiły na żaden papier. Kasa, w rzeczy samej, była całkowicie próżna. Raz jeszcze chciał ponowić poszukiwania, nie wiele rozumiejąc z tej całej sprawy, gdy od strony ulicy dobiegły ich podejrzane odgłosy.
— Jesteście? — zabrzmiał w tejże chwili cichy a wystraszony szept — i Mary wsunęła się do pokoju.
Znać było, iż jest silnie wzburzoną.
— Znaleźliście forsę? — zapytała gorączkowo — Trzeba wiać! Patrol policyjny idzie!
— Nima forsy! — ponuro odparł Balas — Powiadasz, idom gliniaki?

Chwilę nadsłuchiwał, odgłosy stawały się coraz bliższe.

174