Roboty i prace/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Roboty i prace
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jak cały nowo urządzony dom Płockiego, tak i pokoik jego żony, odznaczał się wyszukanym wdziękiem i elegancyją. Należało go właściwiéj nazwać jéj salonikiem, bo w istocie miał prawo do tego.
Gospodarz nie kochał się w rzeczach pięknych, nie szło mu o nie dla siebie, nie używał ich oczyma ani duszą i harmonija kolorów, tonów, sprzętów, smak i wytworność były dlań rzeczą obojętną, rozumiał to jednak dobrze, iż otaczając się elegancyją, naprzód da pospolitym ludziom wysokie wyobrażenie o dostatkach swoich, potém o wyrobionym guście i wychowaniu. Dom więc jego cały był z porady artysty wysztyftowany napozór skromnie, ale z wielkim w istocie zbytkiem i w stylu bardzo poważnym.
Salonik żony, odsunięty nieco od reszty apartamentów, miał fizyjognomiją, aby się na tle jego młodziuchna, świéża i piękna postać pani, ile należy, odbijała. Ściany jego były białe z niedostrzeżonemi linijkami złotemi na obiciu, meble obciągnięte niebiesko, firanki białe z niebieskim, portyjery do nich dobrane, a mnóstwo wykwintnych fraszek odznaczało się, jeśli nie gustem, to przynajmniéj kosztownością.
Na stole przed kanapą, okrytą gobelinkiem, mnóstwo porozrzucanych książek w świetnych oprawach, albumów, fotografij, okrążało ogromny bukiet z najpiękniejszych kwiatów, jakie pora roku mogła dostarczyć.
Dwa wielkie zwierciadła na ścianach i kilka pięknych krajobrazów przyozdabiały ten pieszczony kątek, pełen woni, zieloności i wdzięku.
Godzina była poobiednia — w saloniku siedziała sama pani na kanapce. Piękna jéj twarzyczka nie mówiła wiele, ale łatwo z niéj było wyczytać pewien rodzaj admiracyi dla męża, i zajęcia nim żywego. Płocki poważnie, krokami mierzonemi, przechadzał się po pokoju... Widocznie była to godzina poufnéj pogadanki, czy narady; złośliwy człowiek nazwałby ją może godziną lekcyi prywatnéj, bo Płocki chętnie grał rolę nauczyciela, lecz przytomność trzeciéj osoby powstrzymywała zwykle w téj porze instrukcyje, jakie żonie lubił udzielać, troszkę zasępiony Płocki widocznie pozował, chcąc być jak najnaturalniejszym...
Nie byli sami. Obok pani na kanapie siedziała owa żółta panna, którąśmy widzieli na wieczorze u baronowéj. Ukryta w półcieniu, wsparta na kanapie, z głową spuszczoną, osłoniona szalem, niegdyś kosztownym lecz mocno zużytym, całym strojem zdradzała teraz owe bolesne ubóstwo, które się do siebie przyznać nie chce i usiłuje świat okłamać. Ubiór jéj na około modny, zdaleka świéży, umiejętnie dosyć ułożony, był prawie eleganckim dla patrzącego zdaleka. Dodawały mu dystynkcyi: staroświecki łańcuch złoty na szyi, kosztowne bransoletki z lepszych czasów i brosza z wspaniałą kameą.
Lecz ciekawszą nad strój była twarz staréj panny, na któréj wiek, mimo nielitościwego pastwienia się nad nią, pozostawił ślady znakomitéj piękności artystokratycznéj i piętna wielkich przebytych w życiu boleści. Duma, szyderstwo, wzgarda, jakiś wymuszony i kosztujący wielce fałsz, igrały na pożółkłéj, zlekka już marszczącéj się i zagadkowością jakąś pociągającéj jeszcze twarzy. Widać było, że hamować się musiała, aby nie okazać się taką, jaką była, że wewnątrz nosiła nagromadzone burze, a nazewnątrz okazywała obojętną, niemal wzgardliwą, chłodną grzeczność.
W dość pięknéj jeszcze białéj rączce trzymała cygaretkę i paliła ją, puszczając kłęby dymu, przypatrując się z kolei to mężowi, to żonie, jakby pragnęła do głębi duszy ich sięgnąć.
Mogła sobie nie zadać téj pracy z panią domu, która z naiwnością dziecięcą spowiadała się usty, oczyma i uśmiéchem z tego, co się w jéj główce przesuwało. Trudniejszém daleko było zbadać pana Płockiego, bo ten gdy chciał, udawał tak dobrze szczerość i zupełne wylanie się, iż nawet doświadczoną i podejrzliwą niewiastę, jak hrabianka Cecylija, mógł złudzić.
