Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

knajpę zamykano nibyto o północy, w rzeczy samej — dla swoich — trzymając ją otwartą noc całą.
Lekko zastukał. Snać musiał być o jego wizycie powiadomiony gospodarz, bo po chwili, przez „judasza” wyjrzało dyskretnie oko pana Izydora i po starannem zlustrowaniu przybysza — odsunął rygle, wpuszczając go do wewnątrz.
— Balas jest! — dodał pojaśniająco.
Wawrzon nie tylko przybyć musiał wcześniej, ale i przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, gdyż gospodarz powiódł Welskiego nie na ogólną salę a jakimś długim korytarzem i krętemi schodkami do — „nastojaszczej meliny”. Był to niewielki pokoik, którego wejście tak sprytnie przesłaniała szafa, iż z trudem ustalić było można, gdzie ono się w istocie znajduje.
Balas spacerował wzdłuż pokoju wielkiemi krokami, zaś Mery, wsparta na ręku, siedziała za stołem.
— A... derechtor... — ozwał się przyjaźnie — nie chyciła ciebie glina?

Welski mimo uszu puścił ten żart, zaś Wawrzon uśmiechał się coraz przyjaźniej. Mimo złości z powodu nieudanej „roboty”, mimo straty „statków”, przedstawiających wartość znaczną a pozostawionych w pałacyku — rozumiał dobrze, iż niezwykłą wyrozumiałość detektywa zawdzięcza jedynie Welskiemu i że jemu to zawdzięcza swą wolność. Zresztą, może jako chłop szczery, poczuł pewną skruchę za niesłuszne posądzenia i brutalne

180