Rozbitki (Verne, 1911)/Część pierwsza/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII. Zima na wyspie Hoste.

Jak były trafne wszelkie zarządzenia Kaw-diera, zwłaszcza pod względem zabezpieczenia rozbitków od chłodów i śniegów zimowych, przekonano się niebawem, gdy zaczęły się zawieje i śnieżne huragany. Naprędce wzniesione domki okazały się prawdziwem dobrodziejstwem dla wychodźców.
Halg i Karro, przeczuwając długą i surową zimę, zawczasu zbudowali zaciszny szałas u stóp skał mało dostępnych; w szałasie tym, wybornie przez nich zabezpieczonym od zimna, chętnie przebywał Kaw-dier.
Wraz z nastaniem zimy wśród rozbitków zaczęły szerzyć się choroby z przeziębienia.
Kaw-dier śpieszył wszędzie z pomocą, gdyż sztukę leczenia posiadał, jak najwytrawniejszy lekarz, widocznie się nią kiedyś zajmował.
Wielce pomocną w tych razach była pani Rodes i jej córka Klara. Z poświęceniem się bezgranicznem, jakby siostry miłosierdzia, odwiedzały one liczne domki, w których leżeli chorzy i niosły im pomoc i pociechę.
Pewnego razu, gdy Kaw-dier wraz z temi paniami wracał od ciężką chorobą tyfusu dotkniętego pewnego emigranta, rzekł doń pan Rodes.
— Przysłowie powiada, że niema tego złego, coby na dobre nie wyszło. Obecnie gotów jestem przyznać mu słuszność. Gdyby nie rozbicie szalupy przez Syrday’a i Kennedego, kto wie, czy nie wzięłaby pana ochota uciec od nas?... Odpłynąłbyś z wiernym swym Halgiem i niemniej oddanym sobie Karrym, a nas zostawił na pastwę losu.
— Tegobym nigdy nie uczynił, gdyż jestem przekonany, że bez mej pomocy i rady czekałaby was zguba na tej wyspie. Ale gdy stanę się tutaj niepotrzebnym, gdy rząd chilijski zajmie się wami, wtedy puszczę się na morze.
— Aby wrócić do miejsc dawniej przez pana zamieszkiwanych? — pytał p. Rodes.
Kaw-dier skinieniem głowy odpowiedział na to pytanie, poczem dodał:
— Boję się tylko, czy Halg, którego pokochałem, jak syna, towarzyszyć mi zechce. Od pewnego czasu przywiązał się do rodziny Ceroni; tam tylko przebywa, zachwycony nauką czytania i pisania, której mu udziela młoda Graziella, córka tych Włochów.
— A czy stary Ceroni nie ulega już wstrętnemu nałogowi pijaństwa? — pytała pani Rodes.
— Używanie alkoholu wszystkim zostało surowo wzbronione. Zapomniała pani chyba, że to było pierwsze prawo na tej wyspie.
— I najpotrzebniejsze. Alkohol jest zgubą nietylko pojedynczych ludzi, lecz i całych narodów.
W chwilach wolnych od zajęć przy chorych, Kaw-dier w towarzystwie Karra i wiernego psa Zola wyruszał w góry na polowanie. Często przez dzień cały nie było go w osadzie. Wtedy wśród rozbitków powstawała obawa, czy nie porzucił ich, czy nie uprzykrzył sobie przebywania wśród nich?
Czuli się bez niego, jak bez głowy. Nie mogli sobie wyobrazić życia na tej wyspie, gdyby jego brakło.
Pewnego razu, gdy długo nie wracał, pan Hartlepool wyszedł naprzeciw niego zaniepokojony.
Już wieczór zapadał, gdy nareszcie ujrzał go na skraju lasku.. Wracał ze strzelbą na ramieniu, z wiernym Zolem i Karrym, dźwigającym upolowaną zwierzynę.