Ni mniéj ni więcéj bowiem, owa panna zżółkła i złośliwa była istotną hrabianką, nosiła imię świetne, lecz losy mimo tego imienia i piękności zmusiły ją, teraz postarzałą, odegrywać dziwne role z nudów i rozpaczy.
Oprócz wdzięków niegdyś wielbionych, oprócz imienia i koligacyi, hrabianka była niezmiernie oczytaną, utalentowaną, wysoko wykształconą, umysłu żywego, dowcipną, i złośliwą, czuła i znała swą niezmierną wyższość nad wiele istot, które nie będąc godne rozwiązać rzemyka jéj botynek, powychodziły świetnie, dobiły się losów szczęśliwych, gdy ona, ona z małą pensyjką od krewnych, sama jedna, opuszczona, musiała przypatrywać się w zwierciadle uciekającym nadziejom.
Położenie takie rodzi zwykle wiele goryczy w duszy. Raz w życiu miała hrabianka kogoś, co się w niéj zakochał szalenie, który się o nią starał i był z nią zaręczony, była pewną, że wyjdzie za niego i będzie szczęśliwą. Ale ten jeden, piękny, bogaty, wielkiego imienia, zakochany zapamiętale, rozmyślił się nagle, zniknął i z dziedziczką ogromnych dóbr ożenił, u któréj grał prawie rolę kamerdynera. Hrabianka odchorowała niecną zdradę, kochała go, rozczarowało ją to na wieki, nie chciała długo wychodzić za mąż, a gdy nierychło ostygła, byłaby może oddała rękę innemu, ale nikt się już taki nie trafił, ktoby się zdał jéj godnym. Tak zwolna starł się z piękności blask piérwszy, wdzięk uszedł, w sercu zrodziła się wzgarda dla ludzi, co się na niéj poznać nie umieli. Pozostała w tym świecie, w którym spodziéwała się niegdyś zajmować świetne stanowisko z szyderstwem na ustach, którego postrach jednał jéj jeszcze uprzejmość... Z nudów téż, a może dla zaczerpnięcia materyjałów dla dowcipu wchodziła do salonów ludzi nowych, gdzie jéj wiele wybaczano, bo się lubiono jéj towarzystwem pochlubić...
Mają tą słabostkę ludzie nowi, iż chętnie zbliżają się do rodzin dawniéj możnych, znacznych, głośnych, i chętnie dla stosunków z niemi trochę próżności poświęcić gotowi. Płocki także szukał, jeśli nie dla siebie, to dla żony towarzystwa, któreby do dystyngowańszego należało. Hrabianka przez ciekawość nastręczyła się sama ze znajomością młodéj pani, przyjęto ją z wdzięcznością.
Hrabianka Cecylija miała téż jeszcze jedną pobudkę, do któréj tylko sama przed sobą przyznać się mogła, lubiła żyć z majętnemi. Sama będąc ubogą, z wielką przyjemnością ociérała się o cudzy zbytek, a wiek nawet (miała lat około cztérdziestu) czynił ją czułą na stół i kuchnię wytworną. Niestety! lubiła jeść!! Zapraszanie na dobre, wykwintne obiadki jednało jéj pobłażanie, chociaż... w tydzień po obiedzie, gdy się nastręczyła zręczność zażartowania z amfitriona... rzadko sobie téj przyjemności odmówiła. Przyjaźń jéj zależała na dozwalaniu pieszczenia siebie, nadskakiwania, czynienia przysług wszelkiego rodzaju, za które wypłacała się pewną powolnością.. a czasem cichym śmiéchem z parwenijuszów.
W kołach arystokratycznych, u hrabiny Sybilli, nie bardzo ją lubiono, obawiano się jéj trochę, ale dowcip umiano ocenić i powtarzano jéj słówka. Na przemiany w kołach arystokracyi i w domach majętnych tylko, hrabianka jednak nigdy przeciwko piérwszym nie popisywała się z szyderstwem, choć dobrze czuła ich śmiészności. Drugich nie szczędziła wcale, ale w oczy była tu wielce przyjacielską...
W istocie złośliwszą istotę nad hrabiankę Cecyliją trudno znaléść było... Płocki, usiłując ją ująć na swą stronę, udawał dla niéj najwyższe poszanowanie, a przed nią przedstawiał się jako stoik surowy, oburzony nieprawościami świata tego. Rola naddunajskiego chłopa, który zepsutemu Rzymowi surowemi prawdy rzuca w oczy, była zwykle odgrywaną na benefis hrabianki Cecylii.
