Resurrecturi/Część I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POWIEŚCI O DAWNYM OBYCZAJU — Tom XV
J. I. KRASZEWSKI
RESURRECTURI
CZĘŚĆ I.
1935
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE



DRUKARNIA ZAKŁADÓW WYDAWNICZYCH
M. ARCT, SP. AKC. W WARSZAWIE
CZERNIAKOWSKA 225



............his present.
Is a wither’d branch, that’s at top only green.
(Darem jego jest zwiędła gałąź, zielona tylko
u szczytu).

(Shakespeare, Pericles).


I.

W obszernym pokoju, który niegdyś mógł się salonem nazywać za lepszych czasów, u okna, którego szyby, dawno niemyte i od słońca poprzepalane, przybrały barwę mętną i mglistą, — siedziała w krześle szerokiem, wytartem, bez koloru i prawie bez kształtu, skulona nad jakimś łachmanem, na kolanach rozciągniętym, kobieta niemłoda, o której wieku jednak trudno było sądzić. Z postawy, z rysów nawet, pomarszczoną i zżółkłą skórą okrytych, można jej było dać lat najmniej siedemdziesiąt. Suche, wychudłe ręce, wyciągnięte na robocie, drżały jak u staruszki, plecy były zgięte i przygarbione, jakby wieku ciężarem. Chwilami jednak, gdy myśl jakaś czy uczucie, z głębi idące, przebiegło ją iskrą elektryczną, wyprostowywała się, poruszała żywo, patrzyła bystro i znowu opadała, wysilona, w stan zwykły odrętwienia i ociężałości. Znać było, że nie sam wiek, lecz i nieszczęścia doznane, ciążące na biednej staruszce, tak ją wyczerpały i przygniotły, choć duch żył w niej cały jeszcze.
W palcach trzymała robotę i igłę, ale do pracy wziąć się nie mogła. Zamyślona patrzyła w szyby okna, przez które nic widać nie było; łzy ciekły z powiek i nieotarte między zmarszczkami twarzy się gubiły. Zdawała się nie wiedzieć, że płacze. Myśli gdzieś musiały błądzić w przeszłości, a usta uśmiechały się z goryczą temu kielichowi, z którego piła wspomnienia, co ją pocieszały i truły zarazem.
W salce było cicho i pusto — dokoła milczenie dziwne, jakby tu wszystko wymarło. Na świecie wieczór się zbliżał, ochłodły po gorącym do zbytku dniu wiosennym. Lecz tu w tej izbie dusznej, zamkniętej, ani o wiośnie, ani o dniu słychać nie było... wiecznie jakiś mrok szary panował.
W rysach twarzy kobiety, której bardzo uboga odzież świadczyła o niedostatku, znać było krew szlachetniejszą, znikłą piękność, byt lepszy — coś, co mówiło, że przeszłość jej musiała być wcale inną... szczęśliwszą. Stary szlafroczek perkalowy, podwatowany, widocznie uszyty w domu i nienazbyt wprawną ręką, wyślizgany noszeniem, czepek z grubego białego muślinu, z takiemże podwiązaniem, mocno zszarzany i zmięty, z pod którego trochę posiwiałych dobywało się włosów, kołnierzyk perkalowy nie pierwszej świeżości — stanowiły całe jej ubranie. Obok fotelu, na którym siedziała, był mały stoliczek o trzech nóżkach, z napół wyciągniętą szufladką, z której nici, kłębki i gałganki wyglądały. Na nim leżała gruba chustka, zrzucone ze zmęczonych oczu okulary w mosiądz oprawne, książka do nabożeństwa z wystającemi z niej kartkami i zakładkami i różny drobny przybór do pracy służący, stary, zużyty, biedny. Stoliczek, który niegdyś był może ładnym sprzętem, dziś jedną podpórkę miał białą, widocznie siekierą dorobioną, byle tylko na niej mógł się trzymać. Mały stołeczek, na którym kobieta miała nogi oparte, równie już wymęczony, jak wszystko, co ją otaczało, z pod okrycia przedartego świecił dobywającym się włosem rudym.
Salka miała trzy duże okna, z których jedno okiennicą wewnątrz było zamknięte, i przedstawiała smutny widok mieszkalnej ruiny. Ściany jej, niegdyś starannie przyozdobione gipsaturami wyzłacanemi, z których pozłota dawno się starła, w wielu miejscach były popękane. Tynk poodlatywał z nich kawałkami. W rogu jednym od zaciekania powstała plama i cegła obnażona wyglądała bezwstydnie szparą przez wodę wymytą. Szara barwa dawniejsza stała się plamista i nierówna. W środku sufitu hak, na którym niegdyś zawieszony być musiał świecznik, obnażony, zardzewiały, miał tylko resztki jakichś strzępków na sobie. Przy jednej ze ścian komin, niegdyś marmurowy, obity i zmatowany, zamurowany był na głucho; zastawiono go parawanikiem, oklejonym wybladłym żółtym papierem, na którym kilka papug świeciło jeszcze; po innem ptactwie plamy tylko pozostały, a z kilku dziur wisiał papier wybity, którego nikt nie pomyślał załatać. Nad kominem było zwierciadło, dziś strzaskane i bez blasku; nie odbijało ono nic już, oprócz widma szarego okna. W środku stary zegar, z kolumienkami alabastrowemi i zaśniedziałym bronzem, postradał połowę swych ozdób i stał przechylony, jakby wkrótce miał runąć. Obok niego leżały rupiecie, których naturę trudno rozpoznać było — stał prosty lichtarz mosiężny z kawałkiem świecy łojowej i szczypcami i próżna butelka zielona. Wszędzie dokoła widać było toż samo opustoszenie i ubóstwo. Dwoje drzwi, niegdyś biało lakierowanych, potem pomalowanych klejowo, nie domykało się szczelnie; klamki były widocznie nowsze i niezgrabne. Przy jednej ścianie stała stara, wysiedziana kanapka, spłowiała, wygnieciona, przed nią stolik na cienkich nóżkach, którego bronzy gdzie niegdzie oderwane wisiały. W kątku, na poobłupywanej, marmoryzowanej kolumnie, widać było wazon alabastrowy potłuczony, który kleić próbowano; zeschły bukiet odwieczny wisiał z niego trupiemi gałązkami, na których pająki posnuły swą przędzę. Nic kosztowniejszego już tu nie pozostało, nic, oprócz tego, co nie miało żadnej wartości dla ludzi.
Dziwnie tylko odbijały na ścianach dwa wizerunki wybornego pendzla, na tle tego ubóstwa świecące życiem, które teraźniejszość czyniło straszniejszą jeszcze. Były to w ramach owalnych, w smaku osiemnastego wieku, niby z liści plecionych i wstęgami przewijanych, a ozdobnych kokardami, dwie śliczne postacie młode, uśmiechnięte, wesołe, szczęśliwe, jakby je w wigilję ślubu lub nazajutrz po nim malowano. Mężczyzna w stroju wytwornym francuskim, w pięknie ułożonej peruczce, trzymał odniechcenia w ręku maleńką książeczkę; patrzył w świat z pewnością siebie niezmierną i zdawał się go na bój z sobą wyzywać. Kobieta w koronkach, w atłasach, perłach, różowa, biała, uśmiechnięta figlarnie, stała z bukietem róż w ręku, równie świeżym, jak ona... Artysta zdawał się chcieć powiedzieć patrzącym, że i ona była cudnym kwiatkiem. Mieniona suknia, okryta koronkami, odbijała harmonijnie od ramion zaokrąglonych, na szyi utoczonej sznurek pereł ze szmaragdową spinką zwijał się, mrugając światełkami swych oczu. Dwie te twarze wnieśćby były mogły promyk wesela do smętnej tej trumny, gdyby taką ruinę cokolwiek bądź rozjaśnić zdołało. Śmierć i zniszczenie pochłaniały nawet te dwa różowe widziadła, już je zwolna pokrywając swemi barwami popiołu.
Z ćwieków, sterczących gdzie niegdzie, i dziur po ścianach domyślać się było można, że niegdyś wisiały tu i inne obrazy, które pozdejmowano, tak jak wiele innych rzeczy, i które wyszły w świat... lepszej sobie szukać służby. Stara komódka, której nogę utrąconą zastępowała cegła, zarzucona nieforemnemi pudełkami, tuliła się w kącie ciemnym, pod oknem zamkniętem wiecznie; kilka krzeseł starych, połatanych, rozpierzchłych widać było w różnych stronach. Podłoga w tafle ledwie już dozwalała rozpoznać pod warstwą kurzu i brudu misterne stolarskie dzieło, powyrywane kawałami, przegniłe i połatane deskami prostemi.
Salka ta przystała kobiecie, która w niej siedziała; czuć było, że obie razem się postarzały, zabrukały, wybladły i czekały razem ostatniej godziny, nadciągającej już z wiekuistym pokojem i zapomnieniem wiecznem. Biedna staruszka, zamyślona, przewracała, jakby z obowiązku, leżącą na kolanach robotę, wziąć się do niej nie mogąc. Parę razy otarła łzę chustką, zdawała się mieć mocne postanowienie zajęcia się czemś, ale sił brakło. Ręce opadały bezwładne, oczy patrzyły i nie widziały. Wreszcie położyła ją na stoliku, z kolan zsunąwszy, podparła się na ręku i zadumała głęboko.
Mrok też, nieznacznie, powoli zwiększający się coraz, jużby pracować nie dał, ale kobieta zdawała się nie wiedzieć o tem, tak jak o niczem, co ją otaczało, nie wiedziała.
Dość długo siedziała tak zadumana, gdy cicho i ostrożnie uchyliły się drzwi salki i głowa kobiety wsunęła się ciekawie, popatrzyła na siedzącą, zawahała się chwilę, chciała się cofnąć, wróciła znowu, aż cała postać małego wzrostu, niemłodej, ubogo ubranej jejmości stanęła w progu. Sługa tak wyglądała biednie jak pani, twarz miała tylko rozlaną, bladą, szeroką, głowę dużą, nie okrytą niczem, i z przysadkowatej figury można ją było o zbytek zdrowia posądzić, gdyby cera nie przekonywała o chorobie. Małe oczy mrużyła nieustannie; była brzydka, ale coś poczciwego, litościwego malowało się w rysach najpospolitszych w świecie. Ubiór prostotą i zaniedbaniem nie ustępował strojowi staruszki, więcej był tylko zastosowany do zajęć gospodarskich. Opasana grubym fartuchem, w butach na nogach, z kilku kluczami u pasa, założywszy ręce na piersiach, stała przybyła jejmość niepostrzeżona u drzwi, patrzyła na staruszkę, kręciła głową, widocznie z niej niekontenta i, odchrząknąwszy, dla oznajmienia o sobie, u progu, poczęła wolno się przybliżać do siedzącej, która, zobaczywszy ją, chwyciła za robotę. Szła, nie śpiesząc, jakby nic pilnego nie miała, rozglądała się po salce, zatrzymywała i tak przytoczyła się do pani. Spojrzały na siebie, milcząc.
— A cóż tam, co? moja Piotruska? — odezwała się słabym głosem, ciągle pilno przerzucając swą robotę staruszka, jakby się swej bezczynności wstydziła.
— Nic, proszę pani, niema nic. Ja tu sobie tak przyszłam zobaczyć, co też pani robi... albo czy czego nie potrzeba. Bo do tej roboty to już ciemno... wieczór...
Staruszka spojrzała w okno i spuściła oczy, odkładając nabok robotę. Chwilę milczała Piotruska, głową tylko kiwając i podźwigując ramiona. Powtórzyła potem:
— Czy czego nie potrzeba?
— A czegóż ja potrzebować mogę? — odezwała się cichym głosem staruszka. — Wszak wiesz, że niczego nie potrzebuję.
— Możeby pani choć do ogrodu wyszła... czy co — odezwała się, odchrząkując, przybyła. — Wieczór bardzo piękny, powietrze ochłodło, a tu już robi się ciemno, że i pacierzy na książce czytać nie można. Niechby jaśnie pani odetchnęła trochę świeżem powietrzem; ta to serce się raduje, jaki wieczór śliczny, w ogrodzie aż miło... a tu...
— Nie mam ochoty, nogi mnie bolą... i co mi tam po pięknym wieczorze, moja Piotruska? — poczęła staruszka. — Dla mnie już niema ani dni, ani wieczorów pięknych.
— Niech bo pani starościna da pokój, co bo to mówić takie rzeczy... to... się nie godzi...
— Będziesz już na mnie gderała, widzisz! Moja dobra, kochana Marjanno, to nic nie pomoże. Już ty ze mnie nie zrobisz nic. Kloc jestem niepotrzebny na świecie, zawalidroga, ni ludziom, ni Bogu.
I głos jej coraz cichszy, szeptem się zakończył, a Piotruska coraz mocniej głową potrząsała.
— Nie wiesz tam czego, nie słyszałaś o chłopcach?
Piotruska ocuciła się nagle i podchwyciła prędko:
— Proszę pani starościny, ich ono tylko co nie widać; pewnie albo przyjadą obydwa, lub choć jeden. Sroka krzyczała na płocie i ja taki cały dzień to czułam... tylko co ich nie widać, to pewna. Już kilka dni...
— Długich, długich dni kilka, — westchnęła starościna — ale co za dziw, im tu ze mną w tej pustce nudno.
— Ano, pewnie, a od czegoż młodość? — przemówiła Piotruska. — Wiek ma swoje prawa... to darmo! Dzięki Bogu, paniczów i kochają wszyscy, i przyjmują, i trzymają, że się im i wyrwać trudno.
Starościna, przemilczawszy i westchnąwszy znowu, szepnęła nieśmiało:
— Ja bo ciebie nudzę. Ale z poczty, czy nie było z poczty nic?
Piotruska musiała się aż nachylić, ażeby dosłyszeć ledwie wyszeptane wyrazy.
— Z poczty, proszę pani starościny, — zaczęła głośno — z tą pocztą to prawdziwy mankament. Panie Boże, odpuść, tam nigdy niema i nie było porządku. Ten, co z listami chodzi, postuljon... pije... gorzałka mu ino pachnie. Rzadko wie, co się z nim dzieje. Ile to razy oddał mi list, do szewca napisany. A co z nim poradzić?
— Wszak to od Cecylki — wtrąciła staruszka, podnosząc oczy nieśmiało — listu już od trzech tygodni niema.
— Wiem, wiem, ja to już i sama policzyłam, ale kto może wiedzieć, co ten niegodziwy z nim zrobił? Panna Cecylja pisuje regularnie, list pewnie w kącie gdzie leży, a spytać tego jegomości, to się zaraz napuszy jak indyk i fuknie. „Ale! listu się asani chce! Gdyby był, toby był. Co ja go mam z palca wywinąć?“ Taki ordynaryjny człek, a że to tam kawałek jakiegoś munduru nosi, to się zaraz ma za wielką figurę... ani przystępuj bez kija.
— Byle Cecylka chora nie była! — szepnęła starościna.
— Otóż masz, — plaskając w grube ręce, poczęła Piotruska — dlaczegoż ma być chora? Żeby też zaraz przypuszczać, co jest na świecie najgorszego. Widzi pani, toć to obraza Boża! Zaraz ma być chora — i gryźć się tem...
— No, no! nie gniewajże się, Piotrusiu moja, nie gniewaj — odezwała się staruszka.
— Na rany Chrystusowe — ciągle łamiąc dłonie sążniste, przerwała impetycznie klucznica, — moja ty pani najsłodsza, a czyżbym ja śmiała na ciebie, mój ty aniele drogi, moja ty królowo... nie mówię już gniewać się, Jezu Chryste! ale...
Słów jej zabrakło, starościna ręce obie wyciągnęła ku niej.
— No, dajże pokój, przepraszam cię, tyś taka dobra!
Rozczulona Piotruska aż przyklęknęła, począwszy ze łzami w ręce staruszkę całować — i popłakały się obie. Energiczniejsza jednak klucznica wstała zaraz, ocierając łzy, zawinęła się żywo i chcąc czemś biedną swą panią rozbawić, już z przymuszonym uśmiechem otwierała usta, gdy drzwi odemknęły się zwolna i siwa głowa starca, okryta jarmułką, ukazała się przez nie. Piotruska postrzegła go pierwsza, twarz się jej rozradowała i obróciła się do pani:
— Szmul, proszę pani starościny! Szmul stary przyszedł! — zawołała.
Posłyszawszy swe nazwisko, Żyd wsunął się do salki, starannie drzwi przymykając. Ubrany był, starym obyczajem, w płaszcz czarny z długiemi rękawami, krojem odwiecznym, zawieszony na ramionach; w rękach trzymał kapelusz z szerokiemi skrzydłami i laskę wysoką ze skówką srebrną. Starościna, uśmiechając się, głowę ku niemu zwróciła. Żyd podniósł jarmułkę i nisko się skłonił.
— Jak się masz, panie Szmul, jak się masz? Proszę tu bliżej do mnie — przemówiła starościna. — Słyszałam, że byłeś chory.
Trochę klapiąc patynkami, ale usiłując iść jak najciszej, Szmul przystąpił, a Piotruska, cofnąwszy się, zrobiła mu miejsce i wskazała, aby podsunął się bliżej. Ochrypły był i cichym odezwał się głosem:
— Zwyczajnie, jasna pani, starość nie radość. Trochę po kościach łamało, wiatr mnie znać zawiał, tom musiał kilka dni w domu przesiedzieć. Dziękuję jaśnie pani za dobre słowo. Jam już zdrów, chwalić Boga za wszystko. A cóż tu u jaśnie pani słychać?
Spojrzał na Piotruską, która mu rękami, nic nie mówiąc, wskazała siedzącą i poczęła głową trząść. Starościna ze spuszczonemi oczyma milczała.
— Po staremu, mój panie Szmul — odezwała się, poczekawszy. — U mnie zawsze jedno: cisza, smutek, pustka...
Żyd głową kręcił, słuchając.
— Ale zdrowa jaśnie pani?
— Alboż to zdrowiem nazwać można? — cicho odpowiedziała starościna.
Klucznica wtrąciła się do rozmowy.
— Pani starościna możeby się kawy napiła?
Nie otrzymała na to odpowiedzi, bo staruszka zapewne i pytania nie słyszała; korzystając więc z milczenia, które wzięła za przyzwolenie, Piotruska żywo potoczyła się ku drzwiom.
Szmul, na lasce podparty, pozostał, stojąc naprzeciw gospodyni i gładząc machinalnie piękną swą, siwą brodę.
— Ja — odezwał się, cedząc wyrazy nieśmiało — przyszedłem się dowiedzieć... może... może... czego potrzeba.
— O nie, nie! mój dobry, poczciwy Szmulu, Bóg zapłać — przerwała staruszka. — Ja bardzo mało potrzebuję, dla siebie tak jak nic... ale miałabym w istocie prośbę do ciebie, uczyniłbyś mi łaskę...
Żyd, usłyszawszy ten wyraz, żachnął się.
— A! — rzekł, chudą rękę kładąc na piersiach — to jaśnie pani mi łaskę zrobi, jeśli sobie czem służyć pozwoli.
— Prosiłabym cię o wielką przysługę, — dokończyła starościna — ażebyś się dowiedział na poczcie, bom bardzo dawno nie miała listu od Cecylki. Jestem o nią niespokojna. Piotruska się skarży na roznosiciela. On tam o nas niewiele dba... list może gdzie zarzucony leży, a mnie on tak potrzebny! Ty wiesz, mój dobry Szmulu, jak mi się to poczciwe dziecko wyrwało z domu, a sześć lat go nie widziałam... sześć lat!
Szmul, trzęsąc głową, powtórzył:
— Sześć lat!
Zamilkli.
— Niech jaśnie pani będzie spokojna — dorzucił po krótkim przestanku. — Ja pójdę do samego pocztmajstra, ja z nim jestem dobrze. Jeżeli list na poczcie zależał, to go dziś jeszcze wyszukają i zaraz przyniosą.
— Ale nie fatygujże się sam.
— Ach, co za fatyga? — zawołał Szmul — albo to tak od miasteczka daleko? U mnie też, chwalić Boga, jest kogo posłać, wnuków jak maku!
I powtórzył swoje „chwalić Boga“, nie z nałogu, ale z pobożności, bo miał zwyczaj tym wyrazem w szczęściu i w biedzie poczynać i kończyć.
Starościna spojrzała nań ukradkiem.
— Mój Boże, — odezwała się — ty o swoich wnuków, choć ich więcej masz, nie troszczysz się, jak ja. Dla ciebie one błogosławieństwem Bożem, a dla mnie taką troską!
Sparty na kiju, Żyd jakiś czas milczał. Zdawał się namyślać, co odpowiedzieć, aby przykrego czegoś nie przypomnieć.
— Niech to jaśnie pani nie obraża — rzekł zwolna, ostrożnie zdobywając się na wyraz każdy. — U nas inny obyczaj. U nas — tu się jeszcze zawahał — byle chłopak dorósł, wie, że sam musi pracować na siebie. Moja rzecz dopilnować, aby się zdrowo wychował i Pana Boga swego znał, moja rzecz dać mu pomoc małą, a potem, jak prawo każe, musi sobie iść szukać chleba i musi go znaleźć.
Starościna zamyślona słuchała, Szmul ciągnął dalej:
— U nas obyczaj inny, bo ubogi Żydek, byle zarobić kawałek chleba, nie wzdrygnie się niczego... a u jaśnie państwa paniczowi tego nie wolno robić, bo wstyd: tamtego nie może, bo ciężko, innego znowu, że ani dziad, ani ojciec tego nie praktykowali.
I, postrzegłszy, że twarz staruszki posmutniała, w myślach zatopiona, nie dokończył Szmul.
— Prawda, prawda, — odezwała się starościna — wam w życiu łatwiej daleko.
Żyd uczuł potrzebę zmienienia rozmowy; przedmiot był do zbytku drażliwy.
— Bardzo mamy tego roku piękną wiosnę, — wtrącił — zboża na polach śliczne, drzewa owocowe kwitły, osobliwie jabłonie, co dziw, wszyscy się urodzaju spodziewają.
— To dobrze, mój Szmulu, dla biednych jak my ludzi. Chleb może potanieje.
— A pewnie! — potwierdził stary.
Ale już gospodyni jedyna myśl wracała od serca na usta.
— Moich chłopców niema od tygodnia — rzekła. — Gdzie się to rozbiegło? Nic nie wiem... nie słyszałeś ty czasem?
Szmul zygzak ręką zakreślił w powietrzu i głową poruszył znacząco.
— O paniczów niema się co frasować — odezwał się z flegmą. — To młode. Sąsiedztwo u nas liczne, a wszyscy ich lubią, kochają, na rękach noszą, zatrzymują, gdziekolwiek przyjadą. Nie dziw, że się zabawić mogli. Tam polowanie, tu wesele, a imieniny, a to i owo. Chwalić Boga, niech się bawią.
— Niechby się bawili, bylem wiedziała, gdzie są, bo mi nawet znać nie dali! — zawołała starościna.
— Kiedy nie pisali, toć to najlepszy znak, że pewnie sami rychło będą, tylko co ich nie widać.
Na te słowa weszła Piotruska zamaszyście, triumfująco, niosąc na ręku wysoko wgórę podniesioną starą tackę czarną, z której się wszelkie dawne pościerały lakiery, a na niej maleńki kamienny imbryczek z kawą, garnuszeczek ze śmietanką i niziuchną filiżankę saską.
— Prawda, — odezwała się, wchodząc we drzwi — że na kawę to za późna godzina, ale kiedy pani starościna wieczerzy żadnej jeść nie chce, trzeba, żeby się choć tem posiliła.
Staruszka spojrzała z jakąś trwogą.
— Moja Piotruska, cóż bo ty mnie kawą poić myślisz? Toć przecież piątek.
— To niema nic do tego, — odpowiedziała rezolutnie klucznica — jak mi Bóg miły, że to czynię z wyraźnego rozkazu księdza wikarego. Słowo pani daję, wyraźnie mi powiedział, żebym dopilnowała, aby się pani głodem nie morzyła. Nie może być inaczej, musi pani pić!
To mówiąc, pośpiesznie z pod okna wyciągnęła drugi mały stoliczek, postawiła go przed starościną, z pod ręki dobyła grubą serwetkę i kawę przysunęła.
Szmul się skłonił.
— A ja pójdę na pocztę — dodał cicho. — Dobranoc jaśnie pani!
— Dobranoc ci, panie Szmul, dobranoc! Bóg zapłać za pamięć!
Żyd wychodził, gdy Piotruska jakiś mu tajemniczy znak dała i, zakręciwszy się tylko, wytoczyła się zaraz za nim do sieni.
Stary pałac w Zawiechowie, którego tylko małą cząstkę widzieliśmy, cały był w tym stanie, w jakim się znajdowała salka starościny, której ona ani tknąć, ani poprawiać nie pozwalała. Trudno też było restaurować, nie mając o czem.
Sień, do której przez wielki, pusty przedpokój wyszła Piotruska, doganiając Szmula, była obszerna do zbytku. Schody z niej kamienne, niegdyś wspaniałe, prowadziły na pierwsze piętro. I one, jak wszystko, były w ruinie.
Pomimo wiosennego ciepła na dworze, w murach wiało trupim chłodem. Szmul stał tu, rozglądając się smutnie i oczekując na panią Piotruską. Zobaczywszy go, a obawiając się przemówić głośno, aby jej nie posłyszała starościna, poczęła mu dawać znaki rękami i poprowadziła za sobą.
Weszli razem do małego przedpokoiku, zastawionego dwoma odrapanemi staremi parawanikami, a z niego do wysokiej izby o dwóch oknach, noszącej ślady tej samej ornamentacji, co salka, w której zostawiliśmy starościnę. Tu ubóstwo na inny sposób, ale równie skutecznie, oszpeciło piękną niegdyś budowlę. Wzniesiono z potrzeby ogromny piec niezgrabny, który za kuchnię służył, zastawiony teraz garnkami, rondlami i dosyć lichym sprzętem kucharskim. Wisiały na nim schnące ścierki, a powietrze przepełnione było wyziewami tłustości różnych i surowizny. Pod oknem stał ceberek pełen buraków, w kącie niecułka z moknącą w niej namydloną bielizną, dalej dzieżka, płótnem okryta.
Przeszedłszy ten tak sprofanowany gabinet, w którego przyległej alkowie widać było worki z mąką i wszelaki statek drewniany, Piotruska wprowadziła Szmula do własnego, tuż przytykającego mieszkania. Przeforsztowanie z tarcic z większego jakiegoś pokoju stworzyło tę ciasną a długą sypialnię, w której na stołku drzemiąca dziewczyna kądziel niby przędła. Na widok Piotruskiej i dany przez nią znak, kądziel szybko postawiła przy ścianie i zabierała się do wyjścia.
— Idźże ty mi zaraz, dojrzyj, co się z kurami dzieje — poczęła klucznica — i czy już spać poszły, a oblicz, czy która gdzie nie zabiegła, bo to u nas, dzięki dobrym sąsiadom, jak się kura o trzy kroki tylko oddali, zaraz jej łeb ukręcą.
Szmul niedowierzająco głową potrząsł.
— A, jak mi Bóg miły, — ciągnęła zapalczywie Piotruska — takich my tu ludzi mamy! Coprawda, to prawda! Skaranie Boże tu z nimi żyć! Tylko patrz, a pilnuj się. Choćbyś oczu dziesięcioro miał, i tego byłoby za mało. Kartofle po nocach kradną... cebuli nie upilnować.
Tymczasem dziewczyna wyszła, a klucznica przerwała nagle i zupełnie zmienionym, słodkim głosem odezwała się do Szmula:
— Proszę też pana Szmula, nie słyszeliście czego o naszych paniczach? Tydzień już, jak żaden w domu nosa nie pokazał. Starościna niespokojna, gryzie się, nie je, stęka, ręce łamie. A tu jeszcze, jakby na złość, i od panny Cecylji żadnego listu. Choć zwarjuj, powiadam panu Szmulowi. Że mi się w głowie nie zaprószyło, to jakaś łaska Boża. Jejmość samiuteńka jedna wciąż, ani do kogo słowa przemówić i... zagryza się myślami. Gdyby nie poczciwy ksiądz wikary, co czasem zajrzy... pustynia... aż strach! A jej ani do ogrodu nie namówisz, ani do rozmowy.
Szmul słuchał z uwagą natężoną.
— O paniczach ja nie wiem nic, ale każę się między naszymi przepytać, może który ich gdzie w sąsiedztwie spotkał. Gdzieś się pewnie bawić muszą dobrze, kiedy o babce zapomnieli.
— Żeby mieli zapomnieć, to nie — odparła Piotruska. — Chłopcy poczciwe z kościami; ale się to zadurzyło... wiatr... fiu, fiu! w głowie. Boże miłosierny!... a ta zaraz w strachu o gagatków.
Szmul jej przerwał.
— Cóż mają robić? Muszą się bawić! Gospodarować po szlachecku niema na czem, do wojska ochoty nie mieli, w kancelarji też takim paniczom nie do twarzy. Co robić? Chyba który się z majątkiem ożeni.
Piotruska w okno się zapatrzyła, smutnie zadumana.
— Eh, to jeszcze takie młode, jeden i drugi; ledwie mleko z pod nosa zeszło — zaczęła. — Henryś, starszy, dopiero ma lat dwadzieścia, Julek niespełna dziewiętnaście. Niech Bóg broni, żeby już mieli myśleć o ożenieniu się! To tylko u was, panie Szmul.
— A tak, u nas — odparł Szmul spokojnie — u nas, ale to co innego.
— Potem, — kończyła Piotruska — gdzieby to dla nich nawet takich, jak należy, panien wyszukać? Z bogatą, choćby z najbogatszą, jaką córką rządcy, albo plenipotenta, a choćby i posesora, żaden się Horyszko nie ożeni... toć to przecie familjanci... a znowu księżniczki...
Pokręciła głową.
— E, co to o tem i myśleć!
Szmul stał, czekając i domyślając się, iż coś ważniejszego nad to ma mu do powiedzenia Piotruska. Ona się jakoś wahała i spoglądała mu tylko w oczy, badając usposobienie.
— Niechno jejmość powie — zapytał stary — może czego potrzeba?
Klucznica mu się do ucha przysunęła, które musiał ku niej pochylić.
— Ani złamanego szeląga w domu! — zawołała, ręce załamując. — Tak mi Boże dopomóż! Ostatnie kilka groszy trzeba było za sól zapłacić. Marszałek, który nam tę nieszczęśliwą jałmużnę przysyła, od pół roku milczy — ani feniga. Starościna, żeby z głodu umarła, nie napisze, nie poprosi — mnie nie wypada. Co jeszcze było zapasu na czarną godzinę, to zabrali chłopcy; jak poczęli prosić i zaklinać — co było robić? Pan myśli, panie Szmul, że ona dla postu nie chce jeść wieczerzy? Post postem, a ona sobie od ust odejmuje, aby co oszczędzić, i głodem się morzy.
Piotruska westchnęła tak ciężko, że się aż zakaszlała. Szmul już do kieszeni sięgał.
— Tylko proszę jejmości nie mówić jej tego, uchowaj Boże, żeście wzięli ode mnie — szepnął cicho.
Klucznica nie zrozumiała, czy nie dosłyszała i zawołała gorączkowo:
— Jak marszałek przyśle, do grosza oddam. Pieniądze u mnie... już niech pan Szmul będzie spokojny.
Obraził się stary i głowę podniósł dumnie.
— Ech! — zawołał — jejmość mnie źle zrozumiała! Mnie o tych kilka rubli nie chodzi, tylko nie chcę, żeby wiedziała, żeście u Żyda pożyczali, boby ją to bolało. O, pamiętam lepsze czasy! Zarabiałem ja przez nich i przy nich.
I głową kiwać począł, ręce podniósłszy do góry, chociaż w jednej z nich trzymał długą sakwę nicianą.
— Ja dla starościny... żebym żałował! Nu, co mam dać? — spytał.
Zawahała się Piotruska i ręką podparła zamyślona.
— No, co możecie... kilka rubli. Chłopcom nie dam z tego nic, dopóki od marszałka pieniądze nie nadejdą, a jużcić kiedyś nadejść muszą. Kawy ostatnie ćwierć funta wychodzi, szczędzę jak szafranu... ja już, Bóg widzi, smaku jej zapomniałam. Cukru ledwie się coś świeci w cukiernicy... to samo z mięsem i z mąką, nie mówiąc już o maśle... świece na kredyt trzeci funt biorę, to mi dają śmierdzące.
Westchnęli ze Szmulem oboje. Stary położył rzędem na stoliku dziesięć rubli i wziął za kapelusz.
— Ja o to tylko proszę pani Piotruskiej, żeby nie brać u kogo innego, bo z tego kłopot być może, a ona ma i tak ich dosyć. Ja dam.
Piotruska skwapliwie ruble zgarnęła.
— O, toś mnie wybawił z mankamentu — panie Szmul... — westchnęła i blada jej, nalana twarz aż się nieco zarumieniła. — Niech ci Bóg miljonami płaci! Aż mi lżej odetchnąć.
— To jest mała rzecz, — szepnął Szmul, wychodząc — byle pani starościna była spokojna, a żeby jej na czem nie zbywało.
Z poszanowaniem, należnem dla kapitalisty, klucznica przeprowadziła go aż do sieni. Stała w niej jeszcze, spoglądając w ulicę, ku miastu wiodącą, gdy we drzwiach zjawił się ogromny mężczyzna, w długiej wyszarzanej sutannie, w kozłowych butach zabłoconych, słomianym kapeluszu na głowie i z kijem w ręku.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał donośnym bardzo, jasnym i wesołym głosem.
Mężczyzna był stary, ale jak dąb zbudowany, ogorzały jak wieśniak, oczy ciemne, żywe, twarz napozór pospolita, lecz uderzająca energicznym wyrazem, rysy ruchawe, czoło fałdujące się i wygładzające za lada wzruszeniem. Niespokojne gesty oznaczały temperament, zgórą pięćdziesięcią laty wcale nie ukołysany. Pan Bóg go pono na żołnierza stworzył, a ludzie i losy księdza z niego uczyniły.
— A co tu u asińdźki słychać? — zapytał, przybliżając się. — Jest co nowego? Chłopcy przyjechali?
— Ani słychać — mruknęła upokorzona Piotruska.
— To dopiero! — krzyknął ksiądz, kijem stukając. — A to wisusy! proszę ja kogo! Ale niechno wrócą, natręż im uszu, natrę! Starościna pewnie się niepokoi, bo to u niej aby okazyjka... a te wartogłowy hulają gdzieś.
Żal się zrobiło Piotruskiej paniczów tak zagrożonych.
— Widzi ksiądz dobrodziej, — rzekła — oni tego ze złej woli nie uczynili... Kto to może wiedzieć? Pewnie ich gdzie zatrzymano gwałtem... nie umieli się wymówić. Ja sama zła na nich jestem... ale... przysięgłabym, że oni temu nie winni.
Wikary tylko głową pokręcił, pomruczał coś niewyraźnie i skierował się ku drzwiom, wiodącym do starościny.
— Można? — zapytał.
— A jużci! a dlaczego nie? owszem, niech jegomość zagada, a wesoło, bo — dodała, zbliżając się klucznica i zniżając głos — dziś było gorzej niż zwyczajnie: płakała a płakała cały dzień. Do kawy ledwie namówić ją mogłam i to tylko, że jegomość kazałeś i że przed Szmulem nie chciała się tak wygadywać. Siedziała, niby robotę obracając w rękach, a nie mogła za łzami dojrzeć nic. Chłopcy chłopcami, ale od panny Cecylji dawno też listu nie mieliśmy, ze trzy tygodnie. Marszałek także ani słowa, ani pieniędzy, jakby go na świecie nie było.
Wikary się zawrócił.
— Pewnie wyszło wam wszystko... chłopcy wysączyli do grosza.
— Chowaj Boże! — ofuknęła się Piotruska, której znać szło o chłopców. — Zapas jeszcze mamy... niczego nie trzeba. Tylko to dziwna rzecz, że przecie marszałek dawniej się częściej dowiadywał, a teraz...
Zaczęła głową potrząsać i byłaby zapewne dłużej przeciągnęła rozmowę, gdyby wikary, ręką machnąwszy, jakby już wiedział wszystko, czego mu było potrzeba, nie zwrócił się nagle ku drzwiom i z wesołem pozdrowieniem nie wszedł do salki, w której starościna jeszcze w swoim fotelu siedziała nieruchoma.
Ksiądz wikary Kulebiaka zawsze był rzeźwy i wesołej myśli, nie lubił smutków i narzekań, któremi, jak egoizmem, się brzydził, — ale do starościny przynosił podwójny zapas humoru, aby ją zmusić do rozchmurzenia się także choć na chwilę. Staruszka poznała go po chodzie i wyprostowała się trochę; uśmiech mdły przesunął się po jej ustach.
— Niech będzie pochwalony! Witam panią starościnę dobrodziejkę. Chwała Bogu, widzę zdrowa... wszystko dobrze! Wszystko dobrze! I Piotruska mój rozkaz spełniła, bo oto filiżanka po kawie stoi, widzę. To ślicznie... posłuszeństwo lepsze niż nabożeństwo... a kiedyś mnie pani sobie za ojca duchownego wybrała... słuchać potrzeba.
Usiadł naprzeciw. Starościnie łzy się w oczach kręciły, załamała ręce, nic nie mówiąc; spojrzała tylko, jakby wzywając litości.
— Chłopcy się zahulali, widzę, u państwa Sławczyńskich, — dodał, jakby nie chcąc łez widzieć wikary — bo tam zaręczyny, ale solenne, po staroświecku. Drudzy dziś tak i wesela nie wyprawiają, jak sędzia zrękowiny swojej Hannie. Gościnność jego to prawdziwe utrapienie, miary w niej nie ma. Koła zdejmuje, konie zamyka, czapki i kapelusze kradnie, poi, dopóki choć kropla jest w domu. Biedne chłopaki, choćby z duszy chcieli, uciec nie mogą.
Starościna głowę żywo podniosła.
— Czyż jegomość wiesz, że są u Sławczyńskich? — spytała głosem podniesionym nieco.
— A jakże! a gdzieżby mieli być? Tam całe sąsiedztwo, kto żyw tylko! Muzyka rznie od ucha, a młodzież hołubca wywija... aż się ściany trzęsą.
Urwał wikary nagle i potarł wyłysiałą głowę.
— Muszę się też pani starościnie poskarżyć — począł niby odniechcenia — co to u nas za nieład we wszystkiem. Umówiliśmy się z moim bratem o regularne pisanie... wiem, że mój Rudolf pisze, bo to człowiek, jak zegarek, ale na poczcie mi listy gubią i oto trzeci tydzień nie mam nic.
— To tak, jak ja! — pośpiesznie dodała staruszka... — od Cecylki nic — od marszałka nic... a tu niepokój ogarnia z każdym dniem większy.
— Ale czego się turbować, czego? Pan Bóg łaskaw — rzekł wikary. — Listy się znajdą na pewno. Ksiądz kanonik i ja, i kilka domów będziemy się skarżyli, to muszą zaprowadzić lepszy porządek. Ja ręczę, że listy zależały, albo je pogubiono; my wszyscy jesteśmy w tem samem położeniu.
— Trochę mnie to uspokaja, — szepnęła starościna — gdy mi ksiądz wikary zaręczasz. Prosiłam i Szmula i ten mi obiecał pójść do pocztmajstra.
— Znajdzie się ta zguba, znajdzie, niech tylko pani starościna będzie dobrej myśli. — Postaramy się wszyscy, aby temu raz koniec położyć... Stary roznosiciel najlepiej, żeby poszedł na zieloną paszę, bo już z niego nic. Założy sobie szynczek, będzie mu z tem najlepiej. U Sławczyńskich dziś jeszcze pewnie całą noc skakać będą... chłopcy chyba jutro przyjadą.
Wstał z krzesła.
— Nie chcę pani dobrodziejki długo zatrzymywać, — dokończył — bom się tylko dowiedzieć przyszedł, co tu słychać. Teraz, ponieważ już rosa pada i na przechadzkę za późno, tylko paciorki odmówić, zdrowaśkę na intencję ojca duchownego i pójść do łóżka spocząć... A w Bogu ufać! w Bogu ufać, — rzekł, całując starościnę w rękę. — Dobrej nocy!... zawołam Piotruską — dodał we drzwiach.
Jakoż klucznicę zastał ksiądz Kulebiaka stojącą we drzwiach ku ulicy i miasteczku zwróconych, co było zwykłą jej po trudach dnia rekreacją... Stąd widać było jadących i wracających i wszelkie pulsacje małej prowincjonalnej mieściny, w której wszyscy się znają, wiedzą o sobie i mogą odgadnąć poco, z czem i dokąd kto dąży.