P. Hartlepool z widoczną radością witał nadchodzącego.
— Zrobiłem ważne odkrycie — rzekł Kaw-dier, — ogromne przestrzenie w południowej stronie tej wyspy mają ziemię urodzajną, góry zaś obfitują w kruszce. Proszę wierzyć mojemu doświadczeniu. Przyszła mi więc taka myśl do głowy...
— Już wiem, jaka — przerwał p. Hartlepool, — czy nie lepiejby zrobili rozbitki z «Jonatana», gdyby zamiast pustyń afrykańskich — wybrali tę wyspę i założyli na niej kolonję. Ziemi, wody, zwierzyny i ryb mają na początek, ile tylko kto zechce. Czy nie to chciałeś mi pan powiedzieć? Ja już o tem myślałem.
— Tak, zgadłeś pan. Trzeba przekonać tych ludzi, że los ich na tej wyspie bynajmniej nie jest tak zły, jak sobie przedstawiają. Kto wie, czy nie lepszy, niż tam, gdzie zamierzali się osiedlić, w skwarnej i dzikiej krainie afrykańskiej, zamieszkałej przez dzikie plemiona murzynów, z któremi wiecznie musieliby walczyć. Natomiast tutaj, gdy zaczną umiejętnie pracować, mogą znaleźć wszystko, co człowiekowi do życia jest potrzebne.
Myśl to była nader trafna i natychmiast Kaw-dier przedstawił ją rozbitkom. Przyjęto ją z zadowoleniem i wkrótce kilkuset osadników zaczęło zabiegać około wybrania sobie we wskazanej przez Kaw-diera okolicy, co najlepszej pod uprawę ziemi.
Około czerwca i lipca zima w tych stronach trwa jeszcze w całej pełni. Prawie bez przerwy termometr wskazywał od pięciu do dwunastu stopni zimna.
Część jednak rozbitków nie zważała na to, i obiecując sobie we wskazanej przez Kaw-diera i Rodesa stronie życie wygodniejsze, aniżeli tu, gdzie ich tak dużo było, zabrała się zaraz do przeniesienia wszystkiego, co mogli wziąć z sobą. Z materjałów zabranych z «Jonatana» i z pniów drzew ociosanych wytworzono rodzaj wozów i platform, na które naładowano rzeczy i meble najniezbędniejsze, na innych umieszczono dzieci i cała rzesza przeprowadzających się zaprzęgła się, aby pociągnąć te ciężary. Trudny to był przewóz po skałach i kamieniach, ale po ogromnych wysiłkach dano mu radę.
Ale znalazła się znaczna część rozbitków, którzy nie chcieli nawet myśleć o osiedleniu się na wyspie. Pragnęli oni za wszelką cenę powrotu do Ameryki. Na czele tych ludzi stał Niemiec Peterson, sknera i pieniacz.
Ten Peterson w tajemnicy przed Kaw-dierem sprzedawał po wysokiej cenie butelki araku i wódki. W jaki sposób je ukrył i gdzie je utrzymywał, daremnie ten i ów zadawał sobie pytanie.
Śmiałość ta Petersona była niezwykła, gdyż, jak wiemy, zakaz sprzedaży trunku był surowo przestrzegany.
Pewnego sierpniowego dnia, gdy Kaw-dier wraz z Halgiem i Karrym zajęty był wypróbowaniem na morzu świeżo naprawionej szalupy, nagle rozległ się okrzyk:
— Okręt! okręt widać!
Istotnie od strony południowej w promieniach zniżającego się do zachodu słońca widać było na horyzoncie niewielki kilkomasztowy statek, szybko zbliżający się do brzegów wyspy.
— Ocaleni!... Jesteśmy ocaleni!... Okręt... okręt przybywa! — słychać było radosny okrzyk na całem wybrzeżu.
Kto tylko mógł z pośród emigrantów wybiegał nad morze i cieszył się widokiem przybywającego statku.
Nigdy może żaden okrzyk nie sprawił takiej radości, jak ten jeden wyraz «Okręt».
A więc skończą się chwile niepewności i pobytu na nieznanej wyspie!... Wkrótce wychodźcy znowu będą połączeni ze światem. Przybywający okręt zabierze ich na swój pokład i zawiezie, gdzie sobie życzyć będą. Ten okręt to dla nich wybawienie.