Właśnie ta godzina poobiednia w saloniku żony przy cygarze, które hrabianka palić dozwalała, bo sama paliła cygaretki od lat dwóch jawnie a od pięciu pokryjomu, służyła Płockiemu do wyléwania żółci, do któréj ze swéj strony hrabianka téż niemało dolewała... Całe miasto przechodziło przed ich trybunałem, a Płocki, co chciał w świat puścić, to rzucał hrabiance, która chętnie z każdego materyjału do skandalu korzystać była gotową.
I tego dnia humory były usposobione do obgadywania bliźniego. Płocki miał w tém metodę doskonałą, bo naprzód zaczynał znajdować strony ujemne, które powoli z plameczek rosły tak, że całego obwinionego okrywały. Z początku każdy dlań był wyborny, pełen przymiotów, w końcu nie zostawił na nim suchéj nitki.
Hrabianki metoda różniła się wielce, ona zaczynała od wad i śmieszności, i z nich nie wychodziła... Dla niéj jak nie był złym, to był głupim, pomiędzy tym dwojgiem nie istniał żaden termin pośredni.
Jakie wrażenie czynić musiały podobnego rodzaju rozmowy i obmowy na młodym i niedoświadczonym umyśle saméj pani, nie możemy odgadywać, nie godzi się wszakże wątpić, iż troskliwy mąż przeciw téj truciźnie późniéj poufnie musiał jakieś administrować antidotum.
— Więc jakże, spytała hrabianka, z wyrazem, którego ton nie dozwalał odgadywać, czy mówiła seryjo, czy żartem, życzysz pan sobie w istocie rozszerzyć krąg swych znajomości, chcesz dom miéć otwarty!
— Pragnę tego zwłaszcza dla żony, rzekł Płocki, bo co się tyczy mnie...
— Przepraszam cię, kochany panie, przerwała hrabianka... bałamucisz... Składasz to na żonę, a ja ci powiem otwarcie, że zamiar ten wchodzi więcéj w twe własne rachuby i plany, niż w prywatne życie twoje!!
Płocki drgnął. Jak to?
Ruszając ramionami i wdzięcznym ruchem odrzucając rękę z cygaretką, którą od ust odjęła, hrabianka mówiła daléj.
— Znam twą śliczną i miłą żonę, jesteśmy dobremi przyjaciółkami... Wdzięczny ten fijołek wcale się nie napiéra słońca i blasku... Ona szczęśliwą jest w tém, co ją otacza, i raczéj lęka się, niżby pragnęła więcéj. Nie zyska nic na świecie oprócz czczych uwielbień, z których będzie się śmiała pocichu. Stosunki są panu potrzebne, a piękną twarzyczkę swéj pani chcesz stawić na przynętę!
— Cóż to pani za potwarze rzuca na mnie, pół żartem pół zmięszany przerwał Płocki, doprawdy! nie pojmuję co do nich powód dać mogło!
— Ale to was nie krzywdzi, kochany panie, mówiła hrabianka. Dla czego nie mamy być z sobą otwarcie! Nie zaprzesz tego, iż pragniesz świetną zrobić karyjerę... Nie jesteś jednym z tych ludzi, którym dosyć jest miéć pieniądze, jak Fabryczom, chcesz znaczenia, popularności, wziętości, szacunku, bo wiész, że to są rzeczy i przyjemne i pożyteczne, które w dobrych rękach za doskonałe narzędzia służyć mogą... Po co się tego zapiérać?
Płocki odgadnięty, roześmiał się jakoś dwuznacznie.
— Niech mi pani wierzy, rzekł, uderzając się w piersi i koso spoglądając na hrabiankę, która minę przybrała szyderską, niech pani wierzy, iż, pragnąc może odegrać pewną rolę, życzę tego więcéj dla kraju, dla społeczeństwa, dla rozszerzenia kręgu pożytecznego działania, niż dla siebie.
— A! a! a! rzucając głową, dodała hrabianka. Wszyscyście wy tacy bezinteresowni! A więc mówmy o czém inném. Cóż to jest, że u państwa nigdy Werndorfa nie widzę? brak mi go! Małżeństwo spojrzało po sobie znacząco, oboje zamilkli.
— Jesteście z sobą przecię dobrze? spytała hrabianka.
— A! bardzo dobrze! jak najlepiéj, odparł Płocki tonem zmienionym, ale jakoś do niego szczęścia nie mam, równie jak do Fabryczów. To trudno...
— Wszyscy panowie polujecie w jednym ostepie pono i na tę samę zwierzynę... czyżbyście sobie mieli zawadzać wzajemnie.
Płocki nic nie odpowiadał długo.