II.

Miasteczko, któreśmy tu Zawiechowem nazwali, a które mogłoby się zwać i inaczej, gdyby przyszło ściśle prawdy dochodzić — niezupełnie było podobne do innych tego rodzaju małych miast okolicy. Była to niegdyś ekonomja królewska, w której, z powodu bliskiego sąsiedztwa Białowieskiej puszczy, od kilku lat wystawiono dom, noszący niegdyś tytuł zamku. Przerabiano go w ciągu wieków, a gdy w końcu XVIII w. sprzedano ekonomję Horyszkom, mury te przerobione zostały na rodzaj pałacu. Znać w nim było i to, co z dawnych pozostało wieków, i to, co nowy gust na starej poczepiał ruinie, i to, co czas nielitościwy z pięknej i wspaniałej budowy zrobił, ludziom na przekorę. Losy tego zamku, później pałacu, dziś pustki niemal, dość były w kraju naszym zwyczajne. Dziedzice ekonomji zawiechowskiej stracili majętność, częściami ją odprzedawali, zostali wreszcie przy jednym folwarku, a gdy i ten oddać przyszło wierzycielom, ekscypowali sobie ostatni kąt. Wyłączono Horodyszcze, z zamkiem, ogrodem i paru włókami otaczających gruntów, które przy dawnych posiadaczach pozostały. Pałac naówczas jeszcze się jako tako trzymał, lecz wkrótce zaczął pustoszeć, rujnować się, aż nie poprawiany, ogołacany, przyszedł wkońcu do tego stanu, w jakim widzieliśmy salkę pani starościny. Leżał on niedaleko od miasteczka, odrębnie, oddzielony obszernym dziedzińcem od gościńca pocztowego i lipami sadzonej ulicy, która niegdyś do niego wiodła. Zdala widać było drewniane dworki, kilka murowanych kamieniczek, stary parafjalny kościołek, cerkiew i daleko rozciągające się zabudowania mieszczan, których połowa rolnictwem się trudniła.
Za ulicą lipową poczynała się główna i najszersza w Zawiechowie, porządnemi dosyć ostawiona dworkami, a minąwszy kościół, wjeżdżało się w rynek, dosyć obszerny, wybrukowany, otoczony pokaźnemi domami kupców i bogatszych mieszczan.
I tu, jak wszędzie prawie w naszym kraju, znaczną część ludności składali odwiecznie osiedli Izraelici. Aż trzy domy zajezdne wychodziły szerokiemi bramami na rynek, a najpokaźniejszy z nich, z balkonem zielono malowanym, należał do Szmula, który niegdyś był arendarzem w całym kluczu Zawiechowskim i miał dwie znaczne gorzelnie, na których woły wypasał. Na starość, dorobiwszy się znacznie, Szmul wyrzekł się kłopotliwych wołów, za któremi jeździć musiał daleko; miał tylko wielki handel win i towarów kolonjalnych, a po staremu trzymał też dom zajezdny, który się zdawna zwał „Pod żubrem“. W istocie na tablicy do balkonu przyczepionej było coś namalowanego, nakształt plamy brunatnej, co miało pono żubra wyobrażać. Lecz gdyby i tej tablicy nie było, trafiłby każdy do pana Szmula, bo tu najczyściej, najdogodniej i najspokojniej było. Należało do dobrego tonu w sąsiedztwie nigdzie indziej nie zajeżdżać, tylko do Szmula. W niedostatku mieszkań dopiero szlachta z bólem serca zajeżdżała na prawo do hotelu „Wileńskiego“, albo z ostatniej biedy do Perebendji. Perebendją zwano ruchawego bardzo Żydka, lichwiarza z rzemiosła, który nielitościwie ludzi odzierał i w żywe oczy jeszcze drwił z nich sobie.
Właśnie tego wieczora Szmul powolnym krokiem, trzymając w ręku kutasy swego płaszcza, zawiązanego niemi pod szyję, zdążał przez rynek do domu, gdy z przeciwnej strony, pocztowemi końmi zaprzężony, piękny powóz podróżny wtoczył się na bruk, a pocztyljon skierował się z nim pod „Żubra“. Nie było to dla gospodarza nowiną, że ktoś pięknym powozem i na pana wyglądający zmierzał pod dach jego, ale zdziwiło go, iż poznać nie mógł, kto to był taki... Konie, ludzie i powozy całego sąsiedztwa znane mu były doskonale, na jakie mil dziesięć wkoło. Przypatrywał się ciekawie, idąc zwolna ku domowi, gdy powóz stanął, służący zsiadł popytać o mieszkanie i nim Szmul doszedł do domu, podróżny miał już czas wysiąść na prawo, do najparadniejszego pokoju od frontu. Słychać tam było chód jego. W sieniach pocztyljon konie już wyprzęgał, a bardzo wytwornie po podróżnemu ubrany, z torebką przez plecy kamerdyner przechadzał się, myśląc zapewne wezwać kogoś na pomoc do tłumoka. Szmul zatrzymał się chwileczkę przechodząc koło niego, pozdrowił go jako gospodarz domu, spytał, czy mieszkanie dogodne, i wreszcie dyskretnie rzucił:
— Kto przyjechał?
Kamerdyner zmieszał się widocznie i nierychło usta otworzył.
— My zdaleka jedziemy — rzekł — nieznajomi tu jesteśmy i pan zmęczony, chce tylko przenocować.
Nie dopytując się więcej, stary polecił dom, w którym wszystkiego dostać było można i odszedł.
W istocie naprzeciwko, w obszernej salce, był bilard i rodzaj restauracji, który od Szmula odnajmował dawny kucharz państwa Horyszków, biorący u niego trunki dla gości i wszystko, czego mu było potrzeba.
Była to jedyna tego rodzaju instytucja dobroczynna w miasteczku, schodzili się więc do niej urzędnicy, czasem przyjezdna szlachta i podróżni, którzy na niedalekiej poczcie nic oprócz gołego samowaru dostać nie mogli.
Tego wieczora było dosyć pusto. Żydek, kelnera zastępujący i po europejsku przebrany, z czego był niezmiernie dumny, bawił się sam około opuszczonego bilardu, zadając sobie trudne bardzo sztuki, które dla nabycia wprawy rozwiązywał odniechcenia. W drugim małym pokoiku, do którego po dwóch schodkach schodzić było potrzeba, przybyły ze wsi pan Marek Drapacki, dziedzic Szerementowszczyzny, siedział, oczekując na jakiś posiłek i patrząc w okno, wzdychał. Smutną fizjognomję jego tłumaczyło to, że przybył do miasteczka z powodu procesu. W chwili gdy powóz się zataczał pod „Żubra“, wpadł do bilardowej sali pisarz sądowy Machczeńko, częsty gość i dobry kelnera znajomy, który, jako kawaler, stołował się tutaj i wolne od zajęć chwile najmilej tu przepędzał. Człeczek to był wesoły, bystry, przebiegły, szyderca, a życie biorący z cienkiego końca i nie przywiązujący zbytniej wagi do tego, co inni brali niezmiernie na serjo. Zresztą poczciwa dusza, tylko wietrznik okrutny i lubiący wesołe partyjki.
Na widok przybywającego gościa kelner, chybiwszy kulę, odskoczył od bilardu i stanął w gotowości do usług. Razem ze strojem europejskim nadał on sobie imię Moryca.
— Słysz, Moryc — zawołał, wpadając, pisarz — jakiś pan zajechał. — Idź mi się dowiedz, co za jeden... Kto go wie, może jaka wysoka figura na rewizję.
Kelner, posłuszny, złożył kij na bilardzie i wymknął się do sieni. Machczeńko się tymczasem przeciągał po biurowej robocie i kilka razy ziewnął potężnie. Nie mając co robić, na nogi sobie spojrzał, jak się buty wydawały po całodziennej służbie, potem na ręce, zawalane atramentem. Otrzepał z surduta trochę pyłu, którego istnienia się domyślał, i stanął naprzeciw zwierciadła, zawieszonego przed kanapą. Wygolona, blada twarz, małe, żywe ślepki czarne, drobne a wydęte usta i przysadzisty nosek musiały go zadowolić, bo wyciągnął szyję, potarł włosa i uśmiechnął się konterfektowi swemu. Tymczasem Moryc, zacierając ręce, powrócił.
— A co?
— A nic, proszę pana sekretarza — od służącego, który sam wygląda jak pan, dowiedzieć się niczego nie można, a pocztyljon nic nie wie, tyle tylko, że od Brześcia jadą. Znać zdaleka... powóz piękny, nowy.
— E! — rzekł pisarz — i dodał niepochlebny dla Moryca przymiotnik, z zoologji zaczerpnięty.
Rzucił się potem na kanapę i kazał sobie podać herbaty z rumem.
Z drugiego pokoju słychać było głos Drapackiego, który donośnie wołał:
— Kiedyż mi tam dacie te kotlety? A toż wołu upiec było można do tego czasu.
Pisarz przysłuchał się, skrzywił, ale nie śpieszył do towarzystwa, a Moryc zawołał:
— Zaraz, zaraz!
Wtem drzwi się otworzyły i wszedł gość, na którego oczy zwróciły się ciekawie, gdyż łatwo było domyśleć się w nim świeżo przybyłego podróżnika. Średniego wieku, pięknej postawy, twarzy arystokratycznej, rysów drobnych i kształtnych, nieco łysy, nieznajomy miał wyraz jakiś znudzony i melancholiczny. Ubrany bardzo wykwintnie po podróżnemu, trzymał w ręku chusteczkę białą i kapelusz panama. Chód powolny, zręczny bardzo, wszystkie ruchy, mina cechowały wielkiego pana, nawykłego niczemu się nie dziwić, niczem nie niecierpliwić zbytnio i z angielską flegmą chodzić po świecie.
Skinąwszy zlekka głową panu pisarzowi, który skłonił mu się zamaszysto i rubasznie, nieznajomy zwolna, jakby miejsca sobie gdzieś szukając, przeszedł salkę wzdłuż, zawrócił się, zajrzał do małego pokoiku, chwilę postał w progu i zapewne nie dojrzawszy Drapackiego, spuścił się po schodkach, spodziewając się sam tu pozostać. Szlachcic zadumany, zaskoczony nagle przez przybysza, rzucił się na kanapie, mrucząc, a gość chciał już wycofać się, przepraszając, gdy pan Marek uznał za właściwe odezwać się:
— Proszę waćpana dobrodzieja. Jeśli mu tu dogodniej, to pomieścimy się oba.
Przybyły popatrzył, zawahał się, skłonił i po namyśle, ponieważ dwa były stoliczki, równie brudnemi serwetkami nakryte, przy najbliższym zajął krzesło. Zdawał się miejskim zwyczajem szukać spisu potraw, którego tu nigdy nie było, i zastukał na kelnera. Wnet Moryc impetycznie się stawił.
— Możesz mi dać herbatę i jakie pieczyste?
Skłonił się posługujący i wybiegł, a Drapacki, dobywszy zegarka, mruknął:
— Jeżeli waćpanu dobrodziejowi tak każą czekać na pieczyste, jak mnie na kotlety... no, to i do północy potrwać może.
Gość się uśmiechnął i głosem bardzo mile brzmiącym odpowiedział:
— O, mnie nie pilno — nocuję tutaj.
— I ja też — odparł Drapacki — ale głód ma swe prawa.
— Jam niegłodny, — odparł przybyły.
— Pan dobrodziej zdaleka? — zapytał pan Marek.
— W istocie z za Warszawy — rzekł powoli i jakby namyślając się a wahając zapytany. — Jestem tu tylko przejazdem.
Drapackiemu dosyć na rękę było pogadać i o swojej biedzie trochę zapomnieć.
— Nocleg tu u Szmula niezgorszy — rzekł — wszystkiego dostać można, tylko... tylko usługa, pożal się Boże! Czekać każą, jakby czas nic nie kosztował.
— Dosyć porządne miasteczko — wtrącił podróżny.
— A no, niczego — odparł pan Marek. — Ja tu mieszkam w sąsiedztwie, bo mamy tu z dziada pradziada posiadłość. Mało nie co tydzień, to za tem, to za owem zwlec się trzeba... ale sobie miasteczkiem nie przykrzę... Gdyby nie te sądy...
Gość nic nie odpowiedział; zajęty był swą świeżutką chustką od nosa i zdawał się przyglądać białej i pięknej rączce własnej, na której para ładnych pierścionków połyskiwała. Drapacki zukosa mu się przypatrywał.
W twarzy nic wyczytać nie było można; okryta maską obojętności, umiejętnie ułożona, zdawała się siedmiu zamknięta pieczęciami. Oczy błądziły, nie zatrzymując się na niczem, usta nie miały wyrazu. Mężczyzna był lat pewnie czterdziestu, świeży jeszcze, w dobrym znać bycie zachowany dziwnie pięknie. Niegdyś musiał to być bardzo wdzięczny młodzieniec i resztki swej piękności znać jeszcze cenił, bo około całej osoby widać było wiele starania, a w ubiorze pełną smaku elegancję. Nie unikał rozmowy, ale stąpał ostrożnie.
— Zdaje mi się, — rzekł zcicha po chwili — że za miasteczkiem widać jakieś mury... zrujnowany zamek czy pałac...
— A tak, tak, — podchwycił, zsuwając się nieco z kanapki, szlachcic i wyciągając ręce na stolik. — Zwało się to i było pałacem; ludzie nawet do dzisiejszego dnia tak go, jakby na żart, nazywają... Ruina, mości dobrodzieju, ruina.
Podróżny wciąż się niby swoim rękom przyglądał.
— Jakto, — zawołał — nikt już tam nie mieszka?
— A owszem, — westchnął Drapacki — ale o temby wiele mówić, a smutno słuchać.
Podróżny nie nalegał, spojrzał tylko badawczym wzrokiem na Drapackiego, który, jakby wyzwany, począł prawić odniechcenia, powoli:
— Było to, mości dobrodzieju, dziedzictwo znacznej u nas familji Horyszków. Stary ród, dobra krew, niegdyś ludzie bardzo możni, bardzo możni!... Potem to podupadło. Za Poniatowskiego jakoś się byli znowu dźwignęli; kupili nawet ekonomję, dobra wielkie... ale to im ręką nie poszło.
— Z jakiegoż powodu? — wtrącił gość.
— Hm, różne pono się do tego przyczyniły... Mój mości dobrodzieju, ja, co z okładem pół wieku na świecie żyję, muszę to powiedzieć, że, dalipan, człowiek ani wie, jak fortunę robi, ani jak ją traci. Tak i tu bywało różnie; może państwo trochę zawróciło głowy, bo ze starego zameczku pobudowano pałac... Trzymało się koni dużo, służbę liczną, lubiło się wesołe życie i kompanję, wszystko, co błyszczy i świszczy... aż poślizgnęła się noga.
— I stracili wszystko?
— Powoli do ostatniego niemal chłapcia ziemi... bo cóż im dziś zostało? śmiać się z tego... stary pałac, ogród i coś tam gruntu, który mieszczanie biorą na dziesięcinę, ale z tego niema nawet na chleb razowy.
Drapacki umilkł. Gość spojrzał ku niemu, zatrzymał się długo i dorzucił dość chłodno:
— A familja?
— Familja — począł zwolna Drapacki — dogorywa, mój mości dobrodzieju.
W tem miejscu opowiadania nadjechały właśnie tak upragnione i zdawna oczekiwane kotlety; szlachcic o rozmowie zapomniał, spostrzegłszy Moryca, który śpieszył z niemi.
— Przecież zlitowaliście się nade mną! Godzinę z ogonem czekałem... na zegarku liczyłem... tak, godzinę. Dajże mi pół buteleczki porteru — tylko nie tego waszego... rozumiesz?
Moryc wybiegł, a szlachcic, serwetę założywszy pod brodę, zabrał się chciwie do pływających w podejrzanym sosie tak zwanych kotletów, które heroiczny opór stawiły tępemu nożowi i przetartym już zębom dziedzica Szerementowszczyzny. Pomimo to Drapacki uczuł się dźwigniętym na humorze i sam przerwaną począł znowu rozmowę.
— Familja dogorywa — rzekł. — W pałacu mieszka do dziś dnia starościna Horyszkowa, która w nim lepsze zapamiętała czasy, dziś w największej nędzy, można powiedzieć. Gdyby jej siostrzan marszałek kiedy niekiedy groszem nie zasilił, toby to z głodu poumierało, taka tam bieda. A żebyż tę biedę samej jeszcze cierpieć, ale dwóch wnuków przy niej, dobre chłopcy, tylko do niczego, wartogłowy. Wypieszczono to, wychuchano, a dziś próżnują, po dworach jeżdżą, staruszkę objadają, i niema z tego nic i nie będzie nic, chyba się któremu uda ożenić bogato. Ale i to trudno, bo szlachcic żaden im córki nie da, bojąc się, by majątku, jak dziad i ojciec, nie puścili z wiatrem... Słowem, serce się kraje na to patrzyć i mówić o tem... Pałacysko zacieka zewsząd, dach gnije, część już słomą poszyli, w środku brud i nędza...
Drapacki westchnął... gość zdawał się słuchać z zajęciem daleko większem, niż z początku.
— Jakto! więc nie mają nikogo z familji, coby się zajął ich losem? — spytał.
— Oprócz siostrzeńca marszałka, który ma liczną rodzinę, a świadczy tam, o ile może — nikogo.
— Młodzi przecie powinni pracować.
Drapacki się rozśmiał.
— Złote chłopcy, ale do czegóż ich użyć? Politurę mają, więcej nic; szkoły skończyli, coś tam liznęli w domu, bo starościna jest osobą wysokiego wykształcenia... a no...
Drapacki zajął się kotletem i nie dokończył. Moryc przyniósł mu porter, który go znowu ożywił. Jedzenie było skończone... zapalił cygaro. Dziewczyna służąca, do której należał departament herbaty, weszła w tej chwili z całym do niej przyrządem, który starano się dla wspaniale wyglądającego gościa uczynić jak najpokaźniejszym. Podano zimne pieczyste; posiłek wieczorny wcale był znośny. Gość spojrzał okiem znawcy, nie powiedział nic, ale po odejściu służącej zajął się najprzód, obejrzawszy podaną serwetę, wycieraniem wszystkiego, co mu przyniesiono. Dopełnił tego z wielkiem staraniem i troskliwością, a Drapacki przyglądał się ciekawie manipulacji, która mu się co najmniej wydała zbyteczna.
— Jeśli po jedzeniu i porterze nie zaszkodzi herbata, — rzekł gość — czy mogę prosić pana na filiżankę?
— Z wdzięcznością przyjmuję — odparł Drapacki.
— A pieczystego kawałek? — spytał gospodarujący przy stoliku.
Szlachcic miał jeszcze trochę zapaśnego apetytu, ale przez ambicję za pieczyste podziękował.
— Ciekawa historja tej rodziny — mruknął podróżny — bardzo ciekawa!
— Rzeczywiście — począł szlachcic ożywiony — a byłaby stokroć więcej zajmująca, gdyby ją opowiedzieć ze szczegółami; ale na to czasu niema... no i serce się ściska.
— Jeżeli pani starościna nie ma nikogo, oprócz dwóch wnuków, o których pan dobrodziej wspomniałeś, ci przecie sobie jakoś na świecie radę dadzą — rzekł podróżny.
— A, przepraszam — dorzucił szlachcic — bom, widzę, o wnuczce zapomniał, i to nie bez przyczyny. Sześć lat upływa, jak się w świat wyrwała...
— Ah! — odezwał się gość — wnuczka także!
— Tak, tak, wnuczka, panna Cecylja... Z początku wychowywała się przy starościnie, potem daleka krewna, majętna hrabina Idalja, wzięła ją do swego domu. Po roku podobno, nie chcąc tak żyć na łasce, nie wiem, dokąd się udała, ale mówią że gdzieś przyjęła obowiązki guwernantki. Starościna o tem nie wie, jak się zdaje. Panienka z głową i bardzo energiczna... Gdyby chłopcom Pan Bóg był dał tyle determinacji! Moja żona słyszała, że z rodziną jakąś podróżowała zagranicą i że się wykształciła znakomicie. Tak mówią. Panna była bardzo piękna. Że to tak, samo poszedłszy w świat, nie zwalało się i nie przepadło.
Podróżny, słuchając opowiadania, nalał herbatę i podsunął ją Drapackiemu, który, nie wiedząc czem mu się za grzeczność wywdzięczyć, szukał przedmiotu, jakimby go mógł zabawić.
— O, ta panna Cecylja — mówił dalej — nie było to starsze nad szesnaście lat, gdy stąd wyjeżdżało, a moja żona powiada, że takiej sensatki, jak żyje, nie widziała. Co to, mości dobrodzieju, — dodał, wzdychając, szlachcic — mówią krew nic, a ja mówię: krew szlachecka wszystko!... Kiedy jeszcze była tutaj, w kościele w perkalowej sukience przyjdzie i stanie w kątku, a na królową wygląda. Tak samo i chłopcy, szałaputy, wisusy, a popatrzyć na nich, choć na królewskie pokoje... Gołe to, a wygląda... ustępuj z drogi... Pany! pany!
— Lecz że też znacznej, jak pan powiadasz, rodzinie, zapewne i skoligaconej, tak przyszło zejść aż do nędzy prawie — rzekł gość.
— Skoligaconej? A pewnie że skoligaconej ogromnie, — począł Drapacki, wzdychając i popijając herbatą — ale czyż to dziś jeszcze jest solidarność w rodzinach, albo w naszem szlachectwie? Brat bratu nie pomoże... pada kto, to go jeszcze nogą kopną. Dawniej się szlachta trzymała, dziś te węzły popękały wniwecz. Szlachta!... niema już, mości dobrodzieju, szlachty!
Gość nic nie odpowiadał i byłoby się może na tym wykrzykniku skończyło, gdyby po herbacie z rumem nabrawszy rezonu, pisarz nie wsunął się do pokoiku nieproszony, niby dla przywitania Drapackiego, który mu, rad nierad, rękę podał. Siedzący u stołu pilno się zajął herbatą i pieczystem.
— Panowie tu, słyszę, mówią o Horyszkach — odezwał się pisarz, zasiadając niezbyt oddalone krzesełko. — To mnie się o nich pytać... A któż może lepiej wiedzieć, jak sąd i sądowe osoby, co się tam dzieje? Tam jeszcze na tym pałacu, który jest czystą ruderą, na tym zarosłym ogrodzie, na tych kawałkach gruntu, są długi i proces. Gdyby nie my, sądowi, to jużby ich i z tego ostatniego kąta wypędzili. Ale póki żyje starucha — nie damy! Człowiek litość mieć powinien. No, jak ona skończy, niedługo tam te paniczyki hasać będą, za to ręczę.
— Ale to tam już chyba małe dłużki — wtrącił Drapacki.
— A no, tak, parszywe, z pozwoleniem — rozśmiał się urzędnik — ale właśnie takie najgorsze, bo to rośnie jak pleśń. Eh, co tam gadać! — dodał — gdyby nie gospodarz tego domu, Szmul, który jest litościwy dla starej pani, bo koło nich majątek zrobił, gdyby nie ksiądz Kulebiaka, nie kanonik... chlebaby często brakło. Przyjdzie jaki grosz od marszałka, — bo wiadomo, że on im posyła — to starościna zaraz paniczów oporządza i fantazjom ich dogadza, a sama często chleba nie ma za co kupić i klucznica idzie kredytu prosić, jak jałmużny.
Gość, nie odzywając się, słuchał. Machczeńko był w ferworze opowiadania, może też ciekawy, spodziewał się wkońcu czegoś o podróżnym dowiedzieć; ale właśnie gdy się zabierał ciągnąć dalej, gość otarł usta, wziął kapelusz i chustkę, bardzo uprzejmie skłonił się Drapackiemu, potem urzędnikowi i śpieszniejszym krokiem niż wprzódy, wysunął się z restauracji.
— To jakaś fanaberja! — mruknął pisarz. — Pan nie wie, kto to taki?
— Nie wiem, przyjezdny, z za Warszawy.
— Trzeba posłać na pocztę, zobaczyć podorożną.
Drapacki, po porterze i herbacie nic już tego dnia nie mając do czynienia, zasunął się w kąt kanapki i zabierał do drzemki; Machczeńko, biorąc to za delikatną odprawę, począł świstać i, nałożywszy czapkę, wyniósł się z pokoiku.
Podróżny wprost powrócił do zajętego przez siebie mieszkania, w którem służący już był przygotował pościel i bardzo wykwintne przybory toaletowe.
Po namyśle zwrócił się do kamerdynera.
— Jerzy, — rzekł — jeśli to być może, poproś do mnie gospodarza.
Nie mówiąc słowa, służący porzucił, co trzymał w ręku i wybiegł natychmiast. Pośpiech, z jakim spełniał rozkaz pana, był pewną oznaką, że nieznajomy musiał równie własnemu słudze, jak obcym imponować swą arystokratyczną postawą i obchodzeniem się.
Wkrótce potem poważny Szmul, w żupanie już tylko, z ogromną chustką od nosa w ręku, wszedł, witając podróżnego uprzejmie, ale z godnością człowieka, który nawykł do świata i ludzi.
Przywitał go nieco zakłopotany podróżny... zdawał się szukać słów na rozpoczęcie rozmowy i wahać się z tem, co ma powiedzieć.
— Proszę pana kupca — odezwał się wreszcie prawie z nieśmiałością — jestem tu przypadkiem, w przejeździe. Wypadkiem, zaszedłszy tu do restauracji, posłyszałem od kogoś z miejscowych o familji Horyszków. Ja ich nie znam, — dodał z naciskiem — wcale ich nie znam, ale dawniej o tej rodzinie wiele słyszałem. Nie mógłbyś pan mnie objaśnić, którzy to są Horyszkowie?
Szmul bystro przenikliwem okiem wpatrzył się chwilę w mówiącego, nie odpowiadając zaraz.
— Jakto, proszę jaśnie pana, którzy? Ja nie wiem, czy inni gdziekolwiek się znajdują. Mnie się widzi, — odparł, cedząc wyrazy — że to są już ostatni Horyszkowie na Litwie.
— No, ja zresztą nie wiem — szepnął gość.
— To są Horyszkowie, których był cały klucz Zawiechowski, piękne dobra, co na nich teraz czterech panów siedzi, a każdy z nich całą gębą pan.
Ruszył ramionami i westchnął.
— Nie idąc dalej, proszę jaśnie pana, pani starościna, żyjąca jeszcze, jest z domu Osmólska. Syn jej, pan starościc, żonaty był z hrabianką O. Ojciec starosty miał tytuł kasztelana. Cóż mam więcej powiedzieć?
— Słyszałem tu właśnie, że tak strasznie upadli — rzekł podróżny.
— To pan dobrze słyszał, upadli strasznie — rzekł Żyd z uczuciem. — Lubili pańsko żyć, a rachunku nie było. Starościc wiele ludziom świadczył, a oni za to mu się odwdzięczyli, rozrywając jego fortunę. Umarła najprzód żona, widząc ruinę, zmarł potem i on, i została jedna staruszka, która po dziś dzień żyje, a raczej dogorywa.
Spuścił głowę Szmul i zamilkł.
— A dzieci starościca? — spytał cicho i nieśmiało ciekawy podróżny.
— Dzieci wychowała starościna — równie cicho odpowiedział zapytany i urwał.
— Są przy niej?
Żydowi znać te pytania wydały się jakoś podejrzanemi, bo oczy znowu wlepił w podróżnego i nie śpieszył z odpowiedzią.
— Gdzież mają być? — mruknął wreszcie.
Po chwili milczenia gość zapytał:
— Wszystkie?
Trudno było uniknąć odpowiedzi, choć Szmul coraz mniej do rozmowy zdawał się skłonny.
— Panny niema — rzekł wkońcu — panna bawi przy familji.
I krótko tak zbywszy, zamilkł Szmul znowu, zwracając rozmowę na mieszkanie.
— Nie wiem, czy jaśnie panu tu dosyć będzie wygodnie.
Zmiarkował pytający, że dłużej wypytywać byłoby niewłaściwe i zaręczył, że mu tu będzie bardzo dobrze.
— Przepraszam waćpana, panie gospodarzu — zakończył wreszcie — chciałem się dowiedzieć o Horyszkach, bo właśnie w tym domu, gdzie wnuczka starościny przebywała, widywałem ją dawniej... i zdawało mi się, że ona stamtąd podobno do starościny powróciła.
Żyd z natężoną słuchał ciekawością.
— Ona, żeby do starościny powróciła! — powtórzył... — kiedy? — Tożbym ja przecie, co tam bywam codzień, coś o tem wiedzieć musiał.
Podróżny popatrzył nań długo, nic mu już nie mówiąc, i pożegnał go obojętnie. Szmul wyszedł, niespokojny czegoś, zdziwiony, podejrzewający... nie mogąc sobie tej indagacji wytłumaczyć, a będąc pewny, że ona przypadkową nie była.
Uderzyło go i to, że już późnym mrokiem służący przybyłego gościa wybrał się do miasteczka. Szmul, który właśnie stał na swoim balkonie, powiódł za nim oczyma; widział, że niby przechadzając się aleją lipową, dotarł aż do pałacu i zdawało mu się nawet, że z Piotruską, stojącą zwyczajem swoim we drzwiach, wdał się w dosyć długą rozmowę, poczem, gdy pośpiesznie powrócił do gospody, jakby z raportem, udał się jeszcze do pana.
Szmul, nie wiedzieć dlaczego, był niespokojny; poczciwe przeczucie jakieś oznajmiało mu, że w tem wszystkiem coś być może groźnego dla starościny.
Nazajutrz do dnia przyprowadzono konie pocztowe i gość, który miał jechać dalej, tą samą drogą, jaką tu przybył, napowrót się udał. To najmocniej uderzyło Szmula... ale nikomu nie rzekł o swych podejrzeniach ani słowa.