P. Rodes i Hartlepool z ciekawością spoglądali w stronę południową horyzontu, gdzie widać było przybywający statek z wywieszoną banderą rzeczypospolitej chilijskiej.
Szukając bezpiecznego do wylądowania miejsca, statek szerokiem półkolem opłynął wyspę Hostę. Wreszcie pod wieczór już było, gdy zbliżył się do brzegu na taką odległość, że można było wylądować i można było mu się dobrze przyjrzeć.
Był mały, bardzo mały.
Niebawem wysiadł z niego kapitan, otoczony kilku ludźmi załogi. Naprzeciw nim poruszył się cały tłum wychodźców.
Rozległy się tysiączne zapytania, dlaczego kapitan przypłynął na tak małym statku, na który nawet dziesiąta część emigrantów zabraćby się nie mogła.

...cała rzesza przeprowadzających się ciągnęła ciężary.

— Czyż rząd chilijski nie chce nas stąd wydobyć?... Czy chce nas na tej wyspie umorzyć głodem?
Kapitan przybyłego statku ze spokojem wysłuchał tego huraganu zapytań, poczem poprosił, aby się uciszono.
— Rząd rzeczypospolitej — zaczął głosem donośnym — przesyła bratnie pozdrowienie rozbitkom «Jonatana». Rząd bardzo ubolewa nad ich losem i pragnie wszelkiemi siłami przyjść nieszczęśliwym z pomocą. W tym celu przysyła przedstawiciela swego z zapytaniem, czy rozbitki nie zgodzą się na propozycję rządu i czyby nie zechcieli pozostać na wyspie Hoste w celu założenia na niej kolonji? Jeśli odpowiedź będzie twierdząca, to rząd chilijski chętnie odda rozbitkom wyspę w posiadanie, zapewni im opiekę swoją i pozwoli urządzić się w nowozałożonych kolonjach według ich woli.
Gdy kapitan skończył swą przemowę, w tłumie zapanowało głuche milczenie. Propozycja była nieoczekiwana, więc nikt z obecnych na nią na razie nie umiał dać odpowiedzi.
Wychodźcy spoglądali na siebie w milczeniu, nie wiedząc, co i jak odpowiedzieć. Jedno tylko wiedzieli, że okręt chilijski nie po to przypłynął, aby ich zabrać z tej bezludnej wyspy.
Instynktownie ten i ów zwracał oczy na morze, gdzie stał przybyły okręt.
— Czyż rzeczywiście na tym statku nie będą się mogli pomieścić wszyscy wychodźcy?.. Czy rzeczywiście przybył po to tylko, aby im oznajmić, że najlepiejby było, gdyby pozostali na tej wyspie?
Odpowiedzi wypadały, że tak. Cóż robić w tym wypadku?...
Urzędnik rzeczypospolitej Chilijskiej, kapitan przybyłego do brzegów wyspy Hoste okrętu, czekał na odpowiedź.
Hartlepool i Rhodes mimowoli szukali wzrokiem Kaw-diera. On da dobrą radę, bez niego nikt nie będzie wiedział, co i jak odpowiedzieć i jak zadecydować.
Ale gdzież się podział ten dobroczyńca rozbitków?... Nigdzie na wybrzeżu, ani wśród tłumu nie było go widać. Może udał się do swego namiotu? Może nie chciał spotkać się z wysłańcem rządu chilijskiego?...
Hartlepool w milczeniu, lecz z niepokojem w sercu szukał wzrokiem tego niezwykłego człowieka, który wydał mu się w obecnem położeniu tak niezbędnym.
Rhodes szybko podążył na wzgórek, skąd widać było zwykle szalupę Kaw-diera, kołyszącą się na falach morskich.
Obecnie morze było puste, szalupa zniknęła. Widocznie Kaw-dier odpłynął na niej, nie chcąc się widzieć z kapitanem statku chilijskiego, albo też może obecność swoją uznał już za zbyteczną wśród wychodźców, w chwili, gdy nadeszła im pomoc?