— Ale nie, cicho odezwał się w końcu, przybliżając się do hrabianki, ja unikam wszelkiego współzawodnictwa. Nie zapiéram się tego, iż musimy trochę jeden drugiemu mimowolnie wchodzić w drogę, lecz ja staram się sobie nowe wyszukać... Werndorf ma tu znaczenie, powagę, wpływy; ja się ich dopiéro dorabiać muszę...
Milczenie panowało czas jakiś, Płocki począł, powoli przechadzając się z cygarem po pokoju.
— Werndorf dla mnie ze wszech miar współzawodnik straszny!
Zmienił głos i ton.
— Być może, że i ja i on mamy wady... któż ich nie ma... Są to wady stanu tak, jak są łaski stanu... wady zawodu... nawyknienia, wpływu ludzi... lecz wysoko go szacuję...
— Chciwy jest? podchwyciła zdradliwie hrabianka.
— Chciwy! a! proszę pani! my, ludzie spekulujący, wszyscy musimy być chciwi, to powołanie nasze... Piéniądze są dla nas narzędziem czynu... Nie mogę zaprzeczyć, że zabiegać umié, i że trudno jest co ubiedz przed nim... Przedziwnie zna drogi wszystkie...
— Jakto? i kręte może? co? pochwyciła hrabianka.
Płocki bardzo znacząco zamilkł nagle, westchnął i przeszedł się po saloniku... Hrabianka słuchała z natężoną uwagą, wpatrywała się tylko, ścigając wzrokiem każdy ruch twarzy Płockiego, jakby w głąb’ jego wzrokiem sięgnąć chciała.
— Nie mogę tego powiedziéć! rzekł Płocki, jakby zakłopotany... Zresztą, widzi pani, ja wiele rzeczy widzę inaczéj, różnimy się w poglądach... P. Werndorf ma swe ideje chroniczne, odrębne, którym ja nie hołduję. Ja często pożytek kraju (to u mnie na piérwszym względzie) pojmuję różnie. Lecz oddaję mu sprawiedliwość... oddaję, powtórzył, jakby zmuszony do wyznania tego Płocki.
Słuchając téj krętaniny wyrazów, którym wyraz twarzy nadawał wcale inne znaczenie, hrabianka Cecylija uśmiéchnęła się nieznacznie, złośliwie, ale tego nikt nie dostrzegł... Można było wnieść z uśmiéchu, że lepiéj znała człowieka, niż sądził...
Po zapaleniu nowéj cygaretki hrabianka przerwała milczenie.
— P. Werndorf ma wiele przyjaciół i wyznawców, rzekła, między innemi hr. Adam, który go wielce szacuje...
— A! hrabiego Adama! przerwał z uśmiéchem Płocki, hrabia Adam jest pełen najszlachetniejszych uczuć. Gdybym czego mógł zazdrościć, to jego szacunku i przyjaźni...
— Pan także należysz do wielbicieli hrabiego Adama? zapytała panna.
— Możeż być inaczéj? zawołał gospodarz... Wszyscy, zdaje mi się, równie jak ja, wysoko go cenią.
— A ja, przerwała hrabianka, otwarcie mówię, że go nie lubię. Ma zapewne przymioty wielkie, lecz i wad a śmiészności bez liku, pedant, uparty, choruje na ideały, a w rzeczywistości nie zawsze widzi jasno... Chce być koniecznie dobroczyńcą ludzkości, miesza się do wszystkiego... Petit manteau bleu... a w nim próżność gra wielką rolę.
— Próżność, próżność, i wszystko próżność, śmiejąc się, podchwycił Płocki. Nie sądzę go tak surowo, ale to jeden z tych ludzi, o którego opiniją starać się musi każdy, kto chce być dobrze widzianym, osobistość bardzo popularna...
Ach! mój kochany panie Płocki, roześmiała się hrabianka, kto u nas nie był popularnym i nie może nim być, gdy zechce? Dam panu receptę, jeśli chcesz...
— Proszę bardzo...
Hrabianka pociągnęła dymu.
Bądź pan sztywnym, abyś się wydał poważnym, mów wiele o dobru ogólném, o potrzebie oświaty, o włościanach, o szpitalach, o chorobach, należ do towarzystw dobroczynnych, nie opuszczaj żadnego koncertu na cele ogólne, uczyń jaką ofiarę dla ubogich uczniów, lub na założenie biblijoteczek rzemieślniczych, albo dla zachęty do sztuk pięknych... Gdy to uczynisz, będziesz mógł drzéć, spekulować, urągać się z ludzi, w biały dzień polować na zyski, choćby nie bardzo czyste a nikt ci słowa nie powié. W dodatku wszystkich swych współzawodników możesz ogłosić jako ludzi bez czci i wiary... a na słowo ci wszyscy uwierzą...
