Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pałacyku — począł żywo — jeśli pani może, niech pani ich ratuje! Jestem detektyw Den — ja za nich odpowiadam!
— Ależ... — chciała zaprzeczyć.
— Niech pani ich ratuje, bo wnet może być za późno! — powtórzył z naciskiem, wskazując ruchem ręki w stronę, skąd dolatywały policyjne gwizdki — Tu miała miejsce zasadzka! Oni są niewinni! Ten, szczególniej, jest niewinien! — wskazał na Welskiego.
— Niewinien? — powtórzyła za detektywem panna, a cień radości przemknął po jej twarzy.
— Tak! Ale trzeba spieszyć! Później wszystko wytłomaczę! Czy pani zna inne wyjście z pałacyku?
Skinęła głową.
— Raz jeszcze proszę, niech ich pani uwolni!
Odwróciła się bez słowa, dając znak, aby postępowali cicho za nią. Na palcach przeszli przez szereg pokojów, otworzyła jakieś drzwi — i znaleźli się na obszernym dziedzińcu, zajętym przez garaże i wozownie. Zbliżyła się do małej, na pierwszy rzut oka niewidocznej furtki, odsunęła zasuwę — i przed niemi ukazała się pusta ulica.

— Pozostanę z panią — rzekł Den — bo wszak wspólnie będziemy musieli udzielić wyjaśnień władzom bezpieczeństwa! A co was się tyczy — zwrócił się do Welskiego i Balasa — nie radzę powracać do domu, gdyż napewno spotka was niemiła wizyta, w postaci rewizji... Najlepiej udajcie się

178