Cokolwiekbądź jednak spowodowało jego nieobecność, emigranci uczuli się zagrożeni wobec tego niespodziewanego faktu. Nie wiedzieli jak postąpić, nie umieli odpowiedzieć: «tak» lub «nie!»
Wszystko, co tylko dotychczas byli przedsięwzięli wbrew radom Kaw-diera, wyszło im na złe. Czuli dobrze wszyscy, że gdyby nie jego energja, nie jego głos, nie jego zabiegi i rozkazy, niewielu z nich byłoby dotychczas pozostało przy życiu.
Widząc niezdecydowanie się wychodźców, kapitan chilijski zabrał głos znowu i oznajmił, że cofa się na swój okręt, gdzie na wiadomą odpowiedź oczekiwać będzie przez dni piętnaście, to jest do połowy grudnia. Gdy w ciągu tego czasu wychodźcy nie zdecydują się na pozostanie na wyspie, odpłynie do Punta-Arenas i zawiadomi biuro towarzystwa emigracyjnego w San Francisko, aby wysłało nowy okręt transportowy i przewiozło wychodźców do afrykańskiej zatoki de Lagoa.
Upłynęło dni kilka, wreszcie tydzień, termin na danie odpowiedzi zbliżał się, a wychodźcy nie wiedzieli, na co się mają zdecydować. Kwestja ta zaczęła wszystkich przygniatać jak kamień, należało coś postanowić.
Rhodes i Hartlepool, nagleni przez kapitana, postanowili wreszcie zebrać wielką naradę, na którą mieli przybyć wszyscy wychodźcy i przez głosowanie rozstrzygnąć pytanie: zostać, czy nie na wyspie Hoste.
Czemuż w tej chwili nie mieli przy sobie Kaw-diera?... Jakże pragnęliby usłyszeć jego zdanie!...
Niestety, niezwykły ten człowiek właśnie teraz, gdy był najpotrzebniejszy, zniknął bez śladu. Nadaremnie wyczekiwano go z dnia na dzień.
Na dwa dni przed 15 grudnia zebranie odbyło się, wychodźcy większością głosów postanowili pozostać na miejscu. Podróż do brzegów Afryki i założenie koloniji w de Lagoa wydały im się teraz przedsięwzięciem mniej korzystnem i bezpiecznem, niż pozostanie na wyspie Hoste, której warunki klimatyczne i glebę mniej więcej już poznali.
Ferdynand Beauval pierwszy głosował, aby przyjęto warunki, które wychodźcom zaofiarował rząd chilijski.
A więc na jeden dzień przed terminem Hartlepool, Rhodes i Beauval zanieśli na statek chilijski odpowiedź, że na wszystkie warunki postawione przez rzeczpospolitą zgadzają się. Wzamian za tę odpowiedź przedstawiciel rządu chilijskiego ofiarował obywatelom nowej niezależnej kolonji, przyłączającej się do Chili, dwukolorową flagę, w połowie białą, w połowie czerwoną.
W chwili, gdy upoważnieni przez ogólne zebranie przedstawiciele rozbitków «Jonatana» podpisali umowę, że odtąd uważać będą ofiarowaną im przez rząd Chili wyspę Hoste za swą nową ojczyznę, rozległo się z okrętu dwadzieścia jeden wystrzałów działowych.
W ten sposób okręt chilijski witał powstanie nowej kolonji i przyłączenie do posiadłości rzeczypospolitej wyspy, dotychczas do nikogo nienależącej i niezamieszkanej.
Jednocześnie na wybrzeżu wzniesiono i rozwinięto czerwono-białą flagę, godło nowej kolonji.
Tak widok flagi, jak huk wystrzałów armatnich wzbudził wśród wychodźców radosne uczucia. Poczuli się na własnym gruncie, mogli się urządzić wedle własnej woli, od ich energji i rozumu zależała teraz ich przyszłość, ich szczęście, lub nieszczęście.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.