U nas wszystko na słowach, pozorach, deklamacyjach i popisach; choćbyś pocichu był najcnotliwszym z ludzi, to ci się na nic nie przyda.
— Przyznam się pani, odparł Płocki, że téj recepty, któréj trafności zaprzeczyć nie mogę, używać bym jednak nie rad, sprzeciwia się ona mojemu usposobieniu.
Ja zamierzyłem sobie iść zawsze drogą prawą i prostą.
Hrabianka przerwała mu śmiéchem, i wstawszy z kanapy, uderzyła go po ramieniu, mówiąc.
— Nigdy waćpan, nawet przed kobiétami, nie miéj zwyczaju mówić, jaką pójdziesz drogą, to prawidło.
To mówiąc, poszła uściskać panią domu, i majestatycznym krokiem odprowadzona przez oboje państwo, wyszła, ziéwając bez ogródki. Był to spazm poobiedni, który jéj przebaczano.
W chwilę potém Płocki z żoną powrócili do jéj saloniku, zostali sami.
— Z hrabianką, rzekł cicho, siadając obok niéj, należy postępować nadzwyczaj ostróżnie. Bardzo to było trafném, że mówiłaś niewiele, bo się trzeba z każdém słowem mierzyć, lecz dobrze, żeśmy na chwilę sami... trzeba téż, żebyś mi czasem pomogła i wiedziała, co powiedziéć.
Żona spojrzała nań z ciekawością.
— Mówże, odezwała się, w czémbyś sobie życzył, abym ci pomagała.
— Nie tak to się łatwo daje okréślić, rzekł Płocki, głos zniżając, przepraszam cię, że muszę być twym mentorem, ale mało znasz świata, masz słuszną obawę jego, a w istocie z troszką trafności i odwagi mogłabyś mi nieraz być bardzo pożyteczną.
— Naprzykład? spytała żona.
— Mnie częstokroć nie wypada się z sobą, ze swemi sentymentami chwalić i objawiać samemu... Trzeba, żebyś czasem mnie... pochwaliła i podniosła...
Żona zarumieniła się.
— Nie dosyć jesteś śmiała, rzekł Płocki. Znasz mnie, wiész, że pracuję dla dobra ogółu więcéj, niż dla mojego własnego, ludziom to nie szkodzi powtórzyć. Nie uważaj na to, że ja czasem będę protestował, możesz się nawet ze mną posprzeczać, biorąc moję stronę...
Płocki się roześmiał, żona patrzała nań bacznie.
— O! moje serce, odezwał się, z ludźmi trzeba wiedziéć, jak postępować. Zbytnia skromność na nic się nie zdała, wielu rzeczy nie dostrzegą sami, póki się im nie powié. Z twoich ust, ty co mnie znasz, słówko czasem może wielkie uczynić wrażenie.
Nie potrzebuję ci mówić, ciągnął daléj Płocki, że pomagać mi jest obowiązkiem, choćby ci się nawet czasem coś nie zdawało... Zawsze się to późniéj wyjaśni...
— Ale zdaje mi się, nieśmiało wpatrując się w niego, odezwała się żona, że ja to właśnie z serca i z instynktu robię, jak chcesz...
Płocki się roześmiał.
— Daruj mi, zamało! jesteś nieśmiała, jesteś za mnie skromna... to źle. Musisz być czynną i pomagać mi.
— Ale mi chyba wskażesz, w jaki sposób...
— Chętnie, zawsze, mówił Płocki, uważaj tylko na mnie, zrozumiész skinienie. To darmo! pracować trzeba, i ty od tego nie jesteś wolną, kobiéty wiele mogą... Tam gdzie ja nie potrafię, tobie wybadać może przyjść z łatwością, gdzie mnie by wiary nie dano, twój uśmieszek poprze prawdę i wywoła przekonanie.
Wierz mi, kończył, unosząc się, możesz mi być sprzymierzeńcem bardzo pożytecznym...
Piękna pani obróciła to trochę w żart.
— Nie wątpisz, iż toby było najgorętszém mojém życzeniem, dodała, lecz o zdolności méj wątpię...
— Wprawy ci tylko potrzeba, szepnął Płocki, trzeba, byś się uważała za czynnego członka domu i firmy. Na wskazówkach ci nie zabraknie.
— Ale naprzykład? naprzykład? spytała żona niespokojnie.
Płocki namyślać się zdawał.
— Wszystko to między nami, rozumié się, odezwał się cicho. Oto naprzykład dziś, byłbym coś dał za to, żebyś tak, niby z własnego poczucia, coś delikatnego powiedziała przeciwko Werndorfowi...
— Przeciwko? spytała żona nieco zdumiona, ale ty przecię mówiłeś za nim.
