Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Roboty i prace.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pół żartem pół zmięszany przerwał Płocki, doprawdy! nie pojmuję co do nich powód dać mogło!
— Ale to was nie krzywdzi, kochany panie, mówiła hrabianka. Dla czego nie mamy być z sobą otwarcie! Nie zaprzesz tego, iż pragniesz świetną zrobić karyjerę... Nie jesteś jednym z tych ludzi, którym dosyć jest miéć pieniądze, jak Fabryczom, chcesz znaczenia, popularności, wziętości, szacunku, bo wiész, że to są rzeczy i przyjemne i pożyteczne, które w dobrych rękach za doskonałe narzędzia służyć mogą... Po co się tego zapiérać?
Płocki odgadnięty, roześmiał się jakoś dwuznacznie.
— Niech mi pani wierzy, rzekł, uderzając się w piersi i koso spoglądając na hrabiankę, która minę przybrała szyderską, niech pani wierzy, iż, pragnąc może odegrać pewną rolę, życzę tego więcéj dla kraju, dla społeczeństwa, dla rozszerzenia kręgu pożytecznego działania, niż dla siebie.
— A! a! a! rzucając głową, dodała hrabianka. Wszyscyście wy tacy bezinteresowni! A więc mówmy o czém inném. Cóż to jest, że u państwa nigdy Werndorfa nie widzę? brak mi go! Małżeństwo spojrzało po sobie znacząco, oboje zamilkli.
— Jesteście z sobą przecię dobrze? spytała hrabianka.
— A! bardzo dobrze! jak najlepiéj, odparł Płocki tonem zmienionym, ale jakoś do niego szczęścia nie mam, równie jak do Fabryczów. To trudno...