III.

Starościna, jak wiele osób w wieku, wstawała rano. Piotruska zwykle uprzedzała ją, sama gotując kawę, tak iż gdy po skończonych dosyć długich pacierzach staruszka z sypialni swej obok wchodziła do salki, drugiemi drzwiami wtaczała się już klucznica z czarną tacką. Obowiązkiem jej było, choć sama go sobie nałożyła, w czasie tego śniadania stać naprzeciw milczącej pani i rozpowiadać różne nowiny, na jakie jej starczyły zaczerpnięte w ogrodzie i na dziedzińcu wiadomości. Zwykle zaczynało się od pogody i wróżb, jaki się dzień zwiastował: czy słońce wstało jasno, czy brzask był pochmurny, czy mgła osiadła, lub się podniosła do góry, jak się znajdowały kury i koguty, mające najpewniejsze przeczucia zmian atmosferycznych, czy śmieciuchy nie zbliżały się do zabudowań, bo to wróżyło niechybną pluchę i t. p. Niekiedy dołączała do tego wiadomości kościelne, o kanoniku i księdzu wikarym, o pogrzebach i ślubach w miasteczku, o przybyłych sąsiadach, którzy czasem, dłużej mając pozostać dla interesów, składali starościnie swoje uszanowanie. Powtarzało się często jedno i toż samo, czasem nawet temiż samemi wyrazami, ale też starościna niewiele się tem zajmowała i rzadko kiedy dała znak, że ją coś więcej obeszło.
Tego dnia ranek był duszny, o czem Piotruska nie zaniedbała zawiadomić pani; ksiądz wikary do sąsiedniej wsi pojechał do chorego; zrana bardzo Drapacki, wyszedłszy na przechadzkę, nie mając co z nudów robić, rozmawiał dosyć długo z klucznicą i różnych jej sąsiedzkich udzielił plotek. Jedna szczególniej wyrwała się jej niepotrzebnie, że zaręczyny panny Hanny Sławczyńskiej za tydzień dopiero odbyć się miały, gdy wikary wczoraj z największą pewnością utrzymywał, że chłopcy właśnie się na nich zabawić tak długo musieli. Postrzegła się poniewczasie Piotruska, że zbyt długim językiem przyczyniła pani troski, wyplątała się z tego niezgrabnie i zabrawszy tackę, w dosyć złym humorze wybiegła do swego mieszkania spędzić gniew na dziewczynę, na którą gderać postanowiła, co wlezie.
Już, podparłszy się w boki, rozpoczynała od zarzutów lenistwa i ospalstwa, gdy podniósłszy na turkot jakiś głowę, postrzegła nejtyczankę, czterema konikami w dosyć skromnych ale ładnych szlejkach zaprzężoną, która właśnie w bramę pałacową zajeżdżała. Na koźle siedział znajomy jej wisus Andruszka a na bryczce dwaj młodzieńcy. Byli to z przedłużonej wycieczki powracający panowie Juljan i Henryk Horyszkowie.
Zaledwie ich poznała Piotruska, dała pokój dziewczynie, zapomniawszy o niej, i co najprędzej, biegiem prawie, pośpieszyła do starościny. Otworzyła tylko drzwi, wsunęła głowę i zawołała:
— Panicze przyjechali!
Potem śpieszniej jeszcze tylnemi drzwiami udała się na dziedziniec.
Juljan właśnie był zsiadł i dobywał strzelby, a Henryk szukał czegoś w nogach, gdy Piotruska, biorąc się pod boki, stanęła w ganku.
Julek ją postrzegł pierwszy i uśmiechnął się do brata. Chłopcy były jak malowane... pięknie wyrośli obaj; rumiane twarzyczki, jeden już z wąsikiem, drugi dopiero z porastającym meszkiem... W obu grała młodość, życie, temperament gorący; świeciły się oczy, uśmiechały usta. Starszy był trochę więcej elegant i bardziej z pańska wyglądał, młodszy mniej znać dbał o to. Wyraz obu, choć mu nie zbywało na świetlanym promyku, więcej miał w sobie ochoty i siły do życia, dobroci i dobroduszności, niż dowcipu. Łacno w nich było poznać trochę wypieszczone dzieci, które do kochania nawykły i dla których miłość była życia warunkiem.
— Piotrusiu, kochanie, — zawołał Julek zdaleka — duszo moja! Głodni jesteśmy, jak pieski!
Okrągłe policzki klucznicy wydęły się i brwi namarszczyły. Chciała być surową, mając do tego prawo, bo obu tych ichmościów wyniańczyła.
— A dobrze wam tak! a dobrze! — zawołała. — Czy to się godziło? Czy to taka miłość dla babki, żeby tydzień cały szaleć za domem, nie wiedzieć, gdzie się włóczyć, słowa nie napisać, nie dać nic wiedzieć o sobie? Tu biedna starościna z niepokoju mrze... a oni sobie hasają! Zgorszenie, jak Boga kocham, zgorszenie! Szmul, ksiądz wikary, wszyscy oburzeni... Bóg widzi, całe miasto o tem gada... Otóż to taka za miłość zapłata!... Pfe! pfe! wstydzilibyście się!
Wtem Henryk zbliżył się powoli, ręce pokornie złożywszy.
— Ale, moja Piotrusiu, — rzekł — nie wieszajże przed czasem, posłuchaj.
— Co słuchać? — zawołała nierozbrojona jeszcze klucznica — co pan Henryk może powiedzieć? Na to ekskuzy niema... to grzech, jak mi Bóg miły, grzech... grzech! Każda łza starościny spada na wasze sumienie!
Młodzi słuchali pokornie, spoglądając po sobie, a Andruszka, który się zbierał konie wyprzęgać, kiwał głową i stał, jak wryty, dziwując się kazaniu.
Piotruska nie ustawała.
— Starościna od dwóch dni jak w gorączce: ani jej ukołysać, ani rozbawić, ani jeść, ani pić nie chce. Tu wszyscy ręce łamią, a panicze sobie liberbaronują po świecie.
— Ale dajże nam słowo powiedzieć, moja Piotrusiu, — wtrącił Julek, do którego ona słabość miała i który o tem dobrze wiedział — posłuchaj, a potem będziesz gderała.
— Hm! ale, posłuchaj! — fuknęła klucznica — co tu słuchać?
— Od trzech dni bylibyśmy wrócili, jak babcię kocham — odezwał się Julek. — Ale cóż my winni, że koło się złamało, potem kasztanek zakulał i tak od godziny do godziny. Henryk i ja chcieliśmy już iść piechotą z Hryniszek, moja Piotrusiu.
Klucznica, słuchając tego pełnego słodyczy głosu Julka, zupełnie już o gniewie zapomniała. Zdawało się, że spełniwszy obowiązek pogderania, który jej ciężył, powracała z przyjemnością do właściwej sobie roli. Głos nawet zupełnie się zmienił.
— Idźcież zaraz do babki, bo ona już pewnie tam niespokojna po salce drepcze, czekając — ano, prędzej! Jeżeli wy też warci, żeby ona was tak kochała!
— A kiedy my ją jeszcze goręcej kochamy — zawołał Julek, spoglądając na brata.
Choć młodszy, on jakoś i głos raźniej zabierał, i zdawał się wszystkiem kierować. Henryk patrzył mu w oczy.
Julek nie wiedział, co zrobić ze strzelbą; postawił ją przy murze, otrzęśli się trochę z pyłu, poszeptali coś z sobą i, minąwszy Piotruską, która w ganku pozostała, dla wybadania Andruszki, choć wiedziała, że przed nią zawsze okrutnie kłamał — poszli powoli, naradzając się, do drzwi pokoju starościny.
Nie myliła się klucznica. Staruszka, wyprostowana, wstawszy z krzesła, przechadzała się już pode drzwiami, aby chwili nie stracić i wnuków schwycić u progu. Smutna jej twarz zdawała się uśmiechać; usta szeptały jakąś dziękczynną modlitewkę. Gdy Julek się w progu pokazał, bo on szedł przodem i tutaj, staruszka z wyciągniętemi rękami rzuciła się ku niemu.
— Dzieci moje, dzieci! — zawołała przerywanym głosem — a pójdźcież... niech was uściskam, niepoczciwe, niewdzięczne chłopcy! Co tu było strachu o was!
— Ale, babciu, — począł żywo Julek, który aż przyklęknął, całując jej drżące ręce — babciu złota, kochana! my niewinni... jak babcię kocham, niech Henryś powie. W drodze mieliśmy przypadki.
Staruszka aż krzyknęła.
— Dlaboga! może któremu z was się co stało? Moje przeczucia!
— Nie, kochana babciu, nam nic, tylko kasztanek zachorował.
— Koło się złamało — dodał Julek.
— Chcieliśmy napisać, przysłać, ale nigdzie za nic nie dostać posłańca. Na błotach się już kosowica poczyna... ludzi ani weź.
— Gdzieżeście wy byli, u Sławczyńskich?
— Nie, — zawołał Julek — trochę na polowaniu w Hrudkach; potem zaprosił podsędek... potem u podkomorzego.
— Ale tydzień! cały tydzień! — mówiła starościna.
Za całą odpowiedź chłopcy ją po rękach całowali — i umilkła, a łzy się jej w oczach zakręciły.
— A tu jeszcze i od Cecylki żadnego listu od tak dawna — zniżając głos w miarę, jak się siły wyczerpywały, poczęła staruszka, wlokąca się już do swojego krzesełka.
— Jakże to może być? Wszak to trzy tygodnie, — rzekł Julek — a ona co dziesięć dni regularnie pisywała.
— Nie wiem, co się stało.
Chłopcy, zasmuceni, spojrzeli po sobie ukradkiem.
— Już, — mówiła dalej, siadając, staruszka — wczoraj prosiłam Szmula, bośmy sądzili, że list się gdzie zatrząsł na poczcie. Do tej pory niema nic, znać że nic nie znaleźli.
Westchnęła. Julek siadł też na niskim stołeczku, podparł się rękami i, patrząc babce w oczy, począł ją szczebiotaniem rozrywać. Henryk stał nieopodal od stoliczka i uśmiechał się do staruszki, której twarz jeszcze radością promieniała.
— Ach, żeby babcia wiedziała, jakie to było polowanie!
— Dajże ty mi z niem pokój... A zdrowiście byli i nie bolały Henryka zęby?
— Nie, — odparł zagadnięty — ani mi się dały czuć, choć na wilgoci parę razy się nocowało.
— I możeście nogi pozamaczali? — dodała staruszka.
— Babciu najdroższa, — odezwał się Julek, pokazując kolana — popóty w błoto trzeba było leźć... Taka uciecha!
Wtem staruszka coś sobie nagle przypomniała i ruszyła się, jakby chciała powstać z krzesełka.
Henryk się podsunął.
— Czegoś babci potrzeba — zawołał.
— Mnie nie, ale wyście pewnie śniadania nie jedli.
— O, co nie, to nie! — rozśmiał się młodszy. — Ale Piotrusia w takim humorze, że ani przystępu do niej. Zburczała nas od ostatnich wyrazów.
— Henrysiu, idźże ją poproś ode mnie, niech wam co da. Zrana naczczo tak długo, to niema nic gorszego, z tego choroba być może; najłatwiej febry dostać.
Henryk na palcach i zręcznie posunął się ku drzwiom, a oczy babki poszły za nim. Miło bo nań spojrzeć było, tak ładnie wyglądał, takie miał ruchy swobodne i wdzięczne. Julek, który nie powstał z niskiego stołeczka, choć był może sympatyczniejszy od niego, nie miał jednak tej piękności i swobody; poruszał się trochę ciężko i niedbale.
Okazało się, że wycieczka pana Henryka była zupełnie zbyteczna, bo w sieniach napotkał Piotruską i dziewczynę, już improwizowane niosące śniadanie. Była kawa, chleb, masło, rzodkiewka z ogrodu, kawałek pieczystego, zostawionego na intencję paniczów, i kilka jaj świeżych. Zaledwie postawiono to na stoliku przed kanapą, gdy zgłodniali rzucili się wesoło do jedzenia, nalewając, chwytając i wywracając, tak że Piotruska, która się zatrzymała, odprawiwszy dziewczynę, zlękła się już o imbryczek większy, zwłaszcza że nie był kamienny, tylko prosty, polewany.
— Panie Juljanie, na miłość Bożą, co pan robisz?... imbryczek... — zawołała.
— Dajże im pokój, Piotrusiu, — szepnęła starościna — niech już tłuką... oni głodni, im pilno.
Klucznica ruszyła ramionami. Wtem Julek począł się śmiać, przybiegł do niej, zaczął ją ściskać, dygnął przed nią, jak panienka i... Piotruską rozbroił.
— A cóż z zaręczynami panny Hanny Sławczyńskiej? — spytała starościna.
Usłyszawszy to imię, Henryk się zarumienił i skrył twarz w filiżankę. Julek na niego spojrzał i uśmiechnął się, Piotruska zerknęła groźnie.
— Ja nie wiem, proszę babci — począł Julek. — Miały być w tym tygodniu, ale odłożone podobno.
— Cóż to się stało?
— Nie wiem — powtórzył Julek.
Henryk milczał.
— Prosili was? — odezwała się starościna.
— Było coś słychać o tem, że przez kogoś mieli prosić; ale że nam o tem tylko zboku mówiono, więc my...
— My tam nie pojedziemy, — dodał Henryk pocichu — poco?
Na chwilkę zamilkli wszyscy.
— To dobry człek, ten stary Sławczyński, — przerwała starościna — tylko mu się czasem nie wiedzieć, co przywiduje. Może i lepiej żebyście tam nie pojechali, kiedy tak był niegrzeczny, że Henrysiowi, i to jeszcze przez trzecią osobę, kazał powiedzieć, żeby tak często nie bywał. A ja ręczę, że panna Hanna mu ani postała w głowie.
Gdy to mówiła starościna, Julek drwiącą przybrał minkę. Piotruska, niby odniechcenia, powiodła palcem po nosie, patrząc na Henryka, a obwiniony milczał:
— Prawda, Henrysiu? — spytała babka.
Chłopak był, jak wiśnia, czerwony.
— Moja babciu droga, — rzekł — panna taka bogata, a my chude pachołki, choć pana starosty wnuki.
— A prawnuki kasztelana — dorzuciła babka.
— Gdzie się nam porywać na tak wysokie progi?
I westchnął biedny; twarz mu się zasępiła.
— Nie wiem, co od pana Henryka lepszego ten Mazurowicz, który się ma z nią żenić — wtrąciła się do rozmowy Piotruska. — Ojciec był dzierżawcą, a dziadek ekonomował, a dalej, toby się tam znaleźli i szewcy, i mieszczanie, i... no, ta i dość! Panna też, widziałam ją w kościele kilka razy, nic osobliwego.
Henryk spojrzał na Piotruską i głową pokręcił.
— Szczerze mówię — dodała klucznica. — Prawda, że hoża, świeża, wzrost piękny, ale to młode, a czegoś kwaśne. No!...
Nie dokończyła Piotruska... Wszyscy milczeli, a że mówić lubiła, poczęła znów po chwili.
— Ja to tam nie wiem nic, ale u Sławczyńskich służy Rózia, ta co była u strapczego, co tu bywała i mało nie codzień do mnie przychodziła, bo my z nią bardzo byłyśmy blisko... Otóż, jeżeli nie bałamuci, to powiada, że to się może jeszcze rozchwieje... Ojciec sobie życzy, ale matka niekoniecznie.
— No, a panna? — spytał figlarnie Julek.
Piotruska rozsrożyła się.
— Co to do panny należy? — rzekła surowo. — Albo to dzieci mają sobie same wybierać?
Obaj chłopcy parsknęli śmiechem stłumionym, a Piotruska, zgorszona, poczęła bronić swoich zasad.
— Śmiejcie się, panowie, o tak, tak! Teraźniejsze parmezony nie chcą o tem słyszeć, a dawniej tak bywało, że rodzice kazali, a dzieci słuchały, i było z tem lepiej. Tak mi, Boże, dopomóż.
Chłopcy patrzyli jeden na drugiego. Naprędce pochwycone śniadanie było już sprzątnięte sumiennie; wstali i poszli dziękować babce, która ich w głowy pocałowała.
— Podziękujcie Piotrusi, — rzekła — gdyby nie ona, nie mielibyście co jeść. Ona prawdziwie dokazuje cudów i karmi nas dosyta, jak rzeszę na puszczy obłamkami.
Chłopcy obcesowo pobiegli dziękować Piotruskiej, ale ta się wyniosła z pokoju.
— Teraz idźcie sobie odpocząć — rzekła staruszka. — Pewnieście i nie dospali, to się połóżcie. Ja was do obiadu obudzić każę... Julek aż zmizerniał, doprawdy — rzekła, przypatrując mu się. — A jeżeli u was chłodno w tych murach, to na kominku każcie przynajmniej przepalić.
Ucałowawszy jeszcze raz ręce staruszki, obaj młodzieńcy, z wesołością wyrostków, wybiegli z salki i na wyprzódki, dosyć hałaśliwie, poczęli się drapać na schody, bo mieszkanie mieli na pierwszem piętrze. Starościna wybrała dla nich, co było najlepszego w tej ruinie. Dostała się im salka niewielka, dosyć jeszcze pokaźna, po której obu bokach były dwa gabineciki, służące im za sypialnie. Nie grzeszyła jednak młodzież porządkiem w swojem gospodarstwie. Salka z potłuczonem lustrem i poobijanemi ścianami, pełna była różnych gratów. Tu wisiały strzelby, obroże, rogi, torby, w worku stał owies, na drugiej ścianie widać było odzież starą, ubranie woźnicy... a w kominie, napół zamurowanym, rzędem myśliwskie buty się prezentowały.
Na lewo był pokoik Henryka, w którym, gdyby nie Julek, możeby dosyć nawet było porządnie. Starszy lubił ładne rzeczy, choć ich miał mało. Kilka książek widać było na stoliku i parę obrazów ocalonych ze strychu, do których sobie dobrał ramy. Sprzęty też pościągał dosyć jakoś pokaźne. U Julka zato, w zupełnie podobnym pokoju, wszystko było porozrzucane; odzież, myśliwskie przybory walały się po kątach. Podłoga od wieków była niezamiatana, łóżko od tygodnia nieposłane stało, bo Julek klucz z sobą zabierał. Tylko w tym nieładzie było mu dobrze, a porządku nigdy u siebie robić nie pozwalał, o co się nieraz z Piotruską kłócili.
Za paniczami wszedł Andruszka, niosąc koce i dywanik z bryczki, które rzucił w kącie sali. Julka jeszcze tu zastał.
— A to, proszę panicza, — rzekł — Piotruska mnie za paniczów zbuzowała, czemu ja ich gwałtem do domu nie przywiózł. Jak wsiadła na mnie, to było co słuchać, a potem, jak wzięła na spytki... tom musiał nałgać.
Roześmiał się figlarz, coś poszeptał Julkowi na ucho i wychodził, gdy w progu pokazał się Szmul.
Rzadki to był gość u paniczów, choć bardzo pospolity na dole. Lubił on ich, ale że mu się o pożyczki uprzykrzali, a do marnotrawstwa pomagać im nie chciał, stronił, jak mógł od obu. Może rok upłynął od czasu, gdy go na górze widziano. Julek się zdziwił i wstrzymał, stary mu zdala głową kiwnął i powolnym krokiem skierował się ku pokojowi Henryka. Ponieważ obaj mu byli dłużni, a starszy podobno więcej, Julek wcale nie myślał narzucać mu się z rozmową i wszedł do swojego pokoju.
Henryk miał właśnie się rozbierać, gdy w progu ujrzał gościa, który na nim przykre uczynił wrażenie. Pierwszą jego myślą był dawny dług: zarumienił się mocno.
— Jak się ma pan Szmul? — rzekł — przepraszam najmocniej; pewnie chcesz mi należność przypomnieć. Mój panie Szmul, jak tylko siwkę sprzedam, słowo daję... oddam... ale żeby babka o niczem nie wiedziała...
Szmul spojrzał milczący, chwilę kazał czekać na odpowiedź, a potem odrzekł spokojnie:
— Ja o długu nie mówię nic.
— Ale ja sam się niepokoję...
— Nie dokuczam przecie — odezwał się stary. — Ja tu z innym przyszedłem interesem.
To mówiąc sięgnął za żupan; w ręku zaszeleściał mu papier. Zbliżył się do niespokojnego trochę Henryka.
— Cóż to jest? — podchwycił Henryk.
Żyd począł, swym zwyczajem z flegmą i powoli cedząc wyrazy:
— Wczoraj pani starościna wysłała mnie na pocztę, dowiedzieć się o list od panny Cecylji. Do pani starościny tam żadnego nie znalazłem, ale do mnie był.
— Od kogo?
— Od panny Cecylji.
Henryk z widoczną obawą przyskoczył do Szmula.
— Czy się jej co nie stało? — zawołał niespokojny.
— Może Bóg da, że nic, — rzekł Żyd — ale dziwna rzecz, że do mnie kilka słów napisała, prosząc, abym panu Henrykowi do rąk list jej oddał, tak żeby odrazu starościna o tem nie wiedziała.
To mówiąc, Szmul z koperty wydobył list, który chciwie pochwycił Henryk, a sam, skłoniwszy się, zabrał się zaraz do wyjścia, aby do czytania nie być przeszkodą. Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, gdy Henryk pobiegł do okna i czytał co następuje:

d. 5 maja 18...
Warszawa.

„Mój drogi Henryku. Tym razem osobno do ciebie piszę, bo nie chcę babci przestraszać... Proszę cię, byś ją przygotował... wracam do was.
Tak, mój Henryczku, po sześciu latach pielgrzymki, która mnie nauczyła wiele, wracam do was znękana, wymęczona, bo potrzebuję trochę wypoczynku. Nie myśl, ażebym się wyrzekała tego, com raz postanowiła, że sama sobie wystarczę, że zapracuję na siebie. Nie odstąpię od tego, chwilowo jednak potrzebuję skryć się gdzieś w kątek, aby sił nabrać nowych. Nie będę wam ciężarem, owszem, pomocą być mogę. Trochę zebrałam sobie i z wami a z babcią drogą się podzielę; będzie nam razem weselej, ja przy was odżyję. Między obcymi tęskno mi jakoś było... trzeba u was w powietrzu Zawiechowa sił nowych zaczerpnąć. Babcia nic nie wie. Jużbym tam u was była, gdybym się jej nie lękała przestraszyć. W ostatnim liście pisałam do niej tak, jakbym jeszcze długo, długo w tym domu, w którym byłam, pozostać miała. Tymczasem niespodzianie zmieniły się okoliczności... wyjazd mój stał się koniecznością, obowiązkiem.
Babcia może się tego tak nagłego w istocie postanowienia przelęknąć; trzeba, ażebyście ją przygotowali. List do babuni przyłączony niech Henryk odda, a od siebie powie, iż mu pisałam, że niebardzo jestem z mojego miejsca zadowolona. Trzeba ją oswoić z tą myślą mego powrotu. Ty, Henryku, powiedz, że będziesz sam pisał do mnie, namawiając mnie do wytchnienia w Zawiechowie. Niech to wyjdzie od was, nie ode mnie... Rozumiesz, mój Henryczku? Chciałabym babce i chwilki niepokoju, domysłów, troski oszczędzić.
Serce mi już bije, gdy myślę, że was zobaczę. Sześć lat... jakże wy musieliście powyrastać! A babcia? strach mi pomyśleć o niej! Ta samotność, te niepokoje o was, o mnie... Czy ja was poznam, czy wy mnie poznacie? Rozstaliśmy się dziećmi prawie... jam wyleciała jak ptaszek, a wracam spoważniała i chociaż nie rozczarowana, ale z oczyma, które doświadczenie otwarło. Czuję, że się wam przydam... przecieżem starsza od was i musiałam się kręcić po świecie, gdy wy siedzieliście spokojnie w waszym kątku.
Mój Henryku, rozmów się z tą naszą poczciwą, nieoszacowaną Piotruską i wybierzcie mi jaką izdebkę, ale niedaleko obok babki. Koło sypialni jest pokój mój dawniejszy, jeśli go nikt nie zajął. Każcie trochę pył pościerać, resztę ja sama zrobię, gdy przyjadę. Mnie wszędzie będzie dobrze, byle z wami. Tak mi potrzeba waszych serc i kochania waszego, że dałabym za nie wszystkie skarby świata. Między obcymi, obojętna wszystkim, zgłodniałam za rodziną... O, gdybyście wy wiedzieli, jak to smutno w największych dostatkach rozbijać się ciągle o lody i zamiast serc, znajdować marmurowe piersi, cudnie piękne, lecz zamarłe na wieki! Ale dość, mój Henryku! Napisz mi zaraz, kiedy przyjechać mogę. Mam tu towarzyszkę, z którą razem podróż odbędę. Jestem gotowa i czekam waszego skinienia. Tylko proszę, zaklinam, babcię mi przygotujcie. W tym wieku i miłe nawet wzruszenie może być szkodliwe. Julka uściśnij ode mnie i — do zobaczenia w Zawiechowie... Twoja przywiązana siostra Cecylja.

Henryk czytał jeszcze list z gorączkowem wzruszeniem, gdy Julek, nawpół rozebrany, wbiegł do pokoju, wołając:
— Czego Szmul przychodził?
Za całą odpowiedź Henryk pokazał mu list siostry. Czytali go znowu razem, i Julek z radości począł w ręce klaskać. Byłby nawet zbiegł zaraz i wypaplał nieostrożnie wszystko, gdyby go Henryk nie powstrzymał.
— Najprzód trzeba z Piotruską pogadać, — rzekł, — ale na dole nie można. Poślemy Andruszkę, żeby ją tu poprosił.
Otworzył okno i zwabił chłopca, który się kręcił około stajni.
W kwadrans ciężkie kroki sunącej się klucznicy słychać było na schodach; otwarły się drzwi i Piotruska, kiwając głową na widok salki zarzuconej gratami, stanęła, nie wiedząc, czy w lewo się udać, czy w prawo. Julek przeze drzwi zwabił ją do Henryka i na wstępie, zmęczonej schodami, podał krzesełko. Piotruska przyjęła i siedziała, ocierając twarz; potem sparła obie ręce na kolanach i, przybrawszy wyraz surowy, odezwała się do Julka:
— Jak sobie chce; — ale jeżeli wyście mnie tu zwabili na wydurzenie ze mnie grosza, to klnę się na wszystko, co święte... na N. Pannę Zbierowską... nie wydusicie ze mnie nic. Niema — ta i tyle!
Julek śmiać się serdecznie począł.
— Piotrusiu, duszo mej duszy! łapiesz ryby przed niewodem... Prawda, że Henryś ma cztery złote, a ja dwa całego majątku, bo u podkomorzego owsa koniom nie dali we dworze i trzeba go było sobie kupić; ale nam do głowy nie przyszło jeszcze prosić cię o kredyt. Przyjdzie to, ale poczekawszy.
— Będziecie widzieli kurka na kościele — mruknęła klucznica.
Henryk do niej przystąpił.
— Piotrusiu, — rzekł — tu nie o to idzie. Jest interes ważny, a bez ciebie nic...
I list w ręku pokazał.
Klucznica zbladła i załamała ręce.
— Jezu, najsłodszy Zbawicielu! byle nie co złego! Ratujcie, wszyscy święci Pańscy!
— Cicho, cicho... niema złego nic... Cecylka przyjeżdża na jakiś czas odpocząć do Zawiechowa... Trzeba ostrożnie babcię przygotować... Piotrusi rączki całuje i prosi, żeby dla niej trochę pokój jej dawny oporządzić.
Cała drżąca, wstawszy z krzesła, z rękami, podniesionemi do góry, jakiś czas w milczeniu stała klucznica; łzy jej biegły z oczów... mówić nie mogła.
— Cecylka! Cecylka! — odezwała się, łkając — jeszcze ją moje oczy zobaczą. Takim się nie daremnie modliła...
Zaczęły się tedy narady, najprzód jak przygotować starościnę. List do niej wzięła Piotruska.
— Z pokojem — szepnęła — to trochę będzie trudno, bo to zamknięty stał tyle czasu; niejedno się tam rzuciło w kąt pod klucz... Niewiadomo, przyznam się, jak wygląda, bo i okiennice zdawna pozamykane. A no — jakoś to będzie.
Z pół godziny trwała dysputa, a że w kuchni obiad się gotował, który oka Piotruskiej wymagał, przypomniawszy go sobie, zerwała się jak oparzona.
— Aj, aj! — zawołała, biorąc się za głowę — ja tu, a tam to głupie dziewczysko ani odszumuje, ani odstawi, a jak zbieży rosół, gotowa dolać wody, bo i to bywało... Naleśniki też nie gotowe... Chcecie może wiedzieć, co na obiad? Ho, popsuliście sobie gęby po pańskich stołach, a u nas tu splendoru niema, daj Boże chleb.
— Cóż będzie? — spytał Julek.
— Dla ciebie, pieszczoszku, jest wiązka szparagów...
— To dla babci.
— Babka ich nie je przez umartwienie. I jegomości drugi raz nie dam, bo teraz za taką wiązkę w mieście złotówkę, albo i czterdziestówkę wziąć można, a u nas grosz drogi.
— To było sprzedać — zawołał Julek.
Piotruska machnęła ręką i wyszła.
Poczęło się tedy, wedle programu, przygotowywanie starościny. Podjął się go Henryk, a pomagała mu klucznica, przy całej swej prostocie znajdująca w sercu najtrafniejsze wskazówki postępowania. Na pierwsze słowo Henryka o zwabieniu Cecylji do Zawiechowa, jak on mówił na wakacje, starościna mu się na szyję rzuciła.
— Pójdź, Henrysiu, niech cię uściskam — zawołała. — Tyś myśl moją, pragnienie odgadł. Chciałam Cecylkę widzieć choć raz, choć na chwilę przed śmiercią. Jam stara, dni moje policzone. Nie śmiałam od niej tego jednak wymagać. Jej tam dobrze, dostatnio, ona do wygód przywykła, a tu smutek i ubóstwo. Pocóż ją ściągać, aby cierpiała z nami? Ja przed nią, jak mogłam, taiłam położenie nasze. Ale... jeżeli ty, Henryczku, sądzisz, jeśli to bierzesz na swoje sumienie... tu uproś ją na krótko. Ja tak jak nie znam Cecylki... ja...
Staruszka oczy sobie chustką zakryła i zaczęła płakać. Henryk zaręczył, że Cecylję sprowadzi. Przez cały obiad o niczem innem nie mówiono. Starościna popłakiwała, ale dziwnie była wesoła. Zaledwie wstali od stołu, dwaj bracia oznajmili, że pójdą zawczasu mieszkanie przygotować dla siostry. Staruszka przez ten czas siadła się modlić.
Przy wielkich serca przymiotach, poczciwa Piotruska miała wadę jedną: nie lubiła zbyt systematycznego porządku. Zawsze niezmiernie zajęta, śpiesząca się, nie dbała ani o zbytnią czystość, ani o ład w tem, co ją otaczało. Gdy więc przyszło po obiedzie zajrzeć do pokoju, przeznaczonego dla panny Cecylji, który ona sama bez świadków rada była wprzód trochę uporządkować, nimby go oko profanów ujrzało, zafrasowała się nieco. Miała nawet ochotę nie wpuścić chłopców, ale Julek nalegał, a temu nie umiała nic odmówić. Poczęto tedy szukać klucza, bo i ten się gdzieś był zarzucił. Próbowano aż trzech; czwarty dopiero zardzewiały zamek otworzył. Wilgotne i chłodne powietrze wionęło z wnętrza... myszy spłoszone zaszeleściały po kątach. Piotruska kazała chłopcom czekać w progu, a sama poszła okiennicę otworzyć. Ona tylko jedna mogła tego dopełnić bez światła, gdyż przejście zarzucone było gratami. Z trudnością odryglowała ją, a gdy blask dnia padł na pokój przez szyby przyćmione, oczom paniczów przedstawił się widok osłupiający. Pokój w środku przepełniony był wszystkiem, co gdzie w domu kiedy okazało się niepotrzebnem, a wartem jednak przechowania. Połamane ramy, zgruchotane krzesła, porujnowane kanapki, kawałki marmuru z potłuczonych stołów, najrozmaitsze pudełka, gospodarskie rupiecie, stare firanki... czegóż tam nie było? W kącie stało łóżko dawne panny Cecylji, z pawilonem spłowiałym, podgarniętym do góry. Henryk pobiegł okna otworzyć, bo powietrze było nie do zniesienia.
Julek ręce łamał.
— Ale niema bo nic tak strasznego, tylko się wam tak wydaje — zawołała, rozglądając się, Piotruska. — Jak mi Bóg miły! Dziewczyna wyniesie precz te rupiecie, a zobaczycie, że jak go oczyszczę, pokój będzie... karaj Boże do wieku! Wszystko jest, co potrzeba i co dawniej pannie Cecylji służyło, tylko że się rupieci naniosło. Małe rzeczy! jakoś to będzie!
Chłopcy dla zabawki rzucili się obaj uprzątać, śmiejąc się i swawoląc. Dziewczyna i zawołany Andruszka przenosili do ciemnej komórki, wskazanej przez Piotruską, to gradobicie, jak ona nazywała. Wyrzucić trudno było, choć napozór żadnej nie miało wartości, bo choćby się tylko zimą furę opału oszczędziło, paląc te szczątki, to i takby się przydały.
W istocie, po wyniesieniu rzeczy niepotrzebnych, przyszłe mieszkanie panny Cecylji przybrało inną fizjognomję. Pozostało w niem stare łóżko z pawilonem, którego materace z myszych nadużyć podjęła się oczyścić sama Piotruska. Znalazła się także stara komódka rozbita, płytą białego marmuru okryta; dalej kanapka, stół przed nią, nawet jakieś biurko, które się nie zamykało i całkiem otworzyć nie dało. Ściany w drewnianych okładzinach okrywało obicie dawne, mało co podarte, i cudem u sufitu ocalał pająk szklany, niebardzo popsuty, z poprzywieszanemi gdzie niegdzie szkiełkami, których część leżała na ziemi. Piec, w kształcie kolumny, z wazonem na wierzchu, tylko drzwiczek potrzebował, jak zapewniała klucznica.
Drzwi stąd wiodły wprost do sypialni starościny; wprawdzie były one oddawna zamknięte, ale związek dwóch mieszkań mógł być przywrócony. Z okien widać było cienisty ogród, stary, zarosły, zaniedbany, zdziczały, lecz pełen drzew i zieleni.
Piotruska się zakręciła, rozmyślając, coby tu dodać jeszcze, i znalazła, że pannie Cecylji będzie jak w raju. Na podłogę trochę popsutą któżby zwracał uwagę? Przypomniano sobie jakąś starą tualetę z resztką zwierciadła, którą miano postawić w kątku. Henryś i Julek wyszli, radzi, że się jakoś wszystko tak wyśmienicie składało. Młodszy, zmęczony, dał się namówić i spać się położył, a Henryk, ze stajni wziąwszy konia, popędził gdzieś w pole i nie było go do późnej nocy. Wrócił czegoś zasępiony. Julkowi, gdy o zachodzie słońca się obudził, kazała Piotruska, aby babkę koniecznie wyprowadził do ogrodu. Niebardzo chętnie dała się na to namówić starościna, lecz Julek tak naglił i przymilał się, iż mu wreszcie uległa.
Ogród ten, bardzo rozległy, był niegdyś jednym z najpiękniejszych w okolicy; dziś stał się tak straszną jak pałac ruiną. Środkową ulicę lipową w wielu miejscach powyszczerbiały burze; szpalery boczne straciły swe kształty i w środku porosły krzakami i chwastem. Ścieżki wydeptane zastępowały ulice. W lewo dawne szklarnie, spalone i obalone, były już tylko gruzu kupą. Sad owocowy zdziczał i wysechł. Smutno tu było i pusto; ale w drzewach świergotały ptaszki i świeża zieloność ubierała stare olbrzymie lipy, graby i klony. Gdzie niegdzie z zapuszczonego klombu śród trawy dobywały się irysy uparte, zdrobniałe narcyzy i kwiaty pielęgnowane niegdyś i pieszczone, a dziś zapomniane. Dawne ogrodzenie, poniszczone a połatane ladajako, przepuszczało tu z miasteczka nadchodzących chłopców, którzy łamali, psuli i niszczyli, co napadli. Niepodobna się im było obronić.
Mimo tego opuszczenia, ogród ze swą ciszą uroczystą był piękny prawie, a malarz znalazłby w nim niejeden motyw do krajobrazu. Staruszka, oparta na ramieniu Julka, przeszła z nim główną ulicę zamyślona. Tyle tu znajdowała przypomnień!... W końcu, napół przegniła, stała drewniana ławka, przed którą sterczał pień, który niegdyś stół podtrzymywał. Starościna tu na chwilę usiadła. W prawo widać było obaloną altanę chińską, w lewo zarosłą tatarakami, okrytą zieloną pleśnią sadzawkę, w dali część miasteczka. Przez poschłe w jednem miejscu drzew gałęzie dostrzec było można pięknych zabudowań dworu i folwarku Zawiechowa, dziś przezwanego Henrykowem, własności pana generała, który tu nigdy nie mieszkał. Gdzie okiem było sięgnąć, wszystko należało niegdyś do tego pałacu i do Horyszków; na ich ruinie powyrastały fortuny, folwarki, fabryki... oni jedni zginęli.
Starościna sięgała myślą w przeszłość i nie widziała winy; czuła w tem jakąś mściwą rękę losu, z którą walczyć nie było podobna. Powtarzała w duszy, łzy wstrzymując: „tak Bóg dał“. Na Julku nie czyniło to najmniejszego wrażenia; dla niego młodość jeszcze zastępowała stracone skarby, a życie mu się śmiało. Miał wszystko do zdobycia i ani wątpił, że los mu nastręczy odzyskanie strat... że było to przemijającą fantazją przeznaczenia, które, wypróbowawszy ich, dawny blask rodzinie przywróci.
Staruszka milczała, a gdy z pomocą wnuka z ławki się podniosła, wyciągnęła rękę i wskazując żywo wdal, na cztery strony, odezwała się głosem drżącym:
— Wszystko to Horyszków było! wszystko... wszystko!
I, spuściwszy głowę, milcząca, pociągnęła za sobą Juljana ku dworowi. W miasteczku dzwoniono na Anioł Pański i zdala na miejskim bruku słychać było toczące się wozy. Wieczorny wiatr nagle przebiegł między gałęźmi, jakby tajemne jakieś niosąc poselstwo ze stron dalekich. Zkolei poruszały się po jego drodze majestatyczne lipy i zaszeleściwszy chwilkę, wróciły do poprzedniego spoczynku.
W końcu alei czekała już z założonemi rękami Piotruska, w obawie o swą staruszkę, a zobaczywszy ją na ręku Julka spartą, pośpieszyła naprzeciw, bawić panią rozmową. Ale starościna, w głębokiej zadumie, zdawała się nic nie słyszeć i dając się wieść bezwładnie, zatoczyła się tak znowu na swoje miejsce w fotelu, w którym jej było najlepiej. Klucznica, wpatrując się w jej twarz, znalazła, że przechadzka nie posłużyła staruszce, bo z niej nowy smutek wyniosła.


IV.

