Rycerze mroku/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII
Z MOJEJ RĘKI ZGINIESZ...

Mżył drobny deszcz...
Kołując różnemi ulicami i spozierając wciąż poza siebie, czy nie jest tropiony — Welski — bez przeszkód dotarł do „Mordowni”. Drzwi knajpy zastał zamknięte. W myśl policyjnych przepisów knajpę zamykano nibyto o północy, w rzeczy samej — dla swoich — trzymając ją otwartą noc całą.
Lekko zastukał. Snać musiał być o jego wizycie powiadomiony gospodarz, bo po chwili, przez „judasza” wyjrzało dyskretnie oko pana Izydora i po starannem zlustrowaniu przybysza — odsunął rygle, wpuszczając go do wewnątrz.
— Balas jest! — dodał pojaśniająco.
Wawrzon nie tylko przybyć musiał wcześniej, ale i przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, gdyż gospodarz powiódł Welskiego nie na ogólną salę a jakimś długim korytarzem i krętemi schodkami do — „nastojaszczej meliny”. Był to niewielki pokoik, którego wejście tak sprytnie przesłaniała szafa, iż z trudem ustalić było można, gdzie ono się w istocie znajduje.
Balas spacerował wzdłuż pokoju wielkiemi krokami, zaś Mary, wsparta na ręku, siedziała za stołem.
— A... derechtor... — ozwał się przyjaźnie — nie chyciła ciebie glina?
Welski mimo uszu puścił ten żart, zaś Wawrzon uśmiechał się coraz przyjaźniej. Mimo złości z powodu nieudanej „roboty”, mimo straty „statków”, przedstawiających wartość znaczną a pozostawionych w pałacyku — rozumiał dobrze, iż niezwykłą wyrozumiałość detektywa zawdzięcza jedynie Welskiemu i że jemu to zawdzięcza swą wolność. Zresztą, może jako chłop szczery, poczuł pewną skruchę za niesłuszne posądzenia i brutalne z pupilem postępowanie przez dni ostatnie — bo serdecznie jął przepraszać:
— Nie gniwaj sie Fredek... Cościk mnie opętało, że ty kapuś... Ale widze... nie moja była prawda... Ja tobie jezdem szczyry kolega... jeszcze obaczysz...
Wyciągnął rękę. Welski zawahał się chwilę. Dobrze pamiętał i o przymusowym areszcie i o scenie na Placu Prezesa. Nie chcąc jednak zaostrzać obecnie sytuacji, uścisnął dłoń złodzieja w milczeniu.
Balas udał, iż nie spostrzegł owego wahania i dalej prawił gorąco. Oświadczył, że na „robote” wogóle nie opłaci się chodzić, bo „albo bractwo gołe, albo napuszczom na wode” — przyczem niedwuznacznie zerknął w stronę Mary — dalej oświadczył, że cały „ten fach” mu się znudził i że najlepszy dziś „jenteres to frajerstwo”. Czy nawrócił się istotnie, pod wpływem przeżytej emocji — czy też jeno chciał, by Welski przedstawił go detektywowi, jako „kającego się grzesznika” — pozostawało zagadką — ale przy tej przemowie bił się Wawrzon w piersi mocno i z wielkiem przekonaniem.
Wreszcie, raz jeszcze zapewniwszy byłego pupila o swych serdecznych uczuciach, oznajmił, iż idzie odbyć z panem Izydorem dłuższą konferencję i wszystkim zapewnić „alibi” — bo to Den Denem, ale policja może pojawić się wcześniej — i opuścił pokój.
Welski pozostał sam na sam z Mary.
Zajął miejsce na przeciwległym końcu stołu — i teraz poczuł dopiero, jak jest zmęczonym. Bolały go wszystkie członki, koszula z potu przywarła do ciała a w gardle miał rozpalony ołów. Pochwycił kufel piwa, nietknięty przez Wawrzona, wychylił duszkiem i przymknął oczy. Na Mary postanowił nie zwracać uwagi — wszak, parę godzin temu ledwie, lufa jej browninga tak niedwuznacznie tańczyła w jego stronę...
— Zadowolony pan, panie Welski?
To Mary przerwała ciszę pierwsza. Uniósłszy głowę, którą dotychczas trzymała wspartą na ręku, jakoś dziwnie teraz spozierała na niego. Udał, że nie dosłyszał zapytania.
— Chyba, bardzo zadowolony... — powtórzyła z naciskiem.
Nadal milczał, sądząc, iż wreszcie zrozumie, że nie pragnie się wdawać z nią w rozmowę. Lecz ona dalej nalegała:
— Cóż nie raczy pan odpowiedzieć?
Widząc, iż nie ustąpi tak łatwo, odparł oschle:
— Nie pojmuję o co pani chodzi i z czegóż miałbym być zadowolonym?
— Hm... hm... taka piękna dama się w panu... kocha...
Czyniła najwyraźniej aluzję do słów Reny Drohojowskiej, które się jej w podnieceniu wymknęły... Ponieważ i Welski wciąż myślał o owych pamiętnych słowach i myślał z tęsknotą, czy kiedykolwiek z tych samych ust, uda mu się je powtórnie usłyszeć — poczuł się dotkniętym w swych najdroższych uczuciach — i rzekł niemal z gniewem.
— Poprosiłbym o nieporuszanie tego tematu!
— Ach, tak...
