Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mańka tamuj ostała sie na kapie... Ja migiem... zaświce...
Blask ślepej latarki rozproszył mroki. Ich oczom ukazał się pokój, średnich rozmiarów, o typowo biurowym wyglądzie — stało w nim parę biurek, fotele — w głębi widniał zarys jakiejś ciemnej masy.
— Ona i jest! — mruknął Wawrzon.
Istotnie znajdowała się tam duża, ogniotrwała kasa. Zbliżył się do niej i począł ją bystro oglądać, świecąc sobie latarką.
— Obaczym te „Mejry”! — rzekł, nastawiając litery, zgodnie z posiadanem jakoby hasłem. Lecz, chociaż nastawił je należycie, a nie wedle własnej pisowni — żelazne drzwi ani drgnęły.
— Nawalił! Nawalił stary drań! — mruknął ze złością, wspominając o Bilukiewiczu, który mimo danej obietnicy, nastawił zamek na inne słowo — Nima frasunku! Zara my sie do tej panny dobierzem!
Szybko jął teraz wykładać swe „statki”. Pochwycił niezbędne przyrządy i ustawiwszy tak latarkę, iż li tylko oświetlała ona bok kasy, podczas gdy reszta pokoju tonęła w mroku i nikt z zewnątrz dostrzec nie mógł obecności w pałacyku intruzów — jął pracować pospiesznie.
— Więc zostałem prawdziwym przestępcą! — pomyślał Welski z rozpaczą, spozierając na wysiłki towarzysza — przyjmuję udział w włamaniu!

Od wczoraj — od sceny wczorajszej na Placu

172