— I właśnie dla tego bardzoby mi było na rękę, żeby mnie kto starał się przekonać, iż nie mam słuszności... Rozumiész, roześmiał się Płocki...
— Ty proste, naiwne, dobre dziécię, nie wiész tego, że oni wszyscy są mojemi nieprzyjaciołmi... wszyscy mi na drodze stoją, Werndorf, hrabia Adam... no! nie zaręczę nawet za księcia...
— Jakto? i książę Nestor? podchwyciła żona...
— Jeśli dziś jeszcze napozór jest mi przyjazny, pewien jestem, że tylko do czasu. W interesie naszym aby o nich wszystkich, oddając im sprawiedliwość napozór, nigdy nie mówić zbyt pochlebnie.
— Lecz cóż można przeciwko nim znaleść? zapytała zdziwiona pani.
— Czasem choćby śmiésznostkę... choćby drobnostkę... mówił Płocki... bo powinnaś to sobie powiedziéć, powtarzać: otoczeni jesteśmy zazdrosnymi i nieprzyjaciołmi...
— Byćże to może! łamiąc ręce, przestraszona zawołała pani Julijuszowa.
— Nie trzeba się tém trwożyć bynajmniéj, rzekł Płocki, mam nadzieję, że nas nie zmogą... Otwarcie nawet wystąpić nie potrafią, lecz przygotowany jestem do walki, którą przewiduję. Czynnym być muszę, wszędzie mi stawią zawady... wszędzie, nadewszystko Werndorf... Nigdzie się nie docisnę przed nim, czynny jest, przedsiębierczy, ma poparcie, opiniją, przyjaciół...
— Prawdziwie przestraszasz mnie! odezwała się żona. Jakże my oprzéć mu się potrafimy...
Płocki pocałował ją w czoło...
— Zobaczysz, tylko... trzeba, byś mi i ty szczérze pomagała...
— Ja? ja? drżąc, zapytała Julijuszowa.
— Tak jest... zobaczysz... będziesz mi pomocą, i nie wątpię o zwycięstwie, ale musimy postępować z wielką zręcznością...
Mówili jeszcze, gdy jakby naumyślnie służący oznajmił pana Werndorfa... pani się zarumieniła, nie mogąc ukryć wrażenia...
— Przynajmniéj w téj chwili nie będę ci potrzebną! odezwała się.
— A! nie! idź! spocznij, wolę z nim być samnasam...
Strwożona młoda pani wyśliznęła się co żywiéj. Oznajmiony Werndorf wszedł z wesołą twarzą. Płocki, zmieniwszy w chwili ton, postawę, pobiegł naprzeciw niemu, najgrzeczniéj, najuprzejmiéj z nadskakiwaniem go przyjmując.
Przysunął mu sam krzesełko, pobiegł po cygara, przyniósł zapałki, słowem zdawał się najszczęśliwszym z tych odwiédzin... Werndorf po kilku zapytaniach powszednich usiadł.
— Przyszedłem do pana, odezwał się, nie z rewizytą i grzecznością, ale pomówić o rzeczach ważnych. Myślę, że się to na coś obu nam przydać może. Mało mnie pan znasz jeszcze... będę z nim otwartym, abyśmy się lepiéj poznali.
Płocki się ukłonił grzecznie i przysiadł blisko, słuchając z uwagą.
— Znasz pan zarówno ze mną, odezwał się przybyły, kraj nasz i jego potrzeby, są one ogromne. Ludzi, kapitałów, rozumu, przedsiębierczości, nauki nam braknie. Lecz kraj to, w którym dosyć jest zasiać dobre ziarenko, aby bujnie na dziewiczéj wzrosło ziemi, zwłaszcza jeśli jest dobre i zdrowe. Instynkty te zastępują naukę, rozum, poczucie potrzeb, a instynkty te są cudowne. Mówiliśmy o tém nieraz obszernie z hrabią Adamem, godzimy się z nim w wielu, niemal we wszystkich poglądach na kraju potrzeby. Dobrobyt materyjalny, podniesienie przemysłu, zachęta i narzędzia do pracy, kredyt rozumnie udzielany są nąjpiérwszemi potrzebami.
Ja tu oddawna rozpocząłem pracę, lecz sam nie starczę na nią, potrzeba się do niéj zjednoczyć i iść razem.
Możemy dokonać wielkich i zbawiennych reform, biorąc się za ręce.
Idźmy razem, hrabiego Adama miéć będziemy z sobą, jestem jego pewnym... Zapraszam was... Powtarzam, idźmy razem, uczynimy wiele dobrego.