Gwałtownie porwała się od stołu. Doprawdy, było Mary już wszystko jedno. Marzenia waliły się w gruzy. Liczyła, iż dziś jeszcze zdobędzie sumę znaczną, może kilkadziesiąt tysięcy i za nie nowe życie rozpocznie — a nadzieje te bezpowrotnie się rozchwiały. Zato inną, w czasie wyprawy, posiadła świadomość. Odtrącał ją, ponieważ pociągała go tamta, niemniej, niźli ona piękna i ponętna... lecz kobieta uczciwa, ze sfer najwyższych, bogata...
— Ach, tak! — zawołała — to takim, jak my dziewczętom, czyni się różne obietnice, żeby je później w ten sposób traktować!
— Żadnych pani obietnic nie czyniłem! — oświadczył Welski szczerze.
W rzeczy samej, nie poczuwał się względem niej do winy. Co prawda, wówczas w „Mordowni“, dał nieokreśloną odpowiedź, ale ta odpowiedź przecież nie zobowiązywała go do niczego. Lecz, gdy Mary wpadła w taki, jak obecnie stan podrażnienia, trudno ją było pohamować.
— Kiedy żarł i pił u złodzieja — cedziła, starając się możliwie boleśnie go dotknąć — bo zdychał z głodu... to i ja byłam mu dobra... panienka uliczna!... A teraz, nosa do góry jaśnie pan zadziera, chce się żenić z hrabianką! Poczekaj...
— Co? — syknął, gdyż z kolei począł go ogarniać gniew.
— Poczekaj... jeszcze ci ona pokaże, co potrafi!.. Takie... to po ślubie... gorsze od nas... ścierki...
Welski, z zaciśniętemi pięściami, przyskoczył do dziewczyny.
— Milcz... Sama... ty... jesteś najgorsza...
Choć w porę się wstrzymał i nie padło obelżywe słowo — niedokończone zdanie podziałało na Mary, niby iskra rzucona na beczkę prochu. Ogarnął ją ostatecznie, jeden z owych histerycznych napadów szału, w czasie których nie wiedziała ani co mówi, ani co czyni.
— Ty śmiesz mnie jeszcze obrażać? — krzyknęła — och, dość tego!...
Welski zdążył już nieco ochłonąć i pożałował swego uniesienia. Wiedział, iż istoty tej kategorji co Mary, w takich chwilach nie cofną się przed niczem.
— Ale... — począł.
Powiodła dokoła błędnym wzrokiem.
— On... ma się żenić... Będzie szczęśliwy... bogaty... A ja dalej... na poniewierkę... Nie... dość tego...
— Mary...
— Zginiesz z mojej ręki!
Błyskawicznym ruchem wyrwała z torebki browning, gdzie spoczywał dotychczas ukryty od chwili „wyprawy“. Uniosła go do góry i mierząc w stronę Welskiego, mówiła:
— Przynajmniej nie będę się dręczyć, patrząc na... twoje szczęście... i odejdziemy razem... Naprzód ciebie zastrzelę... później siebie...
Welski zrozumiał, iż bynajmniej ona nie żartuje i że znalazł się w poważnem niebezpieczeństwie. Czemu nie powracał Balas? Może uda mu się jeszcze ją ułagodzić łagodną perswazją?
— Mary, zastanów się! Opuść broń!
— Boisz się? — zaśmiała się szyderczo — Tem lepiej, pomęcz się chwilę przed śmiercią!
Lufa browninga wciąż znajdowała się na wysokości jego czoła.
— Ja ci wytłomaczę...
— Za późno!... Masz...
Huknął strzał — Welski uchylił się w porę a kula z trzaskiem utkwiła w ścianie.
Podskoczył do Mary, pochwycił ją za rękę, nim zdążyła powtórnie za cyngiel pociągnąć, nastąpiła krótka chwila szarpania... znów rozległ się wystrzał... a potem cichy jęk...
— Oj...
Chwiała się teraz na nogach. W czasie szamotania się z Welskim w nią to ugodził przypadkowy strzał.
— Jak boli!... — powtórzyła.
Zdala słychać było odgłos licznych, śpieszących w ich stronę kroków. Rozwarły się drzwi i do pokoju wpadli — Den, za nim Balas oraz parę innych osób.
— Co się tu dzieje? — zawołał detektyw — co znaczą te strzały?
Welski stał zmięszany, nie wiedząc w jaki sposób wytłomaczyć Denowi całe zajście i już otwierał usta, bo wszak musiał udzielić wyjaśnienia, gdy wtem posłyszał cichy szept:
— Zraniłam... się... sama! Oglądałam... browning...
Jakby oprzytomniała i oczami pełnemi łez, patrzyła teraz na Welskiego. Może kochała go jeszcze i pragnęła mu oszczędzić przykrości...
— Tak to zawsze bywa — cierpko zauważył detektyw — kiedy kobiety bawią się bronią...
Pochylił się nad Mary. Cienka struga krwi spłynęła z jej ramienia.
— Na szczęście powierzchowna rana!... — dodał...

Nieco później „melinowy” pokoik w „Mordowni” przedstawiał zaiste niezwykły widok. Nie było już w nim, co prawda panny Mary, którą zaopiekowała się żona gospodarza i nałożyła niezbędny opatrunek — ale dokoła drewnianego stołu zasiadło tam nieliczne, lecz dziwne towarzystwo. Bo oto, obok Dena, miejsce zajął Balas, zaś obok Welskiego... andrus — zwany „Malowanym Felkiem”.
Cała ta, na pozór tak niedobrana czwórka, ci do niedawna, tak zacięci wrogowie, siedzieli obecnie w jaknajlepszej zgodzie i pochłaniała ich jakaś tajemna narada.
Mówił szeptem Den — a jego słowa niby słowa najdroższego mistrza — w skupieniu łowili i „Malowany” i Balas...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.