Ostatnia stacja przed Zawiechowem, na drodze do Brześcia Litewskiego i Warszawy, na której nikt nigdy nie nocował, a rzadko kto zatrzymywał się dłużej, była przed laty umieszczona w ogromnej tak zwanej austerji, w Błoskowie, majętności państwa Sławczyńskich. Dziedzic, pomimo nalegania urzędu, wcale nie myślał osobnego na nią i nieco porządniejszego zbudować domostwa, choć o drzewo nie było trudno. Utrzymywał, że to ekspens niepotrzebny. I jak przed stu laty, tak teraz po lewej ręce austerji była poczta, a na prawo karczma. Dla pocztyljonów i szynkarza było to bardzo wygodne, ale dla podróżnych, w przypadku potrzeby zatrzymania się, nader nieprzyjemne. Szynkarz znać więcej daleko rachował na praktykę pocztową, niż na przejezdnych i dla nich nie było tu nic, nawet samowara, a izba jedna i w stanie patrjarchalnego niechlujstwa utrzymywana. Samo miejsce też wdziękiem się nie odznaczało. Był to odłóg piaszczysty, wdali zrzadka jałowcami karłowatemi porosły, z jednej strony resztka sosnowego lasu, z drugiej błoto, na którem czajki panowały; jak okiem zajrzeć, płaszczyzna monotonna, śpiąca, smutna.
Człowiek, zmuszony tu siedzieć bez zajęcia, mógł umrzeć z tęsknoty. Zarządzający pocztą winien był życie zapewne temu, iż w nieustannej walce z pocztyljonami i przejezdnymi, nie miał czasu się nudzić i dostać choroby miejscom podobnym właściwej. Austerja stała na wygonie sama jedna, z chatką kowala. Nieco opodal, do wioski trochę odległej, wiodła grobelka wąska przez błoto, osadzona wierzbami najgorszej konduity. Każda z nich w inną stronę wygięta, pokrzywione, połamane, dziurawe, obudzały litość i odrazę. Nocą powracający do wsi mogli tu nieraz dopatrzyć się strachów i upiorów, do których nieszczęśliwe te stworzenia były i we dnie podobne. Łamał je, kto chciał, obrąbywał, komu się podobało, a bydło na paszę idące niszczyło je też bez litości.
W historji poczty błotkowskiej niezmiernie były rzadkie wypadki, ażeby tu ktoś dłużej zmuszony był przebywać. Raz jakiejś pani zachorowało dziecko, a drugi raz urzędnik, wracający z intromisji w stanie nienormalnym, skończył tu żywot pracowity... inni podróżni nie wysiadali nawet z powozów i bryczek, tak nienęcąca była owa poczta na pustkowiu.
Wielkie więc zdziwienie obudził tu ekwipaż z Zawiechowa pocztą przybyły, z owym pięknym panem, który u Szmula nocował, gdyż kamerdyner jego oświadczył szynkarzowi, że pan jego czuł się niedobrze, potrzebował wypocząć i chciał się zatrzymać. Izba gościnna była jedna tylko; podróżny żądał jej wyłącznie dla siebie, ofiarując zapłacić, coby Żyd cenił; lecz szynkarz nigdy za nią tego wziąć nie mógł, co ona mu przynosiła, gdy do niej przechodni i przejezdni swobodnie zachodzili. Zaprotestował więc przeciw takiemu przywłaszczeniu, a oprócz tego i najwyższa władza, poczthalter, dowodził, że tu nikt niema prawa sobie zabierać jedynego podróżnych przytułku. Rzecz była niesłychana, niepraktykowana! Kto chorował, mógł pojechać o trzy mile do Zawiechowa, lub o pół czwartej do Grabowa, gdzie były dwie porządne karczmy i gdzie wszystkiego, to jest jaj i bułek, dostać było można. Protestowali pocztyljoni, naczelnik poczty, Żyd, wszyscy... chciano natychmiast konie zaprzęgać do powozu; lecz ów pan wysiadł, udał się na poufną konferencję do izby pocztowej i przekonał tak poczthaltera, iż ten kazał mu natychmiast izbę na jego wyłączny użytek oczyścić, ciżbę pocztyljonów rozpędził, na Żyda huknął: „Słysz ty! ja ci zaraz pokażę!“... i stało się wedle rozkazu. Chory mógł swobodnie odetchnąć. Kamerdyner zniósł zaraz kredens podróżny, nastawił samowar, zamknął jedną okiennicę, kazał przynieść siana i wszystko weszło w karby powszednie. Co więcej gawiedź, widząc, że zwierzchnik z takiem był dla owego podróżnego poszanowaniem i nadzwyczajnemi względami, zaczęła ciszej chodzić około drzwi i pocztyljoni wynieśli się na drugi, odległy koniec austerji. Powóz został zrazu przed bramą na podwórzu, tylko go pozapinano i podniesiono; lecz gdy deszczyk prószyć począł, wtoczono go do środka. Niezmiernie ciekawa była ludność miejscowa tego potentata, który zasekwestrował sobie jedyną izbę, ale chory nie pokazał się wcale. Kamerdyner wchodził, wychodził, milczący, poważny, dobywał złotego zegarka, do nikogo nie przemówił i na uboczu przed karczmą siadł później z cygarem w ustach. Figura to była tak wyglądająca, że gdyby nie coś lokajskiego, możnaby go było wziąć za dziedzica z okolicy. Ba, żaden pono z nich takiej garderoby, łańcuszków, pierścionków i eleganckich butów nie posiadał. Podróżni tego dnia co chwila przed pocztę zajeżdżali i ruszali dalej, dla niedostatku koni, kilku z nich jednak dłużej zatrzymać się musiało. Kamerdyner pański przyglądał się wszystkim z uwagą i drzwi mieszkania strzegł, aby kto spokoju jego pana nie naruszył.
Cały dzień tak upłynął do wieczora; o wyjeździe w dalszą podróż słychać nie było. Ktoby zajrzał do środka izby, zobaczyłby tam na sianie, zasłanem paradnym dywanem, leżącego w ubraniu pięknego mężczyznę, który pił herbatę i palił cygaro. Twarz jego była zasępiona, chmurna, ruchy niespokojne. Najniewprawniejsze oko poznałoby w nim człowieka, który na coś czekał, czegoś się lękał, spodziewał i miał z czemś do walczenia.
Co kilka kwadransów wchodził kamerdyner do pana, znać dawny i zaufany sługa. Parę razy wymieniali prawie te same pytania i odpowiedzi.
— Prawda, że stacji ominąć nie można?
— Niema sposobu, jaśnie panie.
— A nie jechał nikt... podobny? — pytał smutny mężczyzna.
— Nie, ja ciągle stoję na straży.
— Mój Jerzy, proszę cię, gdybyś się nie dopatrzył... a minęli nas... moglibyśmy tu stać nie wiedzieć jak długo, a to jest wcale niezabawne.
Jerzy spoglądał na zegarek i powtarzał:
— Tak, wcale niezabawne.
Ile razy dał się słyszeć dzwonek pocztowy, stojący na straży kamerdyner biegł zobaczyć, kto jedzie, kołował, oglądał i wracał z widocznem zniecierpliwieniem na swe miejsce.
Nadszedł wieczór, zapalono świece i zapadła noc... Jerzy spać się nie kładł... Przeszła owa krótka noc majowa, a on zdrzemnął się tylko na przyzbie. Tego kogoś oczekiwanego nie było i nie było. Chory podróżny, mimo choroby, ani się kładł, ani rozbierał; pozostał na dywanie, z cygarem w ustach i oczyma w sufit wlepionemi. Kilka razy w nocy wstał przejść się szerokiemi po izbie krokami, ale wkrótce na legowisko swe powracał.
Nad rankiem przyniósł kamerdyner samowar. Po nocy, spędzonej niewygodnie, chmurny i on był i zamyślony.
— Przepraszam jaśnie pana, ale czyby już nie lepiej powrócić do miasteczka i tam oczekiwać?
— Ale niepodobna, niepodobna! — żywo przerwał zagadnięty. — Mówiłem już... tam nadto jest świadków i ani czasu, ani możności.
— Żebyśmy przynajmniej byli inną stację obrali, ale ta...
— Właśnie ta najdogodniejsza... pustkowie.
Wtem zadzwoniło coś i pan Jerzy wybiegł na gościniec, przekonać się, że poczta wiozła... ogromną furę tłumoków. Wrócił zrozpaczony do pana.
— Proszę jaśnie pana, — rzekł — jeżeli tu jeszcze jeden dzień postać przyjdzie, absolutnie jeść zabraknie... Chyba iść do dworu, albo na wieś, po wiktuały; ale ja oddalić się nie mogę.
— To poślij, proszę cię. Pieniądze masz do dyspozycji, o to nie idzie.
— Ja nawet prawdziwie nie wiem, — dodał kamerdyner wykwintny — czy tu w tej pustyni czego bądź ludzkiego dostać można. Oni tu korzonkami i wiórami żyją.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, wyszedł z coraz zwiększającym się złym humorem.
Następujący dzień wyczerpał cierpliwość ludności pocztowej doostatka. Pocztyljoni zaczęli hałasować pod samemi drzwiami, bez żadnej ceremonji, poczthalter dał do zrozumienia kamerdynerowi, że to tak dłużej trwać nie może, Żyd z gniewu chodził i sam do siebie coś tak patetycznie mówił, że gdyby tej elokwencji użył w inny sposób, niezawodnieby skutek jakiś wywrzeć musiała.
Szczęściem poczthaltera nową konferencją na osobności udobruchał kamerdyner, a oprócz tego napoił go herbatą wyborną, z dodaniem jakiejś esencji. Żyda i pocztyljonów buntujących się przepędzono na drugi koniec austerji.
Ale cały dzień tak przeszedł i o wyjeździe słychać nie było. Trzeciego dnia posłano kogoś do miasteczka po doktora i około południa nadjechał z Zawiechowa lekarz powiatowy, pan Hordziszewski.
Nim jednak do chorego zaszedł, wprzódy po informacje wstąpił naprzeciwko do poczthaltera. Hordziszewski, człek bywały, uczeń niegdyś Śniadeckiego i Franka, lekarz, botanik, człek mądry, więcej jeszcze może znał ludzi, niż medycynę, i dlatego był właśnie doskonałym doktorem. Małego wzrostu, z głową łysą, okrutnie wielką, żywy, gorączka, bystrego spojrzenia, rozkazującego tonu w mowie, ani z panami, ani z biednymi nie umiejący czynić ceremonij, nie szanujący delikatnych nerwów i nauczony widzieć w każdym tylko mniej więcej popsutego, naturalnego człowieka — Hordziszewski był trwogą, ale zarazem i opatrznością tych, co się do niego uciekali. Obawiano się jego brutalstwa, lecz szanować musiano charakter i naukę. Poczciwy był z kościami, ale w obejściu się cyniczny często, a zawsze ostry i nieprzyjemny. Tylko doktorowi godzi się mieć taki obyczaj i tylko doktór z nim znośnym być może. Hordziszewskiego bali się ludzie, jak ognia, ale obyć się bez niego nie było podobieństwa. Rywal jego, młody, słodziuchny doktorek, ładny, miły, elegant — był ulubieńcem wszystkich pań w miasteczku i po wsiach. Cóż z tego, kiedy mu się z medycyną wiodło tak nieszczęśliwie, diagnozę miał tak chybną, że najczęściej kuracja jego kończyła się pogrzebem. Hordziszewski chorego nie pieścił, brał się do rzeczy energicznie, na żadne protestacje nie zważał, lecz chyba zgóry zapowiedział, że z kogo nic nie będzie, inaczej zawsze na nogi go postawił.
Prawda, że często bez litości, po pierwszej wizycie, zapowiadał: „Niema tu co robić, przygotujcie się na najgorsze...“ ale potem przez litość chadzał, ażeby, póki iskierka życia była, robić, co można.
Poczthalter znał z reputacji i osobiście doktora, który bardzo często przejeżdżał tędy na wieś, wiedział o jego stosunkach i szanował go, co najmniej narówni ze sprawnikiem. Można więc sobie wyobrazić łatwo, z jaką rewerencją go przyjął.
— Co to tam za podróżny u was? panie Szumakiewicz. Kto to taki? Pokaż mi podorożną.
Poczthalter z wielkim pośpiechem pobiegł do książki; było w niej zapisane przy pierwszym przejeździe: Hrabia Stanisław Sulejowski z...
Doktór przeczytał raz i drugi i głową pokiwał.
— Cóż to? obłożnie chory?
Szumakiewicz ramionami ruszył.
— Kto go tam wie? Leży na dywanie i cygaro pali.
Hordziszewski rozpierzchłą resztkę włosów na łysinie poprawił i wyszedł. Kamerdyner czekał nań w progu, poprzedził go i otworzył mu drzwi.
W tejże chwili z dywana, na którym leżał, wstał zwolna hrabia i z wielką grzecznością postąpił ku doktorowi, który już mierzył go oczyma i wejrzeniem szukał wskazówki choroby w oczach i na twarzy. Zdawał się zdumiony mocno: podróżny wprawdzie wydał mu się pomieszanym, niespokojnym, ale świeża cera i zdrowe oblicze zdawało się zaprzeczać słabości.
Hrabia zaczął się tłumaczyć i przepraszać, czego Hordziszewski ani słuchał i przerwał:
— Co panu jest?
— Kłucie w piersiach i zawrót głowy — cicho odparł hrabia.
— Proszę mi dać puls — rzekł doktór, biorąc go za rękę. — Ale puls zdrowiuteńki i silny... niema w nim nic — zawołał zdumiony.
Pomilczał chwilę.
— Nie wstrząsłeś się pan czasem, jadąc na bryczce?
— Jadę wygodnym powozem.
Począł rozpytywać o owo kłucie i zawroty, ale zarazem, wpatrując się i badając chorego, mocne okazywał znaki niecierpliwości.
— Pan jesteś zdrów, jak ryba — zawołał gniewnie prawie. — Pozwól pan sobie powiedzieć, że to chyba są żarty. Przestraszono mnie. Ja mam pacjentów, co mojej pomocy istotnie potrzebują, a tu niema co robić. Hrabia musisz być, jak zwykle wielcy panowie, rozpieszczony i chory na imaginację, lub... nie rozumiem, na uczciwość!
Obwiniony mocno się zarumienił.
— Ale, proszę pana...
— Ale, przepraszam pana, — nie dając mu mówić, począł Hordziszewski — ja jestem człowiek prosty i nic nigdy w bawełnę nie obwijam... Pan wcale nie byłeś i nie jesteś chory.
— Czułem się tak źle...
— Cóż u kata! chyba wszystka nasza medycyna funta kłaków niewarta! — zawołał doktór. — Natura, gdy cierpi, nie tai się z tem wcale, owszem pewnemi oznakami nazewnątrz zdradza boleść i daje odgadnąć jej przyczynę. Ja tu nie widzę nic...
— Słowo panu daję...
— A ja panu też najuroczystsze słowo daję, żem tu wcale nie był potrzebny.
I z największą niecierpliwością rzucił się ku drzwiom Hordziszewski. Hrabia za nim pośpieszył.
— Uczyńże mi pan dobrodziej tę łaskę, usiądź, spocznij, pozwól mi. Może herbatą służyć?
Doktór na zegarek spojrzał, z miną zasępioną.
— Jeżeli gotowa, to proszę o herbatę, ale czasu nie mam.
Hrabia przez drzwi zawołał Jerzego.
Tymczasem doktór bystrem okiem przyglądał się pacjentowi i temu, co go otaczało. Czuł się wobec jakiejś zagadki, którą chciał rozwikłać. Było dlań najpewniejszem, że nawet imaginacja choroby z niczego stworzyć nie mogła, a twarz pacjenta nie wskazywała człowieka, któryby do tworzenia sobie słabości był skłonny. Przyjął może herbatę dlatego, że chciał w tem wszystkiem przejrzeć jaśniej.
— Pan hrabia, — rzekł — zamiast mnie wzywać i siedzieć w tej obrzydliwej dziurze, mogłeś wyśmienicie przyjechać do Zawiechowa, gdziebyś miał wygodę. Daję panu słowo, że nietylko na drugą stację, ale do Brześcia i do Warszawy mogłeś jechać bez najmniejszego szwanku.
Począł się śmiać, a hrabia znów zarumienił się mocno.
— Wczoraj — rzekł cicho — było mi znacznie gorzej i dlatego...
— Imaginacja... nie rozumiem — rzekł Hordziszewski. — Żałuję, że nie mieszkam w sąsiedztwie pańskiem; miłoby mi było leczyć go pigułkami z chleba i wodą sokiem zafarbowaną. Jak może tak się wypieścić mężczyzna, albo — daję słowo... nie rozumiem. Pierwszy wypadek w życiu mojem.
Hrabia stał, coraz mocniej pomieszany. Jako człowiek bardzo dobrego towarzystwa i nienawykły do prawdy surowej, podawanej tak bez najmniejszej przyprawy, nie wiedział, jak ją przyjąć; lice mu się dziwnie mieniło. Doktór to widział, lecz wcale nie zdawał się na to zważać.
Usiadł, dobył cygarnicę, a gdy Jerzy przyniósł herbatę, w milczeniu rozpatrywać począł swojego pacjenta.
Po wyjściu służącego, pośpiesznie sobie nalewając herbaty, Hordziszewski nagle podniósł oczy na siedzącego naprzeciw siebie hrabiego i odezwał się, trochę głos zniżając:
— Przyznaj się pan dobrodziej, pan wcale nie byłeś chory... a potrzebowałeś może tylko udać chorego.
I począł się śmiać. Hrabia zerwał się ze stołka i siadł napowrót, namyślał się, wahał, czerwienił, zdawał niepewien, co wybrać, prawdę czy kłamstwo... i nagle, wysunąwszy w papierku zawinięte trzy półimperjały, które położył przed Hordziszewskim, — rzekł:
— A gdyby tak było?
Doktór rozwinął papierek, jednego półimperjała zachował, dwa z flegmą odsunął i odparł spokojnie:
— Gdyby tak było, panie hrabio, to czemużeś nie kazał sobie przywieźć Bemera, mego młodego kolegi? Tenby ci się kłaniał, chorobę skomponował, jakiejbyś sobie życzył, siedziałby tu cały dzień, a jest człowiekiem w towarzystwie bardzo miłym. Imperjały byłby wszystkie przyjął i nie byłby prawił rzeczy tak nieprzyjemnych jak ja... Prawda, — dodał — że nie znając ani mnie, ani jego, musiałeś się pan zdać na traf, który mu źle usłużył.
Popił doktór herbaty.
— Nie mam prawa dopytywać się, — ciągnął dalej — naco panu choroba była potrzebna... ale, na uczciwość, to rzecz ciekawa!
— Bardzo prosta, — rzekł cicho hrabia, który znacznie spochmurniał — potrzebuję na tej poczcie kogoś się doczekać, a gdyby zdrowy człowiek tu siedział, mogłoby się to wydać nieprawdopodobnem.
— Ale dlaczegóż koniecznie tu?
Hrabia nie odpowiedział, podał cygaro swoje doktorowi, który, jako wielki znawca, począł je studjować i własne dla niego wyrzucił. To jakoś przerwało rozmowę niezbyt miłą. Hordziszewski herbaty dopijał i zabierał się do wyjazdu. Hrabia w milczeniu podsunął mu dwa pozostawione półimperjały, ale doktór je odtrącił.
— Podarku nie przyjmuję, a roboty żadnej nie miałem. Jednego biorę, bom czas stracił. A teraz... nie pozostaje mi, jak pożegnać go i życzyć mu wszelkich pomyślności — dodał, śmiejąc się.
Po chwili, wpatrując się w hrabiego, rzekł jeszcze, nakładając grubą swą i podartą rękawiczkę:
— Nic nie wiem, pana nie znam, ale dałbym się posiekać, że to sprawa jakaś serdeczna.
Na twarz delikatną hrabiego wystąpił rumieniec żywy:
— Niech pan będzie łaskaw — rzekł — tu na poczcie... powiedzieć, żem chory.
Hordziszewski skłonił się tylko i wybiegł, krzycząc:
— Koni!
Pocztowa bryczka już stała, rzucił się na nią i dosyć zły, zniecierpliwiony a razem zaintrygowany, wyjechał.
Tym sposobem zagospodarowanie się na stacji pocztowej, na której nikt nigdy dwóch dni nie przebył, zostało w oczach ludzi usprawiedliwione.
Nie wszystkie jednak następstwa tej rezydencji na piasku obrachował pan hrabia. Pół mili dzieliło błotkowską stację od dworu państwa Sławczyńskich, a na wsi plotki są niezmiernie pokupną zwierzyną: nosi się z niemi każdy.
Pierwszego zaraz dnia wiedziano we dworze, iż ktoś na stacji zachorował, że to był jakiś hrabia, że miał ekwipaż i kamerdynera i że po doktora posyłano do miasteczka. Chociaż państwo Sławczyńscy mocno byli zajęci przygotowaniami do zaręczyn córki, sam pan, stary szlachcic z kościami, gościnny, pamiętny tradycji owych czasów, gdy szlachta nigdy do karczem nie zajeżdżała, a jeden drugiemu był bratem, choćby go nigdy w życiu na oczy nie widział i nazwiska jego nie słyszał — zaniepokoił się okrutnie.
— Jak ono jest, to jest — rzekł do żony — moja Nastusiu droga. Choć my mamy przez wierzch głowy do roboty, ale kiedy tam chory leży brat szlachcic na tej stacji, na moim gruncie, nie można tak pozostać indyferentnym. Wstydby mi było... Trzeba się dowiedzieć. Mówią, że jakiś personat i pan... że graf... Choć dla mnie graf zawsze podejrzany czy dobry szlachcic, bo teraz grafów się namnożyło z różnego pnia... no — ale kat go wie, może i poczciwa jaka krew.
Drugiego dnia pan Sławczyński kazał do małej kolaski, którą pola objeżdżał, założyć parę koni, i to stajennych, w chomątach, woźnicy wziąć płaszcz nowy i kapelusz, sam wdział węgierkę suto szamerowaną i — pojechał na stację.
Tu przybywszy, udał się najprzód do poczthaltera, aby się prawdy z żywych ust dobadać, przekonał się, iż doktora wzywano istotnie, że podróżny był hrabią i że jeszcze się czuł chory. Kamerdyner siedział na przyzbie. Pan Sławczyński kazał mu powiedzieć hrabiemu, że jest dziedzicem miejscowym i że — dowiedziawszy się i t. d., chce mu osobiście złożyć uszanowanie i służyć, jeżeli czego potrzeba.
W chwilę potem hrabia przyjmował pana Sławczyńskiego, dziękował mu i zapewniał, iż czuje się znacznie lepiej, że wdzięczen jest za łaskawą jego gościnność, lecz że się spodziewa lada chwila uczuć już uzdrowionym i być gotowym do dalszej podróży.
Sławczyński, widząc tak przyzwoitego człowieka, ofiarował mu pomieszczenie we własnym dworze, lecz hrabia, z tysiącem podziękowań, odrzucił ofiarę, zapewniając tylko o swej wdzięczności.
Zaintrygowany szlachcic, mimo że gość nieznany ciągle miał uderzenia do głowy, bo stał w płomieniach, mienił się, za czoło chwytał — wymęczył go dosyć długą rozmową. Ciekawy był jak zadomowiony wieśniak, rad dowiedzieć się skąd, co, jak, kto go rodzi, żonaty czy kawaler i t. p. Mimo bardzo zręcznej jednak i doświadczonej metody inkwizycyjnej, hrabia tak mu się jakoś wywijał, że Sławczyński, obsypany grzecznościami, komplimentami, oświadczeniami wdzięczności, koniec końców wyszedł z próżnemi rękami i w duszy wyznać musiał, że to była, jak się wyraził, „sprytna bestja“.
Gdyby poczthalter albo szynkarz byli wielkimi postrzegaczami i umieli czytać z twarzy, po kilku dniach poznaliby łatwo, jak to siedzenie na poczcie dokuczyło hrabiemu i jego słudze. Ostatni, skazany, jak się zdaje, na wartowanie przed stacją, palił cygaro po cygarze, ale wkońcu sam do siebie zaczynał coś mówić i pięści zaciskał.
Tydzień dobiegał. Nad wieczorem jednego dnia hrabia zawołał kamerdynera, kazał rachunki popłacić, wszystkim wynagrodzić sowicie i konie pocztowe zaprzęgać. Na twarzy mniemanego chorego w istocie teraz znać było oznaki chorobliwe. Pobladł, wymizerniał, oczy mu zapadły i widocznie miał trochę gorączki. Milcząc, nie tłumacząc się nawet, nagle pakować kazał i zaprzęgać co najprędzej.
Jerzemu tego tylko było potrzeba. Powóz stał gotowy. Hrabia wychodził zadumany z tej izby, która przez kilka dni była dlań dobrowolnem więzieniem, gdy na gościńcu dał się słyszeć dzwonek pocztowy. Kamerdyner wybiegł aż na drogę i pędem, zdyszany, rękami panu dając znać o czemś, powrócił. Hrabia pod jakimś pozorem wpadł co najprędzej do pokoju poczthaltera.
Skromny, kryty wózek zatrzymał się w tej chwili przed stacją. Siedziały w nim dwie kobiety, jedna zakwefiona niebieską zasłonką, druga stara, skromnie bardzo ubrana, widocznie służąca. Pierwsza domagała się koni, ale ostatnie zaprzężono dla hrabiego; trzeba było czekać, aż jakaś tam poczta powróci, popasie i będzie mogła służyć tym paniom. Oznajmienie to zdawało się do rozpaczy przyprowadzać zakwefioną.
Gdy się to działo przy wózku, hrabia przez okno poczthaltera przypatrywał się niespokojny przybyłym paniom.
Wysiadły wkrótce obie, najprzód stara służąca, po niej znać młoda, dosyć słusznego wzrostu, nadzwyczaj kształtnej postawy, ruchów śmiałych kobieta. Zawahała się chwilkę, obejrzała dokoła i podniosła zasłonę rączką kształtną, maleńką, obciągniętą rękawiczką starannie pozapinaną. Twarz, którą odsłoniła, mogła olśnić blaskiem, jako objaw rzadkiej piękności. Ludzie nawet prości postawali, patrząc zdumieni. Było to coś niewypowiedzianie regularnego, klasycznego, a pomimo to pełnego życia i ognia. Dwa te przymioty rzadko schodzą się z sobą w rysach niewieścich. Greckie posągi są jakby uśpionemi bóstwami, których życie nie rozbudziło; klasycznym pięknościom żywym zbywa najczęściej na iskrze ducha, na płomyku inteligencji. W tej twarzy idealna piękność, majestat jakiś łączył się z nadmiarem energji i potęgi.
Czarne, duże, błyszczące oczy patrzyły w świat śmiało, jakby go wyzywały; czoło gładkie, szerokie wznosiło się nad niemi jak świątynia marmurowa. Z pod kapelusika zewsząd wyrywały się niepohamowane ciemnych włosów warkocze. W ustach wyraz był nieokreślony, dziwny, mniej uśmiechu, niż czułości i wdzięku. Brak im było do wesołości kroju tego, którym natura obdarza wargi bezmyślnych bachantek... uśmiech zjawiać się musiał na nich rzadko i spadał na nie chyba z jasnego czoła. Całość twarzy promieniała wdziękiem nieco surowym, lecz zwycięskim, takim, któremu oprzeć się niepodobna.
Strój był wytworny, smakowny, a prosty. Zawahała się chwilę, lecz widząc, że o konie próżnoby prosić było, wolnym krokiem skierowała się ku karczmie. Tu usłużny Żydek świeżo opróżnioną izbę jej otworzył. Podróżna weszła i drzwi się za nią zamknęły zaledwie, gdy hrabia, wybiegłszy od poczthaltera, wpadł na próg.
Kobieta jeszcze stała w pośrodku izby, rozpatrując się po niej, gdy usłyszawszy otwierające się drzwi, odwróciła głowę i ujrzała hrabiego. Twarz jej nagle zbladła. Mimo wysilenia, widać było drżenie przebiegające całą jej postać — stanęła wryta. Hrabia nie śmiał kroku uczynić dalej. Blady był także... usta poruszały się, a mówić nie mógł.
Kobieta miała czas odzyskać przytomność. Powiodła ręką po czole, spojrzała dumnie i zimno i odezwała się do starej swojej towarzyszki.
— Proszę cię, moja pani Szymonowa, nie odchodź od bryczki, żeby co nie zginęło... ja zaraz wrócę.
Stara sługa, posłuszna, nie podniósłszy oczu nawet, obojętnie, jak obca, mruknęła coś i wyszła. Hrabia kilka kroków żywo poszedł naprzód i ręce załamał.
— Panno Cecyljo! — zawołał głosem drżącym — proszę mnie posłuchać.
Zagadniona zmierzyła go wejrzeniem prawie pogardliwem; nie odpowiedziała nic i zwolna odsunęła się ku oknu.
— Pani gniewasz się na mnie?
I na to nie było odpowiedzi. Kobieta skupiała myśli, twarz jej nabierała coraz większej powagi.
— Tego prześladowania — odezwała się wreszcie z godnością — nie spodziewałam się zaprawdę, panie hrabio. Wyższe o nim miałam wyobrażenie i nadzieję, że pan też mnie raczysz poszanować więcej. To niesłychane.
— Tak — zawołał żywo i prędko hrabia — jest to niesłychane, szalone, nazwij to pani, jak chcesz... nazwij mnie, jak ci się podoba... zniosę wszystko... ale musiałem mówić z panią. Opuściłaś nasz dom, nie dawszy mi się odezwać, wytłumaczyć, odtrącając mnie z pogardą...
— Na którą pan zasłużyłeś — przerwała chłodno piękna panna. — Wziąłeś mnie hrabia za jedną z tych istot słabych, które lada słowem obłąkać można i przyprowadzić do zapomnienia godności własnej i obowiązków. Omyliłeś się pan, obraziłeś mnie... nie mamy z sobą nic do mówienia i spodziewam się, że raczysz, po tem krótkiem wytłumaczeniu, które z mej strony otwarte jest i szczere, pozwolić się pożegnać.
To mówiąc, odwróciła się ku oknu i zapatrzyła na pusty gościniec.
Hrabia stał, ściskając dłonie; twarz jego mieniła się, to bladła, to kraśniała.
— Pani mnie musisz posłuchać — zawołał. — Pozory są przeciwko mnie, spodziewam się jednak wytłumaczyć i uniewinnić.
Usłyszawszy to, kobieta zwróciła się żywo ku niemu, z uśmiechem suchym.
— Panie hrabio, — zawołała — ja dzieckiem nie jestem, mnie niedola dojrzałą uczyniła. Sama na świecie, musiałam być stróżem własnym, sama odarłam się ze złudzeń; mnie słowy oszukać nie można. Żadne tłumaczenie w świecie niezdolne jest zbić tego, co przeciw panu mówi. Jesteś pan żonaty, masz dzieci, obowiązki i śmiesz... a toć to ohydne... na to niema wyrazu.
— Pani mnie musisz wysłuchać — powtórzył hrabia — o cierpliwość proszę tylko; jeśli mnie potem potępisz... nie odpowiem ani słowa, przyjmę wyrok z pokorą. Tak, pani, jestem żonaty, ale nie ożeniłem się sam: ożeniono mnie, zmuszono. Żona moja szła za mnie, kochając innego, nienawidząc mnie. Życie na chwilę jakąś zdawało się nas jednać, ale po tym rozejmie i ona i ja uznaliśmy oboje, że nie wytrwamy ze sobą. Nie ja żądam rozłączenia, lecz żona moja. Byłem i jestem najnieszczęśliwszy. Nie kochałem nigdy, nigdy nie byłem kochany. Pierwszy raz w życiu powziąłem miłość ku tobie, pani... Nie jest to płocha i przemijająca namiętność, ale głębokie uczucie. Nie jestem dziś wolny, ale jutro nim będę. Proszę o rękę twoją!
To mówiąc, dłonie podniósł do góry.
Panna Cecylja zarumieniła się nieco, lekkie drgnienie przebiegło po jej twarzy.
— Nie wchodzę w stosunki jego domowe, — odezwała się — te do mnie nie należą. Byłam w ich domu, pod opieką ich honoru. W czasie tej bytności mojej nie dałam nigdy najmniejszego powodu do posądzenia mnie o płochość. Hrabia jednak śmiałeś... mogłeś poddać się jakiemuś złudzeniu i wymarzyłeś sobie miłość tam, gdzie tylko poszanowanie sieroty być powinno... Dosyć tego, że byłam w ich domu. Gdybym nawet powzięła dla pana uczucie jakie — odepchnę je, wyrwę, zwyciężę, aby nie śmiano powiedzieć, żem pod bokiem jego żony była tak nikczemną, by...
Nie dokończyła. Gwałtownym ruchem, wstrząsłszy się, odskoczyła znowu.
— Żegnam pana, — rzekła — żegnam pana!
Hrabia stał blady.
— Pani nietylko nie dałaś najmniejszego powodu, bym się łudził jakąś nadzieją, aleś się ze mną obchodziła gorzej niż ze wzgardą, bo ignorując egzystencję moją. To przyznaję. Miłość się zrodziła pomimo mojego oporu. Wiedziałem dobrze, iż dla niej wiele przecierpieć będę musiał; ale ona była przeznaczeniem mojem... koniecznością. Broniłem się, uciekałem. Pani! panno Cecyljo! ulituj się!
— Są to bardzo patetyczne słowa; ale ja im nie wierzę — zawołała chłodno kobieta. — Miłość? pan to możesz nazywać miłością? To fantazja pańska, to kaprys rozpieszczonego człowieka. Miłość?.. to uczucie byłoby inne miało cechy i skutki... osłoniłoby się poszanowaniem, nie śmiałoby rzec jednego słowa, wiedząc, że to słowo z ust przysięgą związanego człowieka jest obelgą. Gdybyś hrabia mnie kochał, nie śmiałbyś mi tego ani powiedzieć, ani mnie gonić, ani mnie kompromitować... milczałbyś, jak kamień... czekał... cierpiał...
Hrabia stał jak winowajca.
— Miłość ani rachuje, ani waży, ani rozumuje. Panno Cecyljo, przebacz mi!
— Uwolnij mnie pan, o to tylko proszę. Czynisz mi scenę. Odejdź pan, nie chcę go znać. Oburzasz mnie. To niegodne szlachetnego człowieka!
Łza potoczyła się z jej oczu.
Hrabia rzucił się jakby ku drzwiom.
— Idę, — rzekł — ale słowo jeszcze, wysłuchaj mnie pani! Możesz mnie odpychać, gardzić mną, możesz uczynić, co ci się podoba, panno Cecyljo, ale nie możesz wyrwać mi z serca miłości, którą ci poprzysięgam. Z żoną się rozdzielę, ona sama tego pragnie: jestem wolny. Będę czekał... będę cię gonił... będę błagał... do siwego włosa. Nie potrafisz się mnie pozbyć.
— Co pan hrabia uczynisz, to do mnie nie należy — odezwała się nieco drżącym głosem panna Cecylja. — Za to tylko zaręczyć mogę, że nie pójdę nigdy za człowieka, którego miłość cień na przeszłość moją rzucićby mogła.
— Co pani postanowisz i uczynisz, — zawołał hrabia rozgorączkowany — ja nie pytam się o to... zniosę, co mi narzucisz, czem mnie ukarzesz. Nie zechcesz być moją... oddasz rękę innemu, to mojej miłości nie złamie, bo nie jest to namiętność tylko... to ubóstwienie ideału... to cześć dla charakteru... to wszystkie razem uczucia podnoszące człowieka, których wyrzekając się, nie byłbym godnym tego imienia!... Panno Cecyljo! pani mnie nie znasz... Nie pozwoliłaś mi nigdy dać się sobie poznać... widziałaś we mnie płochego, lekkiego człowieka, którego zewnętrzne cechy nadało mi wychowanie. Nie domyśliłaś się, że w tej duszy świętsze ognie płoną, że w tem sercu może się zrodzić miłość czysta, bezinteresowna, gotowa do poświęceń.
Hrabia, mówiąc, coraz bardziej się zapalał.
— Tak, pani — rzekł wkońcu. — Możesz mnie odpychać, ale nie zdołasz odepchnąć. Będę cierpliwy... niewidzialny, pójdę wślad za stopami twemi, ukryty, będę patrzył na ciebie, wzgardzony, zostanę ci wierny. Nie chcę nic, tylko żebyś mi sprawiedliwość oddała, iż nie byłem nędznym jakimś uwodzicielem. Ja panią kocham!
Nie dosłyszawszy tych wyrazów, ku drzwiom zaczęła iść kobieta. Milcząca, z głową spuszczoną, zdawała się niespokojna i pomieszana. Doszła tak do drzwi i, nie spojrzawszy na postępującego za nią zwolna hrabiego, wybiegła do sieni. Nie oglądając się, przystąpiła do powoziku, przy którym siedziała stara służąca. Koni ani myślano zaprzęgać jeszcze, lecz w tejże chwili pocztyljon zażądał podorożnej i panna Cecylja mu ją wręczyła. Poczthalter zobaczył na niej nazwisko Horyszków i wybiegł, jak szalony. Był on synem niegdyś ekonoma w dobrach starościca, wychował się w poszanowaniu tego domu. Przestraszyła się stojąca smutnie panna Cecylja, gdy przyszedłszy do niej, począł ją w ręce całować.
— Nasza panna! — ja nie poznałem, jak Boga kocham! Konie będą tej minuty, ostatnie... kurjerskie. Hryszka, koni! a duchem, a żywo!
I patrzył przejęty, zdumiony, rozrzewniony, może tem mocniej, że herbata z arakiem do czułości go usposobiła.
— Uczynisz mi pan największą łaskę, — odezwała się panna Cecylja — przyśpieszając przybycie moje. Tam na mnie czekają w Zawiechowie... z duszy panu będę wdzięczna.
— O pani, konie w minutę będą! Niech pani siada. Jabym panienki nie poznał. Mój Boże, tyle lat!
I plótł poczthalter, kręcił się, płakał, a pomagał już do siadania, bo konie prowadzono i zwoszczyk gotów szedł z niemi.
Hrabia, który był wyszedł za panną Cecylją, nie śmiał posunąć się dalej. Blady, pozostał w progu karczmy, nie uważając, że i jego przynaglano do podróży, bo konie stały oddawna. Nim miał czas wsiąść do powozu, do którego się nie śpieszył, bryczka panny Cecylji, która twarz osłoniła woalem i nie zdawała się nawet ani spoglądać w tę stronę, w której stał, ruszyła tęgim kłusem ku Zawiechowu.
W chwilkę potem, jakby nie wiedząc, co się z nim dzieje, hrabia, któremu kamerdyner drzwiczki otworzył, siadł do powozu i pogrążony w myślach nawet poczthalterowi nie oddał pokłonu.
Scena, która się odbyła w izbie podróżnej, szczęściem uszła baczności ciekawych; nikt się jej nie domyślił, nikt nie podsłuchał, dzięki czujności kamerdynera, który, jakby przeczuciem, w pewnem oddaleniu wartę odprawiał. Izba podróżnych zwykle bywała dla wszystkich otwarta, nie zdziwiło więc nikogo, iż do niej na chwilę weszła panna Cecylja, a potem hrabia, który tam worek podróżny zostawił. Poczthalter był zajęty, a inni ludzie wcale nie zważali, co się z przejezdnymi działo.
Doktór tylko, który się do żadnej nie zobowiązał tajemnicy, powróciwszy do miasteczka, śmiejąc się i wygadując na panów, do czego miał skłonność, historyjkę o chorym na stacji w Błotkowie rozpowiadał, ale do kogoby się stosowała, nikt nie wiedział. Znano go zresztą, jako wymyślającego zbytnio na arystokratów i ich zepsucie, anegdota więc poszła na rachunek złośliwości.
Od poczthaltera tego dnia wiedziano u państwa Sławczyńskich, a nazajutrz kilka mil naokoło, iż panna Cecylja, po sześciu latach niebytności, do Zawiechowa powróciła.