To mówiąc, podał rękę Płockiemu, który stał jak skamieniały, zbladły i drżący... Wprędce jednak ochłonął ze zdumienia i otrząsnął się z wrażenia, jakie to na nim uczyniło...
— Może nie dobrze zrozumiałem, rzekł, jąkając się, o co to idzie?
Rzecz bardzo prosta, powtórzył Werndorf, idzie o to, aby dobrze zrobić, a nie o to, kto zrobi. Zrozumiész mnie pan. Zakładamy bank dla rolnictwa i przemysłu, bierzemy się do budowy drogi. Robimy je ekonomicznie dla kraju, a bez straty dla siebie, uczciwie, gorliwie.
Płocki stał milczący.
— Proszę pana dobrodzieja, odezwał się, jakby po pewnym namyśle. Śliczne to są bez wątpienia, idealnie piękne plany, ale na tak olbrzymią skalę, że ja... z mojemi stosunkowo szczupłemi środkami, utonąłbym w nich i na niewiele się przydał. Pan dobrodziéj, hrabia Adam, macie tak znaczne do rozporządzenia środki, iż panom nie idzie już o wysokość zysków, gdy mnie, przyznaję się, człowiekowi w dorobku jeszcze, tak wspaniałomyślnym być nie wolno.
— A! przecież i my się na straty nie narazimy! odparł Werndorf.
— Rozumiém, odezwał się Płocki, lecz panowie możecie się ograniczyć małemi zyskami, a ja, nie.
Werndorf zmierzył go ciekawemi oczyma.
— Więc w. pan byś nie chciał być z nami w tak wielkiém, piękném, pożyteczném dziele, zapytał, a! nie chcę temu wierzyć!
— Przynajmniéj proszę o czas do namysłu, o rozpatrzenie się w planach, odpowiedział, usiłując się wywinąć, Płocki. Ja jestem małym człowiekiem, moje zadania są i muszą być na daleko mniejszą skalę.
Pan dobrodziéj widział się z hrabią Adamem! dodał nagle...
— Tak jest, rzekł Werndorf.
— I widzę, że pan jesteś zupełnie pod urokiem jego, śmiejąc się, odezwał się zcicha Płocki.
— Najzupełniéj, nie mylisz się pan.
— Źleby to wyglądało, dokończył Julijusz, gdybym ja miał się porwać na rozczarowywanie go, ale żal mi, że pan nie słyszał przed półgodzinką skréślonego tu przez jednę dystyngowaną damę, podobno nawet z nim skoligaconą, wizerunku jego z natury... Możeby to trochę oddziałało...
— Bardzo wątpię, odparł Werndorf, bo ja całe życie zwykłem własnemi wrażeniami i zdaniem się rządzić, a portrety ciemne i to jeszcze przez koligatów kréślone są mi zawsze nieco podejrzanemi.
— Ja z nim wcale skoligacony nie jestem, wyrwał się Płocki, ale powiém otwarcie, widzę w nim wiele, wiele... komendyjanta. Mówi o kraju, a myśli o arystokracyi, nas, ludzi pracy, potajemnie chce zaprządz do pługa, który dla niéj orać będzie pole. Jemu idzie nie o kraj, nie o społeczność, ale o jednę jéj klasę, dla któréj wszystko się czyni. Sapienti sat!
Wyrazy te zdawały się z początku pewne czynić wrażenie na Werndorfie, który się zamyślił głęboko, jakby sam w siebie wstępując i kontrolując to, co słyszał, z tém — co zapamiętał.
— Sąd pana ma pewne podstawy pozorne. Nie przeczę, odezwał się zwolna i poważnie, mogłoby to być, gdyby hrabia nie był człowiekiem wyższym, pojmującym zadania wieku i wymagania czasu. Przeszłość nie powraca. Lecz jeśli zamiast z niéj robić ruiny i gruzy, chce kto z pałacu uczynić szpital, szkołę, ochronę, a! dla czegożbym nie miał pozwolić stać pałacowi?
— A możeszże waćpan dobr. ręczyć, odezwał się Płocki, że tu idzie o szkołę, szpital i ochronę, a nie o to, żeby pałac ocalał? Zresztą, dodał z uśmiéchem, nie ujmuję bynajmniéj hrabiemu Adamowi przymiotów, zalet, rozumu, tylko... tylko, timeo Danaos et dona ferentes.
— Pesymista pan jesteś! zakończył Werndorf, rzucając się w krzesło, jakby myśl poddana ucisnęła go niespodzianie.
Po krótkiém milczeniu wyrwało mu się jakby mimowoli.
