Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z pupilem postępowanie przez dni ostatnie — bo serdecznie jął przepraszać:
— Nie gniwaj sie Fredek... Cościk mnie opętało, że ty kapuś... Ale widze... nie moja była prawda... Ja tobie jezdem szczyry kolega... jeszcze obaczysz...
Wyciągnął rękę. Welski zawahał się chwilę. Dobrze pamiętał i o przymusowym areszcie i o scenie na Placu Prezesa. Nie chcąc jednak zaostrzać obecnie sytuacji, uścisnął dłoń złodzieja w milczeniu.
Balas udał, iż nie spostrzegł owego wahania i dalej prawił gorąco. Oświadczył, że na „robote” wogóle nie opłaci się chodzić, bo „albo bractwo gołe, albo napuszczom na wode” — przyczem niedwuznacznie zerknął w stronę Mary — dalej oświadczył, że cały „ten fach” mu się znudził i że najlepszy dziś „jenteres to frajerstwo”. Czy nawrócił się istotnie, pod wpływem przeżytej emocji — czy też jeno chciał, by Welski przedstawił go detektywowi, jako „kającego się grzesznika” — pozostawało zagadką — ale przy tej przemowie bił się Wawrzon w piersi mocno i z wielkiem przekonaniem.
Wreszcie, raz jeszcze zapewniwszy byłego pupila o swych serdecznych uczuciach, oznajmił, iż idzie odbyć z panem Izydorem dłuższą konferencję i wszystkim zapewnić „alibi” — bo to Den Denem, ale policja może pojawić się wcześniej — i opuścił pokój.

Welski pozostał sam na sam z Mary.

181