V.

Od dwóch dni spodziewano się w pałacu powrotu panny Cecylji; pokój jej, obok sypialni babki, gotów był na przyjęcie, o ile Piotruska i chłopcy oporządzić i przyozdobić go mogli. Na chęciach im nie zbywało, ale zmysłu i nawyknienia do podobnej pracy nie mieli. Gdy powynoszono graty i zamieciono z większego, a pyły własnoręcznie pościerała klucznica, wywietrzywszy trochę — spojrzała na dzieło swe i nawykła będąc do zaniedbanych mieszkań, w których wszyscy tu żyli jakoś, nie czując zabrukania i nieładu, Piotruska uznała, że już pokój gotowy.
Wtem nadszedł Julek, popatrzył... i jakoś mu się zdawało, że cośby tu jeszcze uczynić można więcej, choć dokładnie sprawy sobie zdać nie mógł, co mianowicie.
Obejrzał się raz i drugi.
— Piotrusiu, serce moje, — rzekł — z biedy to może już i skończone wszystko, ale patrzajżeno, przez okna nic nie widać, takie brudne.
— Co? co? — zapytała Piotruska — a cóż pan Juljan chce? Okna myć, czy co? Widziana to rzecz? Starościna dwadzieścia lat w swoim pokoju okien myć nie daje. Kto na wsi okna myje? A kogo ja tu do tego wezmę? Słyszana rzecz, okna myć! Zechce panienka wyjrzeć na ogród, to sobie otworzy.
Julek ramionami ruszył i spojrzał na podłogę, także domagającą się wody i wiechcia.
— No, a posadzka, Piotrusiu?
Klucznica popatrzyła z uwagą. Lat kilka była nietykana. Niegdyś piękna, taflowa, ozdobna, wydawała się jakby pociągnięta szarą farbą jakąś.
— No, podłogę to każę wyszorować, — rzekła, — choć to z tego więcej wilgoci niż wszystkiego, i to się zaraz znowu zabruka, że i znaku nie będzie.
Po wymyciu podłogi, przyszedłszy na inspekcję, Piotruska zapomniała, że to jej Julek doradził i winszowała sobie, że na tę szczęśliwą myśl wpadła.
— Posadzka jak w prawdziwym pałacu — mruknęła.
To ją zdecydowało, że, mimo zupełnego odwyknienia od podobnej czynności, okna też wymyć kazała i rada była z tego.
Henryk z Julkiem poszli znowu zrana obejrzeć pokój siostry: wyglądał wcale ładnie. Łóżeczko sami wytrzepali, pawilon zdjęli, aby z niego pył wiekuisty otrząsnąć. Henryk biurko niezamykające się zamienił na inne, staroświeckie, które u niego stało na górze i znalazł gdzieś parę starych obrazów, dla przyozdobienia ścian. Julek pomyślał o kwiatach i pobiegł do ogrodu wiązać bukiety.
Na pomieszczenie ich Piotruska w komórce znalazła dwa wazony z saskiej porcelany, wprawdzie mocno nadwerężone, ale stawiąc je stroną stłuczoną ku ścianie, wcale tego widać nie było. Ponieważ drzwi do sypialni starościny zostały odryglowane, staruszka się też przywlokła zobaczyć, nad czem to tam tak chłopcy gospodarowali i stanęła zdumiona w progu. Piotruska znalazła nawet jakieś firanki w wielkie kwiaty. Oczom staruszki, nawykłym do zaniedbania, jakie panowało w pałacu, ten pokoik wyświeżony, jasny, czysty wydał się cudem prawie. Załamała ręce starościna; lepsze się jej przypomniały czasy i płakać zaczęła. Nędza i opuszczenie dla niej były środkiem zatarcia i zapomnienia przeszłości.
Po chwili jednak, otarłszy łzy, zaczęła się przechadzać po pokoju, dotykać sprzętów, stawać przy każdym z nich zamyślona. Wszystkie były jej znane; szukała w pamięci, gdzie i w jakich chwilach życia je widziała. Biurko stało u synowej, wazony na kominie w paradnej sali na górze. Naówczas dawano jeszcze bale i tłumy napełniały pałac zawiechowski. Uściskała milcząc Piotruską, popatrzyła jeszcze, jakby obłąkanemi oczyma, i pośpieszyła schronić się znowu do swojego ciemnego i smutnego kąta. Tam jej było najlepiej, tam nędza teraźniejsza powoli usłała sobie gniazdo dla niej stosowne. Żadna resztka dostatku tam nie gniotła.
Pierwszego dnia chłopcy obaj wyszli na spotkanie Cecylki. Pozostali do późna na poczcie i nie doczekali się jej. Julek wniósł, żeby pójść do Szmula do restauracji i zagrać w bilard. Resztę więc wieczora spędzili tu w nieciekawem towarzystwie pana sekretarza i dwóch kancelistów.
Nazajutrz odnowiła się pielgrzymka na pocztę. Siedli na ławie w dziedzińcu, pozapalali cygara i przesiedzieli tak znowu do wieczora... a że nikomu nie powiedzieli, gdzie poszli, byliby tu może nie wiedzieć jak długo na gawędce pustej przesiedzieli, gdyby w dziedzińcu nie zjawił się pocztyljon, prowadzący trzy konie w ręku i na zapytanie poczthaltera, kogo przywiózł, nie odpowiedział: „pannę do pałacu“.
Henryk i Julek, jak studenci, porwali się na wyprzódki lecieć i zdyszani wpadli, gdy Cecylja jeszcze u nóg starościny klęczała, a babka płakała, nie mogąc przemówić słowa. Piotruska stała obok, ze szklanką wody wpogotowiu.
Jak burza wpadli chłopaki do salonu starościny, ale obaj stanęli wryci, zobaczywszy Cecylję, która powstała z ziemi i wyciągnęła ku nim ręce. Pamiętali ją szczupłą dzieweczką, zaledwie dorosłą, nieco opaloną, trochę dziką, a spotkali teraz cudownie piękną jakąś postać pańską, nacechowaną wdziękiem, jakiego na wsi nigdzie nie spotykali, imponującą blaskiem i powagą. Henryk stał, nie śmiąc się zbliżyć do niej.
Nareszcie rzucili się ją ściskać.
— Myśmy czatowali dwa dni na poczcie, a tyś nam się wymknęła — rzekł Julek. — Chcieliśmy cię w triumfie przyprowadzić do babci!
Babka z za łez patrzyła smutnie na ten obrazek, na grupę, złożoną z trojga rozkwitłych młodości — bezdomnych, osieroconych i skazanych na steranie się między ludźmi. I, co oschły łzy, to znowu na powieki jej wracały.
Cecylja była blada, wzruszona, ale mężna; udawała wesołość, ażeby pokryć rozrzewnienie. W oczach jej tylko malował się jeszcze strach jakiś, gdy się obejrzała po pokoju babki. Przed sześciu laty nie było tu już wytwornie; ale teraz, gdy oczy jej nawykły do zbytku, elegancji, do wyszukanego porządku innych krajów i innego świata, musiało się to jej wydawać okropne. Wrażenie to tłumiła w sobie, aby się z niem nie wydać. Sama babka w swoim zabrukanym szlafroczku, Piotruska w przyodziewku mniej niż skromnym, nader wątpliwej czystości, obudzały w niej litość i przestrach razem.
Chłopcy za wszystkich byli roztrzepani i weseli — ona milcząca i smutna.
Zmierzchało się już, gdy koniecznie zażądali zaprowadzić siostrę do jej pokoju. Poszli więc i Cecylja znalazła go pełnym wspomnień swojego dzieciństwa, a bardzo miłym. Tu zniesiono już piękne dwa angielskie kuferki przybyłej, jej podróżną torbę i różne drobne przybory, które bardzo były proste, lecz chłopcy i klucznica przepychowi ich wydziwić się nie mogli. W istocie w tym jakkolwiek przystrojonym i dosyć świeżym pokoju, ale nieco spłowiałym i ze staroświecka wyglądającym, nowe te i błyszczące sprzęciki odbijały dziwnie i zdawały się urągać pałacowym pleśniom.
Piotruska patrzyła na nie ze strachem pewnym, myśląc, jak to ona panience, do takich zbytków nawykłej, potrafi w domu życie znośnem uczynić; chłopcy też zadumani stali. Cecylja, poczuwszy to wrażenie, wzięła się sama zaraz do rozporządzenia tłumokami, zawołać kazała towarzyszkę swą podróży i zawinęła się żywo, aby w przytykającej alkowie podróżne kuferki zachować. Obeszła potem swój pokój zadumana i wnet zabrała braci do babki, która z tej chwili korzystała, by odmówić dziękczynną modlitwę.
Radość, jaka wszystkich przejęła z powrotu panny Cecylji, byłaby większa jeszcze może, gdyby jej nie zatruwał niepokój o przyjęcie, o zakrycie przed nią tej nędzy, z jaką się tu wszyscy powoli zżyli i oswoili. Piotruska chodziła z kąta w kąt zadumana.
Zakłopotanie to przerwało przybycie księdza Kulebiaki, który, gdy tylko się dowiedział o powrocie wnuczki, pośpieszył, zakasawszy rewerendę, wprost przez pola od plebanji do pałacu. I on, wszedłszy, choć wiedział, kogo zastanie, olśniony tą pięknością i pańską postawą, trochę się okazał zmieszany.
Cecylja, starym obyczajem, przybiegła go w rękę pocałować.
— Jak Bóg miły! — zawołał wikary — gdyby tak gdzie indziej, nigdy w świeciebym panny Cesi nie poznał. Niech Bóg błogosławi! Na królową mi panna wyrosła.
Starościna pokiwała głową.
— Prawda — zawołała smutnie — jaka ona piękna! Mój Boże i jabym jej nie poznała.
— No, a ja, księże wikary dobrodzieju — odezwała się Cecylja wesoło — ja tak dobrze miałam w pamięci babcię i jegomości dobrodzieja, że na chwilębym się nie zawahała. Ksiądz wikary zupełnie mi tak wygląda, jak gdy Cesi małej obrazki za dobrze wyuczony katechizm przynosił; ani odrobineczki się i nie postarzał i nie odmienił.
— Ale, ale, komplimenta prawić nauczyła się jejmościanka na wielkim świecie — rozśmiał się ksiądz Kulebiaka. — Patrzajże, łysina jak patyna... włosy posiwiały i grzbiet się nawet wygarbił.
Ponieważ zmierzchało się mocno, Piotruska, mając przynieść światło, to jest zwykłą w mosiężnym lichtarzu świecę łojową, jakoś się zawahała. Była stara lampa, bardzo misterna, w której gęsi szmalec można było zużytkować. Palił się doskonale, lecz długi wypoczynek tego narzędzia oświaty i sam wreszcie niedostatek palnego materjału wstrzymały w zapędzie starą. Skończyło się na tem, że zamiast wczorajszej świecy, do połowy opalonej, z częściowo obnażonym knotem, wydobyła zupełnie nową i naprędce wystrzyżonym papierem szyję jej otoczywszy, wniosła ją do salki na komin.
O herbacie, do której może nawykła była panna Cecylja, mowy być nie mogło. Nikt jej w domu nie pijał; samowar był rozlutowany, cukier w ilości szczupłej, a natomiast dla chłopców i panny przygotowywała się wieczerza. Piotruska miała trochę soku wiśniowego przeszłorocznego, mogła więc wystąpić z kotletami z sokiem i kaszką drobną. Byłto wysiłek, ale przybycie panny Cecylji go usprawiedliwiało. Nie mówiła nikomu nieszczęśliwa Piotruska, ile się nagryzła zastawieniem stołu. Serwet dużych było dwie; jedna, niegdyś splamiona, która się nigdy wyprać nie dała, wyglądała szpetnie z tą rudą dużą plamą w pośrodku; druga, acz z wielkim kunsztem cerowana własnoręcznie przez Piotruską, która celowała w misternych naprawkach bielizny — pozostawiała wiele także do życzenia. Pomiędzy ową serwetą z plamą i serwetą z cerą, wybór był nader trudny, zważywszy jednak, iż pierwsza z nich, złożona wpół, plamą pod spód, dostatecznie stolik na cztery osoby okrywała — przyznano jej pierwszeństwo. Dalej szła kwestja talerzy, na których noże zostawiły ślady swego okrucieństwa. Wyglądały one jak pokiereszowani starzy żołnierze, nie należący nawet do jednego pułku. Musiano się sztukować głębokiemi, w niedostatku płaskich, a zbierana drużyna, poczynając od starej saskiej porcelany, z dziurkami na brzeżkach i kwiatkami zwiędłemi na łonie — kończyła się fajansem, który chorował na żółtaczkę. Kalibry były rozmaite. Łyżka srebrna prawdziwa pozostała tylko jedna dla starościny, reszta była pobielana i miejscami wyżółkła. Karafka jedna bez korka, którą na ten dzień piaskiem wymyto — i szklanek trzy, z których jedna rznięta, a dwie zielonkowate, dopełniały biednego kredensu pani Piotruskiej. Noże i widelce żelazne, solniczka fajansowa z głową lewka, bardzo smutną, wszystko to, ustawione na tacy czarnej, czekało chwili, gdy kotlety będą gotowe. Z temi obrachowała się Piotruska na trzy osoby, gdyż starościna nigdy nie jadała wieczerzy — ale rachunek jej popsuł ksiądz wikary. Ten tak się zagadał, że ani myśleć było można, by sobie przypomniał, że nie powinien objadać biedaków. Wieczerzę trzeba było dać, bądź co bądź, i jego na nią poprosić. Musiała więc dwa kotlety dorobić klucznica, kaszkę zostawiając do sumiennego podziału pomiędzy konsumentów. Dla wikarego potrzeba też było coś dać, oprócz wody; musiała więc posłać po butelkę piwa. Wydatek był stosunkowo wielki. Sposępniała biedna Piotruska. Ona sama ograniczała się kawałkiem chleba, resztką, jeśli, jaka została, i kawą drugi raz z fusów przyrządzoną, bez cukru. A od czegoż Pan Bóg stworzył kartofle, które, choć nie karmią, przynajmniej o głodzie zapomnieć dopomagają?
Gdy się to działo, naprzeciwko w pokoju żywa rozmowa zajmowała wszystkich. Dla panny Cecylji, po sześciu latach niebytności, wszystko tu było nowe. Dowiadywała się o losach ludzi, z których wielu poszło spocząć na mogiłki, inni rozpierzchli się po świecie, a reszta zmieniła się w różny sposób. Mówiąc, Cecylja przysłuchiwała się i przypatrywała braciom i trochę się jej serce ściskało. Chłopcy byli serdeczni, znać dobrzy, kochający, ale straszne wietrzniki i latawce. Rozmowa ani razu nie podleciała wyżej, jak ptaszę z podciętemi skrzydłami; świergocząc, ledwie się unosiła nad ziemią. Przytem, ile razy oko jej padło na ten straszny pokój babki, tak opuszczony, tak nędzny, rumieniła się i przyrzekała sobie, że potrafi wyprosić trochę czystości i porządku. Nikt tego tutaj nie znajdował dziwnem, co było w istocie przerażającem.
Z innego świata tu spadłszy, z sercem miłością dla swoich przejętem, u progu zaraz doznawała najprzykrzejszego z uczuć — litości dla tych, których czcić i kochać potrzebowała. Niktby był jednak ani się mógł domyślić ani dostrzec tych wrażeń, które świat inny nauczył młodą panienkę ukrywać na dnie duszy. Uśmiechała się do braci, przybiegała do babki... udawała szczęśliwą.
Wieczerzę zwykle, gdy ją dawano, przynoszono do pokoju starościny; stolik większy przed kanapą służył do niej. I tym razem sama Piotruska weszła z tacą i zastawą, nie chcąc się spuszczać na dziewczynę, która mogła jakie niezgrabstwo popełnić. Wikary, zobaczywszy talerze, przeląkł się i porwał do ucieczki; ale starościna, której Piotruska coś szepnęła mimochodem, zaczęła go prosić, aby został, Cecylja prośby swe dołączyła także, a chłopcy, u drzwi stanąwszy, oświadczyli, że choćby przyszło siły użyć, księdza Kulebiaki nie puszczą.
— A, rycerze wy moi, — rozśmiał się, rozprostowując swą olbrzymią postawę, wikary — was czterechbym jeszcze takich zmiótł, jak nic. Chrząszcze jesteście.
Panna Cecylja spojrzała zukosa na stół już nakryty i pobladła. Przez sześć lat nigdzie nic podobnego nie widziała. Była to najsmutniejsza w świecie, bo z resztek dostatku złożona zastawa. Talerze, szkło, karafka owa... czyniły na niej wrażenie bolesne. Na łzy się jej zbierało. Były to rzeczy drobne napozór, nic nieznaczące, a przecież dowodzące jakiegoś rozprzężenia, jakiejś rezygnacji, która już żadnego nie widziała ratunku.
Wikary dojrzał butelki z piwem, domyślił się, że była na jego intencję przyniesiona, wziął na stronę Piotruską i dał jej za to burę. Ten epizod także nie uszedł oka przybyłej.
Wyjąwszy to, że kotlety były przysmalone, wieczerza czyniła honor poczciwej Piotruskiej, a chłopcy zmietli ją do ostatniej kruszynki, podsitniemu nawet chlebowi nie przebaczywszy. Apetyt ich młodzieńczy świadczył o zdrowiu doskonałem. Piotruska czasem znajdowała go nienaturalnym.
W czasie wieczerzy, w drugim końcu salki, starościna, pozostawszy w fotelu swoim wsparta na ręku, przypatrywała się Cecylji. Musiało ją uderzyć, jak się to zjawisko wśród tego otoczenia wydawało dziwne, obce, niby spadłe z wysokości. Pomyślała może: — Jak ona tu wyżyje z nami? — i otarła łzę, której nikt nie zobaczył.
Zaraz potem ks. wikary, w wyśmienitym humorze, wstał, aby wracać na plebanję, bo i tak się już był zabawił zbyt długo. Babci czas było do snu i pacierzy; Cesię też, która w drodze niebardzo miała czas spocząć, chciano odprowadzić do jej pokoju. Chłopcy potem, przeprowadzając wikarego, wylecieli jeszcze używać wieczora na wolnem powietrzu.
Gdy panna Cecylja znalazła się sama, padła zrazu napół omdlała na kanapkę. Długi wysiłek znużył ją niezmiernie, wstrzymywane łzy pociekły... zasłoniła oczy i siedziała tak w rodzaju osłupienia, aż otwierające się drzwi i wnijście starej sługi, wziętej z Warszawy, przebudziło ją z tego stanu.
Ta kobieta, polecona jej, jako wierna i uczciwa, już w podróży okazała się za stara do zniesienia niewygód i zbyt nawykła do miejskiego życia. Miała serce najlepsze, ale lata i nałóg do pobytu w jednem miejscu wszelką zmianę czyniły dla niej nieznośną. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobił na niej Zawiechów. Weszła przestraszona do pokoju panny Cecylji, z najmocniejszem postanowieniem podziękowania jej za służbę, bądź co bądź.
Ledwie otwarła usta, dziewczę, pamiętając, że obok znajdowała się sypialnia starościny, dawszy jej znak, aby mówiła pocichu, wyprowadziła ją do alkowy.
Zaczęła od pocałowania ręki panienki, do której się już była przywiązała, i odezwała się głosem drżącym:
— Pannusiu moja droga... czy panienka tu myśli zostać?
— Tak jest, moja Szymonowa.
Stara załamała ręce.
— Na miłość Bożą! — odezwała się — to chyba nie może być, panienka tu nie wyżyje. Uciekajmy stąd!
— Dlaczego? cóż to jest? — spytała Cecylja, udając, że jej nie rozumie.
— Dlaczego? — powtórzyła Szymonowa; — ale ja nie wiem, jak tu ludzie żyć mogą. Panna tu nie wytrzyma, zamęczy się. Ja stara, a jabym tu nie wybyła tygodnia. Tu niema co jeść, tu ostatnia nędza! Ja byłam naprzeciwko i odeszłam głodna, bobym tego nie przełknęła, co mi dali; wolałabym suchy chleb. A brud... a opuszczenie!
Cecylja nie przerywała jej wcale.
— Moja pani Szymonowa, — rzekła — zmuszać cię do pozostania tutaj nie mogę i nie chcę; ale ja muszę, powinnam podzielić los mojej rodziny, a może osłodzić trochę ostatnie dni starej babki. Ja się nie zlęknę niedostatku, a może Bóg da, zaradzimy temu powoli.
— Ale gdzie tam, co się tu łudzić, — przerwała stara — ja już z ludźmi gadałam, mnie już rozpowiadali o wszystkiem, boć z tego tajemnicy nie czynią. Pannusiu, my tu chyba umierać przyjechali — dodała staruszka.
— Choćby mi i umrzeć przyszło — spokojnie odparła panna Cecylja — cofnąć się nie mogę od obowiązku. Ale uspokój się, kochana pani Szymonowa, do jutra jakoś przetrwasz, a jutro ja powrót ci obmyślę.
Kobieta się rozpłakała.
— Jużciż człowiek ratować się musi, — rzekła — ale Bóg widzi, gdybym wiedziała, że panience się przydam na co, jużbym została i pomęczyć się gotowa. Ale co ja poradzę? Sama z głodu umrę i tyle... A panienki mi żal.
— Dziękuję ci, kochana Szymonowa; ale proszę, nie ubolewaj tak nad losem moim. Jestem młoda, mam siły i nie lękam się wcale. Dziękuję ci, dziękuję — powtórzyła po kilka razy. — A teraz połóż się spać... ja już sama się rozbiorę i w czem mi potrzeba, posłużę.
Po kilku jeszcze przemówieniach podobnych, z któremi panna Cecylja bardzo się jej rozwodzić nie dała, Szymonowa wyszła, a dziewczę, pozostawszy samo, odetchnęło. Tysiące myśli przelatywało jej przez głowę; wzburzona, zaniepokojona, spać się kłaść jeszcze ani myślała, ani mogła. Świecę wstawiwszy do alkowy, otworzyła okno na ogród i zadumała się głęboko.
W zielonych gąszczach panowała cisza... ponad niemi niebo wypogodzone iskrzyło się gwiazdami, zapach liści młodych rozchodził się w powietrzu. Zdala od miasteczka słychać było czasami jakiś szum, który po chwili rozsypywał się wśród powszechnego milczenia. Cecylja samej siebie i tego, co ją otaczało, chciała spytać o rozwiązanie życia zagadki... ale w myślach jej plątało się dziwnie, łzy się cisnęły do oczu, choć czuła, że one słabości były oznaką. Lecz najsilniejsza, najenergiczniejsza istota nie maż tych momentów znękania i niepewności a omdlenia? Taką się czuła i ona. Zaledwie uspokoiwszy się po scenie na poczcie, doznała teraz nowego wrażenia, które padło na nią po przybyciu do rodziny. Pamiętała i wiedziała, co ją tu czekało; przecież rzeczywistość przeszła oczekiwanie: stawała tak groźną, tak niepokonanie straszną, że się pytała siebie panna Cecylja, czy znajdzie siły, by jej podołać. Zkolei ta moralnie sparaliżowana i obezwładniona babka, ci roztrzepani braciszkowie, ten byt rozpaczliwy, przed którym żadnej nie było nadziei, na myśl się nastręczały.
Hrabia, którego odtrąciła, którego miłość była obrażająca, stawił się jej na oczy jako wspomnienie, jako ratunek. Mogła poświęcić siebie, aby ocalić swoich.
Na samą jednak myśl tę, wzdrygnąwszy się, odskoczyła od okna... Nigdy! — zawołała sama do siebie. — Kocham ich, ale czci mojej nie oddam nawet dla ocalenia rodziny. Bóg dobry... znajdziemy inne środki.
Ręce złożywszy, głowę na nich oparła i modliła się, czy myślała długo. Na niebie brzask wczesnego dnia wiosennego już się widzieć dawał, gdy przymknęła okno i rozebrawszy się prędko, rzuciła znużona na łóżko.
Ktoby ją nazajutrz rano zobaczył, dobywającą sukienek z kufra, krzątającą się około ubrania, zajętą uporządkowaniem pokoju, spokojną, wypogodzoną, prawie wesołą, aniby się domyślił tej nocy we łzach, napół bezsennej. Trochę nabrzmiałe i zarumienione powieki można było wziąć za skutek podróży, pyłu i znużenia. Szymonowa, rozespana, nierychło pomagać jej przyszła. Starościna u siebie mówiła pacierze, Piotruska zaś, która kręcąc się około okna, postrzegła, że panienka wstała, przyszła jej ofiarować kawę. Z pieniędzy Szmula zapas już był kupiony i cukier, choć nie rafinat, ale jakoś uchodzący.
Potrzebowała też stara klucznica, na cztery oczy, pókiby chłopcy nie powstawali, rozmówić się trochę z panienką, czego Cecylja wcale nie unikała. Szymonowa domyśliła się tego i wysunęła dyskretnie.
— Ja pójdę panience kawkę przyniosę — szepnęła Piotruska — i trzeba się nam rozmówić trochę, bo to tu, jak Boga mego kocham, zobaczy panienka, jest o czem gadać i co myśleć.
To powiedziawszy, wyszła po gotową już kawę i wróciła, niosąc ją z wielką uprzejmością i usłużnością, boć Cesia dla niej była jakby własne dziecię.
— Moja paniusiu, — rzekła, zniżając się jej do ucha — niech mi tego Cesia, ot będę mówiła po staremu (tu ją w rękę pocałowała) — za złe nie bierze. Tak mi Boże dopomóż... nie w złej intencji, ani w żadnej zelozji... ale panience ta służąca warszawska niepotrzebna.
— Ona odjeżdża — odezwała się Cesia.
Piotruska westchnęła.
— Onoby to było nic, staraby się może tam na co i przydała, ale to, proszę panienki, nie ujmując nikomu, warszawianka... to to do zbytków przywykło, dwa razy kawę zachce pić, a bez mięsa nie wyżyje, a u nas o to trudno. Pan marszałek, z którego my łaski żyliśmy, oto już zupełnie o nas zapomniał.
Rozstawiła ręce, zbliżyła się do jej ucha i szepnęła:
— Musiałam u Szmula pożyczyć.
— Na to poradzimy, moja Marjanno kochana — odezwała się panna Cecylja.
— A no, nim słońce wejdzie, rosa oczy wyje. Tę starą niech panienka odprawi, bo obje nas z kretesem, a potem jeszcze ogada, że to, że owo, że tu taka nędza. Co prawda, to prawda, dostatku niema, ale się do tego nawykło, a żeby choć marszałek, rodzony starościny siostrzeniec, był regularny, to szczerze powiadam, przy krowie, która się w ogrodzie wypasie, przy warzywie swojem, jeszczeby to się wlokło. Cała bieda, że marszałek nie płaci, że kredytem żyjemy już pół roku.
Zaczęto pukać mocno do drzwi i klucznica odskoczyła od panny Cecylji, a Henryk i Julek wbiegli do pokoju, chichocząc. Młodszy na dzieńdobry przynosił siostrze bukiet.
— Babcia jeszcze pacierze mówi — rzekła Cesia — pójdźmy do ogrodu. Jam ciekawa go obejrzeć, i wasze mieszkanie, i cały nasz pałac, i wszystko, wszystko. Muszę sobie nieco odświeżyć wspomnienia.
Panna Cecylja na rano była ubrana bardzo skromnie, ale wytwornie, w sukienkę z niebielonego płótna, z ozdobami białemi, a miała do niej stosowne wszystko, począwszy od trzewiczków, do parasolika. Chłopcy, nawykli do jaskrawych tualet miejskich, poznali w tem elegancję, którą dotąd tylko przeczuwać mogli, bo jej nigdy nie widzieli. Cesia wydawała im się jakąś księżniczką incognito. Porozrzucane jej toaletowe przybory, na które rzucili okiem, także zdały im się bardzo zbytkowne.
— Ty, moja Cesiu — rzekł Julek — jesteś, jak widać ze wszystkiego, strasznie wielka pani, a my biedacy. Jak ty tu z nami wyżyjesz? Co to koło ciebie za wytworność!
Uśmiechnęła się Cesia.
— Byłam do niej zmuszona, — odezwała się — będąc w domu pańskim, gdzie inaczej pokazać się nie było podobna, bo stanowiło to warunek prawie. Ale bądźcie spokojni, ja do tych rzeczy, choć przyznaję się, że je lubię, nie przywiązuję zbyt wielkiej wartości; nawyknę do wszystkiego, otrząsnę się z moich grzesznych nałogów.
W pamięci Cesi pozostał pałac ten, ogród jakoś zupełnie innym. Dziwiła się wrażeniu, jakie czynił na niej. Wyobraźnia pomalowała i ozłociła ruiny, rzeczywistość je do ziemi przygniotła i pleśnią okryła. Wszystko to było dziwnie zdrobniałe, znędzniałe, smutne. Tylko drzewa owe stare wywołały z jej piersi okrzyk radości i panna Cecylja, jak przyjaciółkę dawno niewidzianą, poszła uściskać lipę, pod którą uczyła się abecadła. Staruszce nie przybyła ani jedna zmarszczka na korze... a ludzie...
Przebiegli tak cały ogród, a nawet sad, warzywne grządki, ruinę cieplarni i dziką promenadę. Chłopcy, oswojeni, patrzyli na to obojętnie, ale siostra chciała zajrzeć w każdy kątek i zajmowała się wszystkiem, niezmiernie okazując się ożywioną, a nawet wesołą. Narwała kwiatków, które, jak dawniej, uparcie wydobywały się z zielska, co je głuszyło i, po dosyć długiej przechadzce, wrócili przez dziedziniec do pałacu.
— Teraz moim panom należy się od siostry wizyta — odezwała się Cesia. — Proszę mnie poprowadzić na górę.
Julek się zmieszał.
— Jeszcześmy się bo nie urządzili na przyjęcie takiego gościa — rzekł zakłopotany; — u nas strasznie... nieporządnie.
— Chcę właśnie widzieć to w stanie natury, tak jak bywa codzień — odezwała się Cesia — i nie odstępuję od tego; siostra, mam swoje prawa — kobieta, żądam posłuszeństwa moim rozkazom. Ruszajmy na górę!
Julkowi widocznie bardzo było markotno, ale sprzeciwiać się nie mógł.
W milczeniu wbiegła panna Cecylja na schody i do salki, która przedzielała mieszkania braci. Zaczęła się śmiać od progu.
— Prawda, salon do graciarni podobny i strasznie kawalerski! — odezwała się.
Jak na złość wsunęła się najprzód do pokoju Julka. Rzuciła okiem dokoła.
— W istocie, odwiedziny swoje odłożyć muszę do szczęśliwszej chwili — dodała — apartament nie jest w porządku.
U Henryka było trochę czyściej, tu więc usiedli i odpoczęli.
— No i cóż mówisz o Zawiechowie? — zapytał Julek.
— Że go tak kocham jak dawniej, a może i trochę więcej — zawołała panna Cecylja. — Bardzo opuszczony... bardzo biedny... ale to kolebka nasza, a ja nie rozpaczam, że może kiedyś do dawnego powróci blasku.
Henryk westchnął, a Julek, schyliwszy się i wskazując brata, począł na ucho szeptać siostrze.
— Byłby na to bardzo łatwy sposób... wydam Henrysia z sekretu, bo my dla siebie sekretów mieć nie powinniśmy. Pamiętasz ty Hanusię Sławczyńską?
— Trochę, ale...
— Henryś się w niej pokochał, a może i ona...
Henryk się zarumienił mocno, twarz mu się zmarszczyła boleśnie.
— Dajże pokój, — mruknął — co pleciesz?
— Plotę? ja prawdę mówię, — kończył Julek — jak babcię kocham. Ale ten głupi stary chce ją wydać koniecznie za bałwana, który Henryczkowej pięty niewart. Matka i panna płaczą. A gdyby tak Henryś pannę wykradł?
Cecylja zerwała się z krzesła.
— Julku, — rzekła — żart to pewnie, ale niemiły. Pamiętajcie, że żaden Horyszko nigdy nic nie kradł, a tem bardziej dziecięcia rodzicom. To raz... a potem, mój drogi, majątek żony dla mężczyzny jest nie bogactwem, ale upokorzeniem.
Julek pobladł i zmieszał się.
— Ale, proszęż ja ciebie, moja Cesiu, — wyjąknął — cóż nam pozostało, jeśli nie ożenienie, na które my obaj rachować musimy? Przyznam ci się, że ja nie jestem znowu taki rygorysta... ja muszę się ożenić z majątkiem, inaczej... cóż będę robił?
Popatrzyła nań siostra długo, aż mu na twarz wypłynął rumieniec, powoli zbliżyła się do niego i z rozrzewnieniem pocałowała go w czoło.
— Braciszku drogi, — rzekła — później kiedyś pomówimy o tem; ale cię proszę tymczasem, jeśli mi wielkiej, wielkiej nie chcesz uczynić przykrości, nie powtarzaj już tego... to bardzo smutne!
I zwróciła się do Henryka, który stał oparty o krzesło, z głową zwieszoną.
— Czyż doprawdy mógłbyś się zająć Hanną? — zapytała.
Henryk ręką tylko machnął, a Julek dłoń położył na piersiach i potwierdził.
— Choćby ci się zaparł, nie wierz; kocha się... szaleje...
Przysunął się jej do ucha.
— Taki śmieszny, że wieczorami konie zajeżdża, het, aż pod Błotków, żeby nie pannę, ale choć kominy dworu zdaleka ujrzeć i westchnąć do nich.
Julek się począł śmiać; wejrzenie na Henryka, wielce zmieszanego i trochę gniewnego, mogło dać pannie Cecylji do myślenia, że Julek miał słuszność.
Ażeby tę przykrą rozmowę przerwać, Cesia zakręciła się do odwrotu.
— Trzeba iść do babci, powiedzieć jej dzieńdobry — rzekła. — Pójdźmy!
Zastali staruszkę w fotelu przy kawie i na przybycie wnuczki ubraną w starą suknię czarną, która, choć połatana, pokaźniej wyglądała od szlafroka. Na głowie miała też czepek świeży. Twarz, zwykle jakby zdrętwiała, była nieco ożywiona i uśmieszek smutny błąkał się po jej ustach.
Wiadomość o przybyciu panny Cecylji zaraz z poczty rozeszła się po całem miasteczku. Była to na parafji ważna nowina. Z tego powodu można się było natrętów i odwiedzin spodziewać. Jakoż nadszedł zaraz stary Szmul panienkę powitać. I on stanął zdziwiony jej nadzwyczajną pięknością, zmieszany prawie. W chwili gdy bracia z siostrą nieco się oddalili od fotelu staruszki, podniosła oczy na Szmula i spytała pocichu:
— No, jakże ją znajdujesz?
— Ona jest piękna... aż strach! — zawołał Szmul. I zamilkłszy na chwilę, szepnął ciszej: — Ja nie wiem: albo to jest wielkie szczęście, albo to jest...
I nie dokończył. Staruszka potrząsła głową.
— To czegoś ty nie dopowiedział, jam wczoraj, ujrzawszy ją, rzekła sobie w duszy. Dla ubogiego dziecka mojego ta piękność to prawie dar fatalny. Na co jej to?
I ręce załamała.
— Pan Bóg łaskaw — odezwał się Szmul. — Jego za wszystko chwalić trzeba. Pójdzie to na dobre i na błogosławieństwo; bo tam i dusza musi być taka piękna, jak twarz.
Po Szmulu do południa jakoś nikogo nie było. Ci, co w pałacu nie bywali dawniej, nie śmieli teraz się zjawić, błądzili tylko pod rozmaitemi pozorami około dziedzińca i ogrodu.
Chłopcy, z godzinę jeszcze straciwszy na rozmowie, wysunęli się do swych koni i do miasteczka, a panna Cecylja do swego pokoju, aby się w nim zagospodarować. Starościna włożyła okulary i zaczęła się modlić, a Piotruska, ta oś, na której obracało się tu życie codzienne, na której barkach spoczywało zadanie alimentacji całego dworu, walczyła w kuchni z zagadnieniem obiadowem, niełatwem do rozwiązania. Wprawdzie buljon i sztuka mięsa już zgóry zostały obmyślone, ale wstyd jej było pierwszego dnia nie dać pieczystego, acz prejudykat ten mógł być groźny na przyszłość. Stara kura, która się nieść nie chciała i była Piotrusi niesympatyczną oddawna, padła ofiarą. Do mięsa były ćwikła i chrzan... więcej nikt na świecie nie mógł wymagać. Szparagi, które mogły były przyjęcie uświetnić, tegoż rana za trzy złote zostały sprzedane do miasteczka. Sumie, tak znacznej, przy zwiększonych wydatkach domowych, oprzeć się nie miała siły Piotruska. Marszałek mógł nie nadesłać pieniędzy, Szmula nadużywać nie godziło się, bo to był ostatni ratunek... a co się tyczy panny Cecylji, choć ją mocno posądzała klucznica, iż ogromne z sobą musiała przywieźć pieniądze, nie wypadało ich od niej żądać tak obcesowo, na samym wstępie.
Piotrusia układała sobie w poufałej rozmowie dać jej uczuć dobitnie potrzebę tej ofiary.
— Zresztą to poczciwe dziecko — mówiła do siebie. — Panna Najświętsza ją natchnie. Ona to i sama zrozumie... a jeśli ma, to i nie pożałuje... Eh, jakoś to będzie! Ale, coprawda, chłopcy tak jedzą, że ani nastarczyć. Z mięsa tylko kości, a z chleba ledwie kruszynki. Nie wiem nawet, czy to zdrowo.
I stara klucznica w głębokich zatonęła dumaniach.


