Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stać musiał wyżej od niego pod każdym względem...
Nagle Rena drgnęła... Pośród ciszy dobiegł ją szelest...

Z mroków nocy wypłynęły trzy ciemne postacie i jęły się skradać w stronę pałacyku. Zatrzymały się na chwilę, niby na coś wyczekując, czy też coś sprawdzając wokół siebie.
— Dobra je! — zabrzmiał, przytłumiony szept Balasa — Cieć śpi... jazda na robotę! A ty, Mańka, kikuj w oba! Jak... tego... gwizdaj... uczyć cie nie trza!
Zręcznie przesadził nizkie sztachety, oddzielające od ulicy pałacyk, bliżył się do drugiego okna z lewej strony, zasłoniętego dużym kasztanem i skrył się za drzewem. Po chwili, wyjąwszy z walizki jakowyś przyrząd, umocował go do okiennych krat — i jął nogą naciskać, rzekłbyś pracował na nożnej maszynie.
— Bzz..... zadźwięczał cichy szmer.
— Klawy statek! — pochwalił Balas, poczem sprawdziwszy z zadowoleniem, że jedna sztaba już ustąpiła, w tenże sposób usunął pozostałe. Po upływie minut kilku zaledwie, leżały na trawie kraty, strzegące dostępu do pałacyku. Wówczas Wawrzon pociągnął czemś po okiennej szybie, a następnie, wyjąwszy kit, począł na szybę delikatnie naciskać — wypadła bez trudu.

— Tośwa jenteres i wyrychtowali! — mruk-

170