— Nie! mów sobie pan, co chcesz! Jest coś, co fałszywego, podstępnego zdradza człowieka, co mi go oznajmia. Ja w nim tego nie czuję. Jest to natura prawa i szlachetna, która może miéć z przeszłości pozostałe ślady zastarzałych jakichś przekonań, mylne pojęcia, ale jest w niéj szczére prawdy pragnienie, a tam gdzie ono jest, tam prawda przychodzi.
Nie, nie, w podstęp i chęć zużytkowania nas nie wierzę...
— Słabi się czują, przerwał Płocki, więc szukają pomocy, ja zaś niewidzę, dla czegobym miał pomagać tym, którzy w gruncie są nieprzyjaciołmi mojemi.
— Człowiecze! zawołał Werndorf... nie jesteś na wysokości wieku. W społeczeństwie, jakie wyrosło z nowych instytucyj i zasad, nie dostrzegam już dziś nieprzyjaciół, kast, interesów partyi. To są zabytki przeszłości, my powinniśmy się uważać za jednolitą społeczność i ignorować to, coby nią być nie chciało.. Po co walczyć, gdy trzeba pracować?
— A jeśli nas do walki zmuszają?
— Kto? chyba miłość własna, któraby chciała panować? Krzyczysz na arystokracyją, a sam masz jéj wady, i dla tego ją chcesz zdetronizować, abyś panował. Ja zaś i hrabia Adam za mną nie żądamy panowania, ale równości w obec pracy, prawa i obowiązku.
— To są słowa! szepnął Płocki, piękne bardzo, lecz... słowa!
— Co ma się stać czynem, słowem wprzódy być musi, dołożył Werndorf.
Płocki się roześmiał.
— Przepraszam, oparł się, to co ma być czynem, strzeże się wprzód wypalać w słowie.
— Nie rozumiemy się, zakończył stary.
— Odłóżmy więc rozmowę na późniéj, podchwycił gospodarz. Proszę tylko pana dobrodzieja, abyś moje zdanie o hrabi raczył zachować przy sobie.
— To się samo z siebie rozumié, rzekł Werndorf. Żal mi wszakże, iż o pojęcie to charakteru hrabiego rozbija się nasza współka, w któréjbym rad widział pana, z jego młodością, życiem, świéżością myśli i przymiotami, na jakich nam obu zbywa.
Płocki skłonił się grzecznie.
— Jest jeszcze jedna przeszkoda, szepnął cicho, dla któréj ja wątpię, bym się na co mógł przydać. W charakterze moim są wady, które mi we współce wszelkiéj udziału brać zabraniają. Jestem samowolny, czuję to i poprawić się nie mogę. Gdy nie jestem sam, paraliżuje mnie potrzeba stosowania się do ludzi... nie przydałbym się panom.
Tak, grzecznie się wymówiwszy, Płocki odwrócił co żywiéj rozmowę i począł mówić o czém inném. Wkrótce téż weszły do saloniku panie, bo to była ich godzina, a Werndorf zabiérał się do odwrotu. Chwilkę jednak wypadało mu posiedziéć przez grzeczność. Zaczęto mówić o koncertach, zabawach, życiu społeczném. Werndorf dopytywał panią Płocką, jak się jéj miasto podobało...
— Nie znam, rzekł w Europie, oprócz Paryża, miasta, któreby więcéj miało życia i ruchu.. Ani Berlin ani Drezno nie mogą się z nim pod tym względem porównać. Tu przybycie artysty, nowa sztuka na scenie, ukazująca się książka, piękny obraz na wystawie elektryzuje i porusza całe miasto, jak za owych medyceuszowskich czasów Florencyją całą poruszały obrazy mistrzów, obnoszone w procesyjach, a studyja malarzy gromadziły tłumy wielbicieli.
Ten temperament ma miasto nasze, wróżący mu życie w przyszłości.
W Berlinie jest może pewne kółko, które się poruszyć daje ogłoszeniem koncertu lub przybyłym obrazem Knausa czy Kaulbacha, ale to jest kółko szczupłe; tu krąg ciekawych i zajmujących się sztuką daleko szérszy...
Nie idzie o to, czy wszyscy są na wysokości wykształcenia takiéj, aby sąd sprawiedliwy o rzeczy wydać mogli, lecz są na drodze do wyrobienia w sobie smaku, znawstwa i poczucia piękna... mają wolę. Jedyna to podobno rzecz, któréj nadać sobie i nauczyć nie może nikt.
— Właśnie dziś grają Halkę Moniuszki, szepnęła p. Julijuszowa.
Był to znak do wyjścia, gdyż panie na teatr się wybierały. Płocki nadskakując, kłaniając się, pełen oznak grzeczności przesadzonéj prawie, odprowadził gościa aż do sieni... Za wychodzącym rzucił okiem szyderskiém, rad był, że się od niego wyswobodził.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.