VI.

Następowała niedziela. Starościna, która się nigdzie nie ukazywała, w święta i na wielkie nabożeństwa bywała jednak zawsze w kościele. Prowadzili ją chłopcy, a jeżeli tych w domu nie było, co się bardzo często trafiało, szła z nią, okryta ogromną chustą Piotruska. Staruszka potrzebowała kogoś, na kimby się oprzeć mogła, a prócz tego, ponieważ szła zgięta i z głową spuszczoną, trzeba ją było strzec od jakiego wypadku w lipowej ulicy, wiodącej do kościoła, która w święta i niedziele bywała dosyć ludną.
Na te dnie starościna miała strój czarny, stary, kapelusz osłaniający twarz, z czarną, gęstą zasłoną: suknię jedwabną i ogromny szal dziurawy, połatany, ale prawdziwy wschodni. Czasem wybierała się na wotywę, ale częściej, dla posłyszenia żywego słowa Bożego, na sumę, gdy właśnie natłok był największy. Zjeżdżało z sąsiedztwa osób mnóstwo, ławki bywały zajęte, honoratiores cisnęli się do najpierwszych, ale kanonik, wikary i służba kościelna strzegli, aby po staremu starościna w pierwszej ławce miejsce swe miała zawsze. Najczęściej po odśpiewaniu pieśni, po Święty Boże, staruszka wysuwała się z kościoła, nikogo nie widząc i nie zaczepiana przez nikogo. Niekiedy ktoś w kruchcie ją pozdrowił, przemówił słów kilka, na co tylko zwykła była ukłonem odpowiadać.
Zrana już pannie Cecylji zapowiedziała Piotruska, że towarzyszyć pewnie będzie starościnie, a Julek wpadł, namawiając ją, aby się jak najpiękniej ubrała i pokazała zdziwionym parafjanom w całym blasku.
— Ale, mój Julku, — odezwała się Cecylja — ja właśnie radabym, aby mnie jak najmniej widziano... dajże mi pokój!
— A, to darmo — rozśmiał się Julek — już tak po miasteczku o tobie roztrąbili, że i tacy, co na mszę nie chodzą często, dziś pewnie przyjdą, bo okrutnie ciekawi. Ksiądz wikary i Szmul rozgadali już, że takiej piękności, jak świat światem, nie widziano tutaj.
Panna Cecylja mocno się zafrasowała. W istocie być wystawioną na ciekawe wejrzenia tłumu, przyjemnem być nie może. Chciała tego dnia w domu pozostać, ale babka zaprotestowała. Któż wie? może się tą promieniejącą wnuczką pochwalić chciała. Nie było sposobu uniknienia ekshibicji. Panna Cecylja ubrała się jak tylko mogła najskromniej, prawie po podróżnemu, bo znane ubóstwo starościny czyniło to obowiązkowem. Wprawdzie to, co miała, winna była pracy własnej, ale teraz, gdy widziała stan Zawiechowa zbliska, niemal się wstydziła wytwornych strojów swoich.
Zakwefiona gęstym woalem niebieskim, w szarej sukience, podała panna Cecylja rękę staruszce; chłopcy szli za niemi. Dzień był piękny, ulica przepełniona, a przed kościołem stało mnóstwo osób. Ci jednak, co się tu spodziewali zobaczyć piękną pannę, omylili się mocno. Mogli tylko podziwiać zręczną jej kibić i przekonać się, że strojów nie lubiła.
Weszły do kościoła z babką i naturalnie zajęły miejsce w pierwszej ławce. Młodzież wybrała się cała pod ambonę i ołtarz świętego Antoniego, aby pochwycić choć wejrzenie przybyłej... Niepłonnie spodziewano się, iż zasłonka spadnie, gdy się na książce modlić zacznie. Tak się też stało. Niedowiarkowie, starzy i młodzi, przekonali się, że ani Szmul, ani ks. wikary nic a nic nie przesadzili, że panna naprawdę cudownie była piękna. Nie była to jednak piękność mogąca tu uczynić wrażenie, strzelająca oczyma, wyzywająca hołdy, panosząca się sobą; — coś surowego i odstręczającego niemal miała w sobie. Mimo skromność stroju, dostrzeżono, że miała nader wytworne drobne fraszki przy sobie, parasolik w kość słoniową oprawny, książkę do nabożeństwa w aksamitnych okładkach i t. p. Obecni w kościele, z powodu ciekawości oglądania panny Cecylji, nagrzeszyli dnia tego nienazbyt uważnem nabożeństwem.
Gdy panie miały wychodzić, na drodze stanęły całe szeregi, a ten i ów zamierzał zatrzymać nawet starościnę, aby mieć powód zbliżenia się do ślicznej panny. Wszyscy się jednak zawiedli w tej rachubie, bo po nabożeństwie wypadła tego dnia procesja po kościele, a panna Cecylja, dla uniknienia natłoku, zaproponowała babce wysunięcie się przez zakrystję. Znikły więc prawie niepostrzeżone i mogły spokojnie boczną furtką wyjść na ulicę. Chłopcy im tylko nie towarzyszyli, znalazłszy dużo dobrych znajomych i wesołą rozmowę na cmentarzu najprzód, a potem w restauracji, gdzie jeszcze zaciągnąć się dali aż do obiadu.
Wszyscy w mieście zgodni byli w uwielbieniu piękności wnuczki starościny. Niektórzy utrzymywali, iż nigdy w świecie spodziewać się nie było można, żeby tak cudownie rozkwitła. Młodzież wszakże ze smutkiem poczuła odrazu, że przystęp do tej piękności będzie nadzwyczaj trudny i tysiąc razy ceremonjalniejszy, niż do innych panien w sąsiedztwie, nawet do bogatej jedynaczki, panny Hanny Sławczyńskiej.
Państwo Sławczyńscy oboje z nią razem byli i siedzieli naprzeciw w pierwszej ławie. Ciekawa pani i panna Hanna byłyby się, pod pozorem dawnych stosunków, zbliżyły pewnie do starościny i Cecylji, lecz Sławczyński, tyran domowy, przewidziawszy to, formalnie zabronił, ażeby nie ośmielać Henryka i nie dawać mu zręczności zbliżenia się do jego córki. Henryk więc zdala tylko wymieniał czułe wejrzenia z panną Hanną, hożą, rumianą, czarnooką, z koralowemi usty dziewicą, spoglądającą śmiało na wszystkich i prowadzącą ten handel wejrzeniami nietylko z rozkochanym Henrysiem, ale i z wielu innymi, słodkie ku niej zwracającymi oczy. Panna Cecylja zdala tylko przelotnie dojrzała Hanny, która się jej nie podobała. Cała ta rodzina Sławczyńskich, wyjąwszy skromnie ubranego, choć dumnie nadętego pana ojca, wyglądała na dorobkiewiczów, tak się iskrzyła, błyszczała i błyszczeć chciała. Sama pani słuszna, chuda, wysoka, z długą szyją, wyprostowana, nosiła wypisane na czole, że była de domo Motowidłowska, co miało znaczyć wiele, a w istocie... niewiadomo, co znaczyło. Córka obiecywała być do niej kiedyś podobną, ale była nierównie piękniejsza i zalotny uśmieszek ciągle wykrzywiał jej usta.
Henryś, choć został w kościele do końca i wychodził z niego razem ze Sławczyńskimi, zdaleka im się tylko ukłonił i pomimo czule wabiących go oczu panny, obawiając się ojca, który był impertynent, na uboczu pozostał. Nim Sławczyńscy do powozu siedli, jeszcze kilka wejrzeń utkwiło w jego piersi młodzieńczej, a gdy landara znikła, Henryś z westchnieniem pociągnął z innymi do restauracji. Wszyscy znajomi widzieli, jak na niego panna spoglądała; po sąsiedztwie chodziła wieść, że się ona w nim kocha... prześladowano go nią, a Henryk milczał. Wiadomo było bowiem, że panna wychodziła z rozkazu ojca za Mazurowicza, majętnego młodego chłopca, wątpliwej procedencji, nieosobliwego, ba nawet wcale zaniedbanego wychowania, ale pięknego i bardzo gospodarnego. Na to zdawało się, że już nie było ratunku, bo Sławczyński nie dawał sobą rządzić, chyba gdy się tego nie domyślał, iż nim kierowano, a miał to, jak powiadał, w zasadzie, że kobiety krótko trzymać potrzeba. W domu jednak różnie tam bywało, i nawet zaręczyny już po raz trzeci odkładano.
Po mszy wszyscy mężczyźni potoczyli się do restauracji, ciągnąc z sobą młodych Horyszków. W drodze pocichu mówiono o pannie Cecylji, a głośno o pannie Hannie i o wszystkich przeróżnych, nawet perkalikowych i siermiężnych pięknościach, które widziano w kościele. W restauracji już zastano osób kilka, między innymi sławnego kapitana Puparta, który nigdy do kościoła nie chodził i z tego zdawał się szukać sławy.
Oryginalna to była figura. Jak nazwisko świadczy, chlubił się, iż był synowcem generała Puparta, który walczył pod księciem Józefem. Pupart, także niegdyś wojskowy, służył w armji rzeczypospolitej francuskiej, potem pod Napoleonem i mógł mieć lat... może z osiemdziesiąt, ale o latach swych nie mówił nigdy. Dosyć słusznego wzrostu, wyprostowany, sztywny, z gębą, która po stracie zębów zapadła mu tak, iż broda zbliżyła mu się do nosa niebezpiecznie, z fajeczką w ustach prawie zawsze, w butach ze sztylpami i popielatym fraku, łysy jak kolano, kapitan Pupart był ulubieńcem młodzieży i mimo wieku grał jeszcze rolę młodego. Chlubił się tem, iż w nic nie wierzył, a o ludziach miał też jak najgorsze wyobrażenie i czynności ich wszelkie zwykł był tłumaczyć cynicznie egoizmem.
W istocie jednak gębę miał tylko brzydką i głowę pobałamuconą, ale serce wcale niezłe. Pupart niedaleko od Zawiechowa posiadał mały folwarczek, w którym mieszkała stara jego żona i zamężna siostrzenica. Nie miał już czem zajmować się w domu, bo go mąż siostrzenicy wyręczał; siedział więc zwykle w miasteczku, pił poncz w restauracji, grał w bilard i młodzież uczył swych teoryj, przedrwiwając tych, co inaczej wierzyli i mówili. Czasami, pod dobry humor, opowiadał z wojen epizody i bitwy, w których mnogie odniósł rany. Pamięć miał nadzwyczajną. Nigdy się nie trafiło, by mu ona figla wyrządziła i dała go pochwycić na kłamstwie.
Gdy weszli Henryś z Julkiem, do których obu kapitan miał słabość, kij bilardowy przyłożywszy do ramienia, powitał ich serdecznie.
— No, powinszować, podobnoście się siostry doczekali — zawołał — a mówią, że piękna bardzo. Ho, ho! zaraz się stare pałacysko w Zawiechowie ożywi.
Chłopcy, przez uczucie poszanowania dla siostry, jakoś niemile tem dotknięci, nic nie odpowiedzieli. Kapitan zaraz to zmiarkował i przerwał.
— A pan Henryk, — rzekł — jak z krzyża zdjęty, jak delikwent! Tu mu z pod nosa pannę biorą! Cha! cha! cha!
— Jeszcze na dwoje babka wróży! — wtrącił Machczeńko. — Nie dałbym ja trzech groszy za to, czy się Mazurowicz ożeni.
— Ja tam nie wiem, — wtrącił trzeci — kto się z nią ożeni, ale przez całe nabożeństwo oka nie spuściła z pana Henryka, a on w nią patrzył jak w tęczę, na to przysiąc mogę.
— Do tysiąca kartaczów, — zawołał Pupart — to szczęśliwy człek! Panna go kocha, a inny się z nią żeni. A toć najsłodsza czeka waćpana przyszłość, bez najmniejszego kłopotu. I waćpan stękasz, chudniesz, martwisz się? Podziękuj przeznaczeniu!
Wszyscy śmiać się poczęli, a Henryk się zarumienił.
— Zaprzyjaźnij się z Mazurowiczem; o ile wiem, poczciwy, ale bałwan. Panna go za nos będzie prowadziła; zostaniesz przyjacielem domu. Najsłodsza w świecie perspektywa! Cha! cha! cha!
Wtórowano kapitanowi, a chłopcy się jakoś zakłopotali.
— Panna piękna, majętna, nie przeczę, i bardzo w główce ma dobrze; ale dziękuj asindziej Panu Bogu, że się z nią nie żenisz. Oczyma strzela okrutnie i polowanie to lubi...
Znowu śmiechy słyszeć się dały. Henryk za rękę pochwycił starego kapitana i rzekł na serjo pocichu:
— Daj pan pokój, czynisz mi przykrość.
Pupart patrzył mu w oczy.
— Chcesz? to zamilknę... ale wierzaj mi, panie Henryku, intencji w tem złej nie było... kurować cię chciałem.
Rozmowa zbiegła na inny przedmiot. Henryk i Juljan doznali tu dziś dziwnego wrażenia. Dawniej wśród towarzystwa, jakie się tu zwykle zbierało, czuli się jak w domu; żarty, dosyć tłuste, bawiły ich, ton gburowaty nie raził. Teraz, po dwóch dniach przebytych przy siostrze, restauracja ze swą ludnością męską wydała im się nieznośna, przykro ich podrażniły żarty cyniczne, obejście się i mowa młodzieży.
Julek szepnął na ucho bratu, aby wyjść. Jakoż, zakręciwszy się ledwie, powrócili wprędce do pałacu.
Starościna już siedziała w swym fotelu i spoglądała na Cesię, jakby zdziwiona jej zbyt skromnem ubraniem, które trochę może na dzień świąteczny do kościoła za złe jej miała. Wolałaby była, aby wystąpiła świetniej. Tak samo jak chłopcom z ostatniego grosza starała się sprawiać dosyć, jak na wieś, wytworne ubrania, aby niemi istotny niedostatek przysłonić... tak i wnuczkę chciałaby była widzieć strojniejszą. Marzyła dla nich o losach cudownych... o tem, że i ludzie na nich poznać się powinni. Była najpewniejsza świetnego dla Cecylki marjażu... trochę nawet, patrząc na nią, odżyła. Cecylja, mimo staranie o to, by się pokazać wesołą, posępna była i smutna. Chwilami zamyślała się dziwnie i nie słyszała, co do niej mówiono. Cierpiała widocznie, ale walczyła z uczuciem wewnętrznem, uśmiechając się do babki i braci.
Obiad niedzielny Piotrusi niebardzo był wytworny. Psuła jej humor obecność owej Szymonowej, której jeszcze odprawić nie było czasu. Dwie te niewiasty czuły jakiś wstręt ku sobie. Po obiedzie chłopcy się wyrwali w sąsiedztwo, Cecylja poszła się przejść pod lipy. Tymczasem nadszedł ks. Kulebiaka i zobaczywszy ją, furtką boczną wsunął się do ogrodu. Cecylja powitała go bardzo wdzięcznie. Był to prawdziwy przyjaciel ich domu.
— Jakżem ja szczęśliwa — odezwała się — że tu ojca dobrodzieja spotykam. Właśnie pragnęłam sam na sam z nim rozmowy, bo przy babuni nie wszystko mówić wypada, ażeby jej nie martwić.
— O cóż to idzie? — zapytał wikary, mierząc ją oczyma.
— Mój ojcze dobry, — zawołał Cecylja, ręce łamiąc — co z nami będzie? Powiedzcie mi, co z nami będzie? O mnie bynajmniej nie idzie, ja nie potrzebuję niczego, mogę zarobić na siebie, a przyszłości innej jak ta ani się spodziewam, ani pragnę. Babcia kochana dożyje dni swych w tym spokoju, do którego nawykła; — ale bracia moi, bracia?
Ksiądz Kulebiaka uśmiechnął się z rezygnacją prawdziwego chrześcijanina, który więcej na Pana Boga, niż na siły i starania ludzkie nawykł rachować.
— Panno Cecyljo kochana, — rzekł — mnie się widzi, że przy pomocy Bożej niema się tak dalece znowu czem kłopotać. Chłopaki zdrowe, niegłupie, jakie takie wychowanie jest, głowy otwarte, prezentują się dobrze, imię poczciwe, serca niezepsute... Jakoś Bóg da. Wolałbym pewnie, żeby z tym ateuszem jawnym Pupartem nie przestawali, bo to jest gorszyciel młodzieży... i że go na cmentarzu katolickim nie dam pochować... no! chybabym nie żył. Niech za płotem gnije! na święconej ziemi leżeć niewart. Ale, wracając do rzeczy, czegóż to znowu pragnąć? Chłopcy znajdą sobie posażne panny.
Cecylja drgnęła.
— Mój Boże — zawołała — czyż koniecznie tym sposobem mają się dobić dostatku?
— Złego w tem niema nic — odpowiedział wikary — to po ludziach chodzi, tym się sposobem rodziny do dawnego blasku podnoszą.
— Ach! smutnyż to sposób! — odparła Cecylja. — Czyżby już innego jakiego znaleźć nie można?
Ksiądz wikary, który w prostocie ducha swego jakoś na żadną inną myśl nie trafiał, spojrzał zdumiony na Cecylję.
— No, a jakiż to sposób być może?
Panna zdawała się czekać, ażeby ksiądz jej go podyktował; ale on... milczał.
— Czemśby się zająć przecie mogli.
Ksiądz ruszył ramionami.
— Ale czemże? Szlachcie, a jeszcze takiego pięknego imienia, lada czego przedsiębrać nie wypada, no i nie wiem, czyby starościna się na to zgodziła. Pójść w służbę? — onaby się zagryzła... Wziąć dzierżawę? — niema z czego.
Panna Cecylja, po tem krótkiem badaniu, przekonawszy się, iż wikary żadną jej nie wesprze radą, westchnęła i umilkła. Poszli razem do starościny. Ksiądz Kulebiaka, widząc ją posmutniałą i milczącą, w drodze począł po swojemu ją pocieszać.
— Pan Bóg łaskaw... co tam znowu zbytnie troski... jakoś to będzie... Żeby takim dzielnym chłopakom się nie poszczęściło na świecie, to być nie może. Modlimy się za was wszyscy, a poczciwej staruszki modlitwa więcej, niż inne, warta. Od czegóż Opatrzność Boża? Zasmucił Bóg, to i pocieszy.
Takiemi zwykłemi ogólnikami starał się zacny ks. wikary pocieszyć pannę Cecylję; ale one jakoś niewielkie na niej czyniły wrażenie. Wchodząc do salonu, spostrzegli starościnę w okularach nad listem, a Piotruską przed nią w niedzielnej sukni w pasy, z założonemi rękami. Cecylja nie mogła się domyśleć, skąd był list, aż Piotruska jej na ucho szepnęła, trochę ją nabok odprowadziwszy.
— Nareszcie go sumienie ruszyło. List od marszałka. Ale co zawsze bywało dwa razy do roku przysyła po tysiąc złotych, to teraz już zszedł na sto rubli i kawęczy, że mu ciężko.
Wspomnienie jałmużny tej rumieniec wywołało na twarz panny Cecylji; chciała się usunąć, gdy Piotruska, zatrzymując ją, szepnęła jeszcze:
— Oznajmia, że sam będzie w przyszłym tygodniu. — I mówiąc te słowa, złożyła ręce. — To dopiero plaga jego tu przyjmować, bo to gęba popsuta. Człowiekby rad ptasiego mleka mu dać, a dla niego nic niema dobrego. Co weźmie do ust, to się krzywi.
Starościna była ożywiona, jak zwykle, gdy ją spotkał jakiś dowód pamięci od rodziny lub obcych.
— Marszałek się nam obiecuje w odwiedziny, — rzekła, zwracając się razem do Cecylji i do wikarego — trzeba obmyśleć, jak go przyjmiemy. To jedyny dobrodziej mój... to mój poczciwy, kochany Bolek.
I przycisnęła list do piersi.
— Biedny on — dodała. — Troje sierot mu żona zostawiła... a tu urząd... ludzie go kochają, raz wraz im służyć musi... zaufanie w nim mają... Ani gospodarstwa, ani własnych interesów, ani wychowania dzieci dopilnować nie może. Prawdziwa ofiara!
I westchnęła.
— A ty, Cesiu, — dodała — pamiętasz tego kuzyna?
— Ja, babciu, bardzo mało... nie widywałam go często.
— Ale mógł się w pamięć wrazić: piękny, dziwnie przyjemny mężczyzna, blondyn, słuszny, oczy niebieskie, uśmiech taki miły, a takie to dobre, poczciwe, złote serce...
Wtem staruszka obejrzała się i zapytała o Henryka, o chłopców, bo chciała, aby starszy dla marszałka swój pokój odstąpił i przygotował go zawczasu; ale, jak zwykle, nikt nie umiał powiedzieć, co się stało z paniczami. Nawet Piotruska, która może lepiej od innych wiedziała, gdzie być mogli, wychowańców swoich zdradzać nie chciała.
— Będzie na to dość czasu — rzekła. — Nim marszałek nadjedzie, pokój się oczyści, a i to jeszcze kwestja, proszę pani starościny, czy u nas stać zechce... bo to do wygód nawykło, a tu tego nie znajdzie.
