Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co? — syknął, gdyż z kolei począł go ogarniać gniew.
— Poczekaj... jeszcze ci ona pokaże, co potrafi!.. Takie... to po ślubie... gorsze od nas... ścierki...
Welski, z zaciśniętemi pięściami, przyskoczył do dziewczyny.
— Milcz... Sama... ty... jesteś najgorsza...
Choć w porę się wstrzymał i nie padło obelżywe słowo — niedokończone zdanie podziałało. na Mary, niby iskra rzucona na beczkę prochu. Ogarnął ją ostatecznie, jeden z owych histerycznych napadów szału, w czasie których nie wiedziała ani co mówi, ani co czyni.
— Ty śmiesz mnie jeszcze obrażać? — krzyknęła — och, dość tego!...
Welski zdążył już nieco ochłonąć i pożałował swego uniesienia. Wiedział, iż istoty tej katagorji co Mary, w takich chwilach nie cofną się przed niczem.
— Ale... — począł.
Powiodła dokoła błędnym wzrokiem.
— On... ma się żenić... Będzie szczęśliwy... bogaty... A ja dalej... na poniewierkę... Nie... dość tego...
— Mary...
— Zginiesz z mojej ręki!

Błyskawicznym ruchem wyrwała z torebki browning, gdzie spoczywał dotychczas ukryty od chwili „wyprawy“. Uniosła go do góry i mierząc w stronę Welskiego, mówiła:

184