Rycerze mroku/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
W PUŁAPCE.

Po daremnych próbach wytłomaczenia Balasowi, iż ten go niesłusznie o dwulicowe postępowanie posądza, które to próby Wawrzon zbywał milczeniem, lub też pogardliwemi mruknięciami — Welski, we czwartek, postanowił uciec. Łatwiej było zamierzyć, niżli wykonać.
Wczoraj już Balas drzwi zamknął na klucz, schował klucz do kieszeni i zerknąwszy znacząco w jego kierunku, oświadczył:
— Tak bendzie lepi!
Choć w gruncie był porządnie zły, za wszelką cenę unikał awantury ze swoim gospodarzem. Nie lęk przed siłą fizyczną Wawrzona wstrzymywał go przed ostrem starciem. Wprost nie chciał, nie wyczerpawszy innych sposobów, wywoływać głośnego skandalu, zakończonego możliwą interwencją władz bezpieczeństwa, której z wielu względów sobie nie życzył — skandalu, mogącego zaszkodzić Balasowi — co byłoby równoznacznem — odpłaceniem mu się niewdzięcznością za gościnę w jego domu. Mimo, że całą duszą wyrywał się z tej klatki, mimo, iż co rychlej pragnął być u Dena, wstrzymywał się jednak i sądził, że chyłkiem mu się uda umknąć z aresztu.
Wawrzon tymczasem, spiesznie czynił różne przygotowania — w facjatce, na Bednarskiej, znikł nastrój ospałości i lenistwa, ustępując miejsca gorączkowej pracy. Wyciągał on z kątów i schówek, różne przyrządy, starannie przed okiem ludzkiem dotychczas ukryte — czyścił je, oliwił, próbował. Wkrótce leżał przed nim cały zbiór pilników, borów, szczypców, dłut, nożyc i „raków” — i na te „statki” spozierał z takiem rozmiłowaniem, z jakiem nigdy, nawet na najdroższą panią Luckę nie spoglądał.
A wszystko to czynił w głębokiem milczeniu, nie obdarzając Welskiego ani słówkiem, jakby chcąc podkreślić swój pełen nieufności stosunek do niego.
Nie rozchmurzył nawet Balasa wyjątkowo suty, tłusty i smaczny obiad, który przygotowała pani Lucka, wielce czuła w przewidywaniu „dobrego interesu“, ani nie rozchmurzyła odpowiednia ilość „wychylonych kielonków.” Wnet po obiedzie, znów zabrał się do swej „roboty”, niczem poważny uczony śród laboratoryjnych eksperymentów — i ciszę panującą w mieszkaniu — zmąciły dopiero niespodziane odwiedziny panny Mary.
Przybywała, niby to pod pozorem zasiągnięcia jakichś wskazówek od gospodarza — w gruncie, jeno pragnąc zobaczyć się z Welskim.
Po paru zdawkowych frazesach, zamienionych z Wawrzonem i siostrą odciągnęła go w róg pokoju i jęła rozpytywać.
— Jak się czujesz? Nie boli głowa?
— Dziękuję, lepiej — odparł, niezbyt zadowolony z tej troskliwości, bowiem przewidywał, że ich rozmowa zboczy na niebezpieczne tory.
— To dobrze! Cóż idziemy na „robotę”?
— A... tak! — bąknął.
— Możesz się nie lękać — uspokajała, tłomacząc po swojemu jego niechętną odpowiedź — żadnego niebezpieczeństwa! Żadnego! A zarobimy sporo.
— Hm... hm...
— Zapewniam cię! Zarobimy i wyjedziemy!
Welski postanowił wyświetlić sytuację i rozwiać złudzenia dziewczyny.
— Na „robotę“ może i pójdziemy — skłamał, nie mogąc uczynić inaczej — ale co do wyjazdu...
Spojrzała na niego z obawą.
— Nie chcesz?
— Widzisz — począł łagodnie tłomaczyć — mamy nieco różne zapatrywania na życie... sama powinnaś zrozumieć...
— Nie pasujemy do siebie?
Skinął głową.
Twarz Mary poczerwieniała. Znać było, jak przykrą jest ta odmowa, a gniew jął zalewać jej pierś raptowną a gwałtowną falą.
— Czy nie podobam ci się? — syknęła.
— Ach, nie o to chodzi! — zaprzeczył — ale namyśliłem się, nie chcę cię łudzić...
— Sądzisz, że gdy odzyskasz testament, staniesz się panem i będę ci niepotrzebną?
