Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przynajmniej nie będę się dręczyć, patrząć na... twoje szczęście... i odejdziemy razem... Naprzód ciebie zastrzelę... później siebie...
Welski zrozumiał, iż bynajmniej ona nie żartuje i że znalazł się w poważnem niebezpieczeństwie. Czemu nie powracał Balas? Może uda mu się jeszcze ją ułagodzić łagodną perswazją?
— Mary, zastanów się! Opuść broń!
— Boisz się? — zaśmiała się szyderczo — Tam lepiej, pomęcz się chwilę przed śmiercią!
Lufa browninga wciąż znajdowała się na wysokości jego czoła.
— Ja ci wytłomaczę...
— Za późno!... Masz...
Huknął strzał — Welski uchylił się w porę a kula z trzaskiem utkwiła w ścianie.
Podskoczył do Mary, pochwycił ją za rękę, nim zdążyła powtórnie za cyngiel pociągnąć, nastąpiła krótka chwila szarpania... znów rozległ się wystrzał... a potem cichy jęk...
— Oj...
Chwiała się teraz na nogach, W czasie szamotania się z Welskim w nią to ugodził przypadkowy strzał.
— Jak boli!... — powtórzyła.

Zdala słychać było odgłos licznych, śpieszących w ich stronę kroków. Rozwarły się drzwi i do pokoju wpadli — Den, za nim Balas oraz parę innych osób.

185