— Czy go odzyskam, czy nie odzyskam — w niczem to nie wpłynie na moje postanowienie!
— Łudź się dalej, że jest w kasie! — pomyślała ze złośliwą uciechą, dodała zaś głośno — czy to twoja ostateczna odpowiedź?
— Tak!
Nachyliła się blizko ku niemu, ładną twarz wykrzywił zły uśmiech i rzuciła mocno, choć przytłumionym głosem:
— Obyś, kiedy, bardzo nie pożałował!
Welski zrozumiał, że posiadł śmiertelnego wroga — bowiem kobieta podobnej zniewagi nie przebacza nigdy!
Mary wypowiedziała jeszcze — snać dla niepoznaki, parę głośnych, nic nie znaczących zdań, zaśmiała się sztucznie, podeszła do Balasa, szeptała mu coś do ucha, na co ten tylko mruknął niezrozumiale — i opuściła mieszkanie.
Znów zapanowała w pokoju poprzednia cisza. Wawrzon majstrował dalej — a Welski, wtulony w róg kanapy, zagłębił się w niewesołe dumania. Myślał najprzód o tem, że Mary zechce się mścić, choć nie wyobrażał sobie, jaką postać przyjmie ta zemsta. Później myślał, jakby najrychlej wyrwać się z tej matni i uciec do Dena, oczekującego nań, zapewne z niecierpliwością...
Wreszcie, z wielką siłą, zadźwięczało w jego świadomości wspomnienie, które przez dzień cały wciąż odpychał... Wspomnienie drażniące i uporczywe, choć w gruncie tak miłe, wspomnienie o uroczej pannie, której nawet nie znał nazwiska, kochanym trzpiocie, jak ją w duchu przezwał...
Dźwięczał mu w uszach jej słodki głos i rzucony na pożegnanie frazes — „we czwartek, o szóstej!” I choć tysiąc razy przedtem postanawiał, że na wyznaczone spotkanie nie pójdzie, że przedłużanie w podobnych warunkach zawartej znajomości, jest bez sensu, choć przekonywał samego siebie, że i ona zapomniała zapewnie o tem spotkaniu — chwilami ogarniał go niepokój, przerażenie niemal i z rozpaczą myślał:
— A jeśli przyjdzie?... oczekiwać mnie będzie napróżno?...
Wytłomaczyć Balasowi rzecz całą i prosić o godzinne choćby zwolnienie — było bezcelowem. Spojrzał na zegar. Wskazywał prawie wpół do szóstej! Welski zagryzł wargi z bezsilnej złości.
Tymczasem Wawrzon, widocznie zmęczony swą pracą, powstał z miejsca, ziewnął, przeciągnął się, zapalił papierosa, podszedł do okna i przez okno jął spozierać na ulicę. Tak patrzał przez dłuższą chwilę, aż nagle zmarszczył czoło i rzekłbyś, dostrzegł tam coś, co go bardzo zaciekawiło. I nagle, bez słowa, wypadł z pokoju, zbiegł po schodach, zapomniawszy nawet drzwi na klucz zamknąć za sobą.
— A temu, co się stało? — pomyślał.
Zapewne dojrzał jakiego kamrata i nie chcąc go wprowadzać do mieszkania, zamierzał poufną rozmowę z nim odbyć na dole. Najważniejsze — że drzwi pozostawił otwarte!
— Teraz, albo nigdy! — zadecydował...
Na palcach, cicho niczem kot, aby nie zwrócić uwagi krzątającej się w kuchence pani Lucki, Welski, z kolei, przebiegł pokój i jednym susem znalazł się na zewnątrz. Schody były puste, musiał Balas zejść na dół, może rozmawiał na ulicy, a może nawet zaszedł ze swym kolegą do sąsiedniej piwiarni, jakto było w jego zwyczaju. Zapewne, w pośpiechu, o więźniu zapomniał.
Szczerze uradowany, ostrożnie jął zstępować ze schodów. Jeśli dotrze szczęśliwie do wyjścia, będzie uratowany, bo nawet, gdyby na ulicy się natknął na Balasa, ten przy ludziach nie zechce wszczynać awantury. Najwyżej, pójdzie za nim, będzie go śledził — a wtedy łatwiej uda mu się wszystko wytłomaczyć... Dopiero wpół do szóstej, może zdąży do Łazienek... a... później do Dena.. Jeszcze parę schodów... i już widnieje czarny otwór bramy...
— Dokąd to, derechtor? — zabrzmiał tuż głos Wawrzona.
Gdy stawiał nogę na ostatnim stopniu — natknął się na powracającego Balasa. Powracał on właśnie, „spławiwszy” sprytnie detektywa. Stali tak naprzeciw siebie — Welski zmieszany — złodziej uśmiechał się ironicznie.
— Hajda, na górę! — rozkazał krótko.
— Chciałem się przejść! — starał się upozorować swą ucieczkę — toć drugi dzień bez powietrza siedzę!
— Już my się przejdziem! — odparł Balas z pogróżką w głosie.

Balas dotrzymał słowa. Choć niewiadomo dlaczego, z zapowiedzianą przechadzką, zwłóczył prawie do północy.
Nakoniec, wyruszyli z domu i jęli kluczyć odległemi uliczkami.
Balas szedł pozornie bez celu, od czasu do czasu tylko łypał okiem, niby ten na łowach wilk, co zresztą leżało w jego zwyczaju. Coraz bardziej oddalali się od centrum miasta i Welski począł zastanawiać się, czy to towarzysz w rzeczy samej idzie tak bezmyślnie, czy też go prowadzi w jakimś ukrytym zamiarze. Gdy ostatecznie się znaleźli na pustych placach, wprost zagadnął:
— Słuchaj no! Długo masz jeszcze zamiar tak wędrować? Gdzie my się znajdujemy obecnie?
— A na Placu Prezesa! — odparł ten spokojnie — coś tu, bracie, nigdy nie bywał?
— Nie — rzekł Welski, który słyszał tylko, iż Plac Prezesa jest ulubionem miejscem nożowych rozpraw różnej łobuzerji — A pocoś ty mnie tu zaprowadził?
— Ot, tak sobie!
Stał teraz naprzeciw Welskiego, spozierając na towarzysza nieco ironicznie.
— Wawrzon coś knuje — pomyślał — ale co? Może za chwilę zechce mi żebra pomacać majchrem? Licho go wie... ale... cóż to znowu?
Powietrze rozdarł ostry krzyk, krzyk człowieka wołającego o pomoc, człowieka, który się znalazł w wielkiem niebezpieczeństwie.
— Słyszysz?
— A co nimam słyszeć! — odparł Balas spokojnie.
Welski wpił się oczami w panujące na pustkowiu ciemności, lecz nic dojrzeć bliżej nie był w stanie. Wydawało mu się tylko, że o kilkadziesiąt kroków przed niemi, snują się, niby cienie, jakieś postacie. W tejże chwili krzyk powtórzył się, lecz cichszy, zamierający, zduszony.
— Wawrzon! Tam mordują człowieka! Pędźmy na pomoc!
— Zara — przytrzymał go żelazną ręką — nie tak ostro! Nie sadź nosa w nie swój jenteres!
— Ależ puść!...
— Stój ty, psia twoja mać, bo... — i Balas zupełnie niedwuznacznym ruchem wysunął z kieszeni lufę browninga...
Welski, zły, zamilkł. W dobrą pułapkę wpadłem — stwierdził w duchu — co on chce ze mną zrobić? Jestem bezbronny! — Jął łowić zdala dochodzące odgłosy — lecz tam, już się uspokoiło wszystko, a migające cienie znikły, jakby zapadły pod ziemię.
— Tera chodź! — rzekł Balas, zwalniając go z uścisku i kierując się w stronę, skąd przed chwilą dobiegały jęki. Welski pospieszył za nim. Opodal, kroków może kilkadziesiąt, leżał dostatnio ubrany mężczyzna. Oczy miał rozwarte szeroko, rzekłbyś z zastygłym wyrazem przerażenia, pośrodku piersi tkwił głęboko wbity nóż. Balas pochylił się nad zamordowanym.
— Już nie zipie! — oświadczył z satysfakcją — Odwalił kitę! Czysta robota... na mokro! — dodał z uznaniem.
— Ale któż to taki? — zawołał, wstrząśnięty okropnym widokiem Welski.
— Kto? Kapuś! Podlec, sukin syn! — twardo i zawzięcie rzekł Balas. — Sobace i sobacza śmierć!
— Czyś specjalnie mnie sprowadził, aby mi pokazać wyrok waszych sądów?
— A coś ty se, bracie, kombinował, że ja bez frajerstwo bede sie taskał? To se zapamiętaj, jak pragnę wolności, a Balas nigdy po próżnicy nie klepał... — uczynił długą pauzę — i tobie za kape... tak bendzie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.