Poobiedni czas spłynął na rozmowie, dopóki wikary nie odszedł na nieszpór. Staruszka wzięła się do książki, Piotruska do gospodarstwa, a Cesia wymknęła się do swojego pokoiku.
Poznać go teraz było trudno po reformie, jakiej uległ pod żwawą dłonią panny Cecylji. Sama się ona nim zajęła i nadała mu tak świeżą i wdzięczną powierzchowność, że się wszyscy zachwycali. Dużo drobnych ładnych gracików, podarków z domów, w których minione lata przebyła, przywiozła z sobą. Miała kilka dywaników, piękny przyrząd do pisania, dużo ładnie oprawnych książek. Wszystko to, ułożone z wdziękiem, zużytkowane zręcznie, nadało mieszkaniu inną zupełnie fizjognomję. Cesia potrzebowała zajęcia; umysł jej, równie jak ręce, czynny był zawsze. Może to był sposób zapomnienia trosk i odpędzenia wspomnień natrętnych.
Gdy starościna weszła i wykrzyknęła zdziwiona, że tak u niej ładnie, Cesia przyskoczyła, w ręce ją całując i prosząc babki, ażeby jej pozwoliła swój pokój trochę tylko uporządkować. Ale staruszka zaprotestowała najgoręcej.
— Proszęż cię, ani mi się waż! To nie może być, ja do tego nawykłam, ja tego nie chcę! Niech ludzie widzą, do czego przyszli Horyszkowie.
Cesia zamilkła.
— Widzi, kochana babunia, — odezwała się po chwili — to i ja też swój pokój będę musiała skromniej umeblować, bo się nie godzi, abym lepiej mieszkała i używała wygód, gdy babcia ich nie ma.
— Zechciałaś! tyś młoda! — odparła starościna.
I więcej już sobie o tem mówić nie dała.
Henryk od siostry wiele się nauczył i u siebie też pokój przybrał potrosze. Co dziwniejsza, leniwy nawet Julek począł do szafy zgarniać porozrzucaną odzież i doszedł do tego, że pozwolił zamiatać parę razy na tydzień Andruszce.
Piotruska z niejaką obawą spoglądała na pannę Cecylję i nie powiemy, żeby zupełnie była z niej kontenta.
— Dobre dziecko, — mówiła sama do siebie — ale to nawykło do wygódek, do pieszczot, do państwa i zdaje się jej, że to wszędzie tak można. Zamiatać a zamiatać, myć a szorować, żeby było czysto! zapewne! ale kto? jać przecie nie mogę, dziewka jedna nie starczy, drugiej nająć niema za co, a i wykarmićby trudno. Andruszka, choćby miał czas, czy ten wisus kogo posłucha? Powiedzieć mu, żeby co zrobił, to pryśnie zaraz, mówiąc, że niby ma co pilnego koło koni... a taka to prawda.
I wzdychała poczciwa Piotrusia, aby sobie panna Cecylja te fantazje wybiła z głowy.
Nad wieczorem tego dnia nadszedł Szmul. Ponieważ list od marszałka szedł pocztą i mógł być wszystkim wiadomy, zobaczywszy Żyda przez okno, klucznica go posądziła, iż śpieszył odebrać pożyczone pieniądze. Rada nierada, by sobie kredyt zapewnić na przyszłość, choć wzdychając, postanowiła się wypłacić. Lecz Szmul nie miał wcale długu na myśli. Poczciwy stary postarał się o jakąś lampkę do roboty, o którą go panna Cecylja prosiła, i sam ją uwiniętą w chustkę przyniósł do jej pokoju. Ucieszyła się nią bardzo Cesia, choć sprzęt to był nader skromny, bo przy świecach nie miała zwyczaju pracować. Szmul nie chciał zrazu wziąć zapłaty, ale go zmusiła panna Cecylja. Stał jeszcze w progu, mając ją pożegnać, gdy się zbliżyła do niego piękna panna.
— Niech się dobry pan Szmul ze mnie nie śmieje, — rzekła — ja chcę go o coś zapytać.
— No, co takiego?
— Ale proszęż się nie śmiać.
Szmul uśmiechnął się, ręcząc, że tego nie uczyni.
— Ja jestem bardzo ciekawa, mój panie Szmul, — odezwała się Cesia — a pan jeden będziesz może mógł zaspokoić tę moją niedorzeczną ciekawość.
Zawahała się nieco.
— Proszę też pana Szmula, wszak mieliśmy tu jakieś grunta, przytykające do ogrodu. Czy pan Szmul nie wie, ile to tego było, co jest i co się z tem dzieje?
Stary Izraelita zdziwionemi niezmiernie zmierzył ją oczyma, jakby uszom swym nie dowierzał.
— A nacóż to panience wiedzieć? — zapytał.
Panna Cecylja znowu się wstrzymała chwilę z odpowiedzią. Potarła czoło, ścisnęła ręce i, zbierając się na odwagę, rzekła, przystępując do Szmula:
— Przez te lata, gdym nie była tu z wami, podróżowałam, widziałam, słuchałam i czytałam wiele. Gdzie indziej ludzie sobie jakoś radę dają i z bardzo małemi środkami. Nie śmiej się pan ze mnie. Tu biedna babka cierpieć tylko umie, sił nie ma; bracia moi nie myślą o niczem... może jabym się na co przydać mogła.
Zatrzymała się chwilkę.
— Widziałam — ciągnęła dalej — w Holandji, w Belgji, w Niemczech mniejsze kawałki gruntu od naszego ogrodu, na których, uprawiając kwiaty, szkółki, drzewka, ludzie żyli i majątków się dorabiali. Tam oni musieli walczyć z licznymi współzawodnikami, a u nas wszystko odłogiem. Czemużbyśmy i my...
Żyd stał długo jak osłupiały, słowa nie mogąc wymówić; zaiskrzyły mu się oczy, podniósł czarną jarmułkę.
— Panno Cecyljo, — zawołał — jabym waszej szaty kraj ucałował; to są złote słowa! Panna jesteś mądrzejsza, jak oni tu wszyscy; panna masz siłę i rozum. Ale — uderzył się w piersi — ale to są rzeczy trudne. Mam prawdę gadać?
— O, tylko prawdę, — przerwało dziewczę — tylko prawdę!
— No, to powiem: tego u nas zrobić nie można. A kto to zrobi? Panna nie ogrodnik.
— Owszem, panie Szmul, umyślniem się z tym zamiarem uczyła ogrodnictwa trochę.
Znowu była chwila milczenia.
— No, to dobrze — dodał Żyd. — Ja już widzę, że pannie Bóg dał taki rozum, że ona wszystkiego może się nauczyć i zrobić, co zechce. Ale taka rzecz nie idzie bez kapitału. Tu znaczny kapitał jest potrzebny, a skąd go wziąć?
Zamilkł chwilę.
— Skąd jego wziąć — powtórzył, zapalając się. — Wie panna co? — no, ja go dam!
Cecylja się uśmiechnęła.
— Niech ci Bóg, panie Szmul, dobre twe serce płaci; ale ja kapitału nie potrzebuję. Sześć lat pracowałam, — dodała — byłam w domach, w których moją pracę oceniono; coś zebrałam i zdaje mi się, że to wystarczy.
Szmul złożył ręce i podniósł je do góry: wyrazów uwielbienia mu zabrakło.
— A zatem, szanowny mój doradco, — dokończyła żywo Cecylja — najprzód proszę pana o tajemnicę... powtóre o dokładną wiadomość, jakie i gdzie mamy grunta.
— Ja tego nie potrzebuję ani szukać, ani się dowiadywać, — rzekł Szmul — to wszyscy wiedzą. Jest dwadzieścia morgów poza ogrodem, ziemia dobra... sześć morgów dzierżawi Kuźma Dymiuk... dwanaście Skorobohaty, a reszta leży odłogiem, to tam trawę dla krowy koszą, jak nocą szkodniki nie spasą. — Potrząsł głową. — A co, panienka myśli, sam ogród przecie ma więcej, jak dwadzieścia morgów.
Zamilkł.
— Dziękuję panu Szmulowi — odpowiedziała Cecylja. — Wszak dzierżawa tych mieszczan niedługa?
— Z roku na rok i kontraktów żadnych niema.
Cecylja umilkła... zamyśliła się. Szmul w osłupieniu stał jeszcze jakiś czas, coś przemówił i zachwycony wyszedł. Był tak przejęty, ale tak zdziwiony razem, iż niedalej jak kilka kroków odszedłszy od pałacu, stanął w dziedzińcu, rozważając, co słyszał.
— Nie, — rzekł do siebie — to nie może być! To młoda panienka... jej się po głowie nie wiedzieć, co kręci. Że popróbuje — dlaczego nie? ale jej zaraz ręce opadną. Gdzie ona ludzi znajdzie? Kto jej pomoże? Tylko śmiechu z siebie narobi.
Ze szczerej życzliwości chciał się zaraz zawrócić, przestrzec i odradzić, lecz wstrzymał się jeszcze i zadumany powlókł do domu.
Szarym mrokiem chłopców jeszcze nie było w domu. Cecylja poszła do starościny, która, jak zawsze, siedziała ze spuszczoną głową w fotelu, z myślami o przeszłości.
— Ja do babci mam prośbę — odezwała się.
— Cóż, moje dziecko, mów; ty potrzebujesz czegoś?
— Ja bardzo kwiatki lubię, babciu kochana — poczęło dziewczę. — Nasz ogród tak zdziczał... niech mi babcia ogród puści w dzierżawę.
Starościna, dla której śmiech był prawie niepodobieństwem, roześmiała się dziwnie i smutno.
— Ja ci go daruję — rzekła. — Tylko Piotruskiej warzywa nie tykaj, a zresztą rób, co chcesz.
— Pewno, babciu?
— Daruję ci go.
— Proszę mi pożyczyć tylko.
— Ach, jaka ty jesteś dziecinna! Ale jeśli cię to ma zabawić...
— O, bardzo! bardzo!
I Cesia przybiegła ją w rękę pocałować.
— Zostanę ogrodniczką. Nie mam tu co robić, a próżnować nie lubię.
— Ale rączki sobie zabrukasz... no, i żeby się znowu ludzie nie śmieli, proszę cię.
— A niech się śmieją, to i ja się z nich śmiać będę — dodała Cesia i raz jeszcze ucałowała w ręce staruszkę, która westchnęła głęboko.
Julek powrócił na wieczerzę. Henryka nie było jeszcze. Starościna, która się nieco ożywiła, poczęła przed nim opowiadać, że Cesia myśli gospodarować w ogrodzie i że sobie go od niej wzięła w dzierżawę. Julek, leniuch jakich mało, myślał, że to żarty i śmiał się; ale Piotrusia, która nakrywała do wieczerzy, zasłyszała coś z rozmowy, po głosie panny Cecylji poznała, że ta rzecz może być serjo i wyszła nader strwożona, mrucząc sama do siebie:
— To dopiero, jak ona mi tu zacznie mój ogród do góry nogami przewracać i kwiatki sobie sadzić, a moje kartofle i marchew powypędza. Nie, ja tego dopuścić nie mogę.
Właśnie odprawiono wieczorem panią Szymonową, miała więc pozór Piotrusia przyjść do panny, dowiedzieć się, czy czego nie potrzeba. Stanęła w progu i westchnęła.
— Proszę panienki, co to tam o ogrodzie była mowa?
— Babcia mi w nim pozwala gospodarować — roześmiała się Cecylja. — Ja bardzo ogród i kwiatki lubię, a nie mam co robić.
Klucznica aż zbladła i postąpiła kilka kroków.
— Na rany Chrystusowe, niechże bo panienka tego nie czyni! Cóż, własnemi rękami? to dopiero piękne będą ręce! A cudzemi?... gdzie? jak? Dziewka do tego nie starczy, a panna wie, co u nas kosztuje robotnik. A mojeż grządki w co się obrócą? Toć to śpiżarnia nasza i dochód, i wszystko.
— Kochana Piotrusiu, tylko się nie lękaj — odparło dziewczę. — Nie zrujnuję ci nic... dodam jeszcze. Bądź spokojna.
Klucznica nie śmiała się sprzeczać; fartuchem tylko otarła twarz uznojoną, westchnęła głęboko i wyszła, ze łzami w oczach, do swej izdebki.
— Teraz tośmy przepadli z kretesem, — poczęła, głową potrząsając — teraz my zginęli bez powstania, teraz nam koniec nadszedł. Boże miłosierny! Taka, zdaje się, dobra, a uparta. Co jej w głowie? Ona tu wszystko do góry nogami przewróci. To nie może być... to sądny dzień!
Niespokojna Piotrusia, wdziawszy trzewiki na bose nogi, pocichuteńku poszła do starościny, która przy pacierzach jeszcze w salce siedziała. Klucznica oczy miała załzawione i fartuch przy nich. Staruszka zrazu posądziła ją, iż przyszła oznajmić o zgonie tej pstrokatej kury, która od dni kilku niedomagała... wszystkich bowiem wychowanic swych, czubatych i bez czubów, śmierć zwykła była Piotruska opłakiwać rzewnemi łzami.
— Co, Piotrusiu, — spytała — pewnie pstrokata zdechła?
— A gdyby już choć tyle biedy było — zaszlochała klucznica, której rozpacz co chwila wzrastała. — Paniunciu moja, królowo najdroższa! — poczęła, całując ją po rękach. — Czy pani nie widzi, co tu u nas się święci? To poczciwe, dobre dziecko, ta panna Cecylja, ale jej za temi granicami w głowie przewrócili; ona nas tu pogubi wszystkich do ostatniego. Jak zaczęła od pierwszego dnia, tak do góry nogami wszystko. Czyść tylko, szoruj, zamiataj... zguba ostatnia! My tu żyli tyle lat i trzymało się, i dobrze nam jakoś było. Niechżeno się pocznie rumacja, tak nas tu nie stanie i z głodu przyjdzie umrzeć. A to już, słyszę, ogrodu chce. Pani moja, królowo! A cóż ja pocznę? a gdzie ja co posadzę? Toć my z tego żyli!
I płakać zaczęła gorzkiemi łzami. Starościna stała, zupełnie już nie wiedząc, kto tu miał słuszność i co począć wypadało.
— Ale, moja Piotrusiu, — rzekła — uspokójże się.
— Naco nam te przeinaczania? Do czego się to zdało? — wołała klucznica. — My tu i głowy pogubimy, jak się zacznie nowe gospodarstwo.
— Przecież jeszcze niema nic... bądź spokojna. Ja z Cesią pomówię, ona ci się nie sprzeciwi.
Głową potrzęsła stara.
— Dobra panienka, bo ja to od pieluch przecie znam, sama wyniańczyłam i wykołysałam; ale... ona zawsze, bywało, swoją główką, a jak się uprze — rób, co chcesz, postawi na swojem.
Piotruska długo uspokoić się nie mogła i dokazała tego, że starościnę też zaniepokoiła. Staruszka, zwątpiwszy i o sobie, i o Cecylji, myśląc, jak odrobić to, co się stało, poszła modlić się jeszcze na tę intencję do Przemienienia Pańskiego.
Następnego dnia z wielkim niepokojem klucznica szpiegowała każdy krok panny Cecylji, lecz gdy do południa żadne względem ogrodu stanowcze nie zaszły kroki, uspokoiła się powoli. Starościna też nie wznowiła już o tem rozmowy.
— Eh, to jej to tak w głowie, z pozwoleniem, zaświtało, zaszumiało — mówiła sobie w duchu Piotruska. — Zaspała i zapomni. Ale mi strachu napędziła, co się zowie.
Dzień upływał bez najmniejszego wypadku, bez żadnej zmiany. Panna Cecylja pisała listy do południa.
Piotruska i tej pisaniny zrozumieć nie mogła.
— Albo to też — mówiła — do czego cały Boży dzień to pisanie? Oczy tylko psuje i tyle. Co ona może tam tak skrobać po papierze? Żeby pończochę robiła, to takiby z tego co zostało, a z papieru co? — Ruszyła ramionami. — Panie Boże odpuść, taki teraz obyczaj. Książka a pióro — jakby to kobieca rzecz była. Nas nie uczyli tego, a życie się przeżyło, Panu Bogu na chwałę, bez zgorszenia ludzkiego... a z tych mądrości tylko bieda rośnie. Wierci myślą, wierci... aż do piekła się doświdruje.
Przy tym monologu rosół wprawdzie zbiegł i kaczka się przypaliła, ale Piotruska ulżyła sobie, zrzuciwszy ciężar z serca.
— Jeszcze mi i chłopców gotowa pobałamucić, — myślała znowu — bo to się młode jedno na drugie zapatrzy łatwo i zaraz mu się tego samego zachce.
Nie mając przed kim się skarżyć, musiała przed sobą. Dzień jednak bez nowego popłochu zszedł do wieczora.
Nazajutrz poszła Cecylja, wprawdzie z rozkazu babki, pokój Henryka obejrzeć, aby dla marszałka był gotowy. Piotruska, nie spuszczając jej z oka, poszła za nią.
— Niech bo panienka — odezwała się do niej — tak się wszystkiem nie frasuje... my tu sobie rady damy. Nietyle my już przeszli. Jezu miłosierny! Marszałek tu za nic nie stanie, on zawsze staje u Szmula. Gdzieby on chciał w tej ciasnocie... a znowu pana Henryka tak zdusić, żeby u Julka spał, to obu będzie niewygodnie.
Panna Cecylja uśmiechnęła się i uściskała ją serdecznie.
— Piotrusiu, serce moje, — odezwała się do niej — ty mnie pono posądzasz, że ja tu wam chcę wszystko przewracać i przerabiać. Nie bójże się i zaufaj mi trochę. Wróciłam do was, aby wam przynieść spokój i ulgę. O to się staram.
Czułe wyrazy i uścisk wnet zmieniły chwilowe usposobienie starej sługi, która ją po rękach całować zaczęła.
— Jezu miłosierny! — zawołała. — Co panienka myśli? Czyż jabym o co złego, uchowaj Boże, panienkę posądzić aby mogła? Ale ja się boję, żeby nam niechcący nie zrobiła się bieda jaka.
Spłakała się stara. Z za łez ujrzała twarz smutnie uśmiechniętą Cecylji i jakoś się uspokoiła nieco.
— Aj! paniunciu droga, — poczęła znowu — co my tu wycierpieli! Uchowajże Boże, aby poślizgnęła się noga jeszcze... to cóż wtedy będzie?
— Będzie lepiej, Piotrusiu, mówię ci, będzie lepiej — zawołała, ściskając ją, Cesia. — Bóg łaskaw, ale i nam trzeba o sobie pamiętać. Uspokój się tylko, a wszystko będzie dobrze.


VII.

Jednego wieczora, gdy Cesia czytała starościnie „Drogę do życia pobożnego“, kroki śpieszne dały się słyszeć w przedpokoju. Piotrusia otworzyła drzwi, wejrzała przestraszona, dając jakieś znaki niezrozumiałe, i wpuściła do pokoju śpiesznie wchodzącego, słusznego, średnich lat, pięknego jeszcze i wiedzącego o tem, że był piękny, mężczyznę, który prawie biegiem, z uczuciem trochę teatralnie się objawiającem, podbiegł do starościny, witającej go ze wzruszeniem istotnem, otwartemi rękami.
Dziwne wrażenie czynił ten gość czegoś nieszczerego, wymuszonego. Gorączka i żywość, jaką objawiał, niepokoiła raczej, niż się udzielała drugim. Mógł mieć lat czterdzieści z górą, ale ślicznie był zachowany na swój wiek, twarz miał pełną, rumianą, uśmiechniętą, oczy niebieskie, łzawe, usta jakieś wysłodzone, wszystkie ruchy zalotnej kobiety, które w mężczyźnie rażą niemile. Wiek mało go zmienił i nadał mu tylko trochę powagi, a łysina podwyższyła piękne czoło. Był to oczekiwany siostrzan pani starościny, ów złotego serca, poczciwy Bolek, jeden z najpopularniejszych w obywatelstwie i najpowszechniej miłowanych ludzi.
Wpadłszy przeze drzwi, nie przeszedł, ale rzucił się ku starościnie, przypadając do rąk jej i nóg, które ściskać namiętnie zaczął. Staruszka się rozpłakała, całując go w głowę. Cesia, która go sobie ledwie przypomnieć mogła, wstała przygotowana do powitania jak z obcym; ale marszałek zwrócił się ku niej z serdecznym impetem długo powściąganej miłości braterskiej, rozpływając się w czułościach, komplementach i oświadczeniach.
— A! jakże ta zawsze śliczna Cesia cudownie nam rozkwitła, jakże bosko piękna i jakże szczęśliwy jestem, że mogę ją nareszcie widzieć, ja, co tak byłem ujrzeć ją spragniony! Ale ciocia nie uwierzy, doprawdy, co ja mam na głowie. Najprzód te drogie, kochane dzieci, potem to urzędowanie i obowiązki obywatelskie... nieustanne wymagania moich poczciwych, kochanych powietników... Ani chwili spoczynku, nigdy dnia wolnego... Ale powiedziałem sobie, bądź co bądź i niech się stanie, co chce, pojadę paść do nóżek cioci do Zawiechowa. Tak byłem spragniony, stęskniony...
Usta mu się nie zamykały, a oczyma ciągle mierzył Cesię, która, pomimo bliskiego pokrewieństwa, uczuła się wkońcu tem zmieszana.
W głosie, w mowie, w ruchach marszałka było coś tak dziwnie nadrobionego, wysilonego, że chciało mu się ciągle powiedzieć:
— Ale nie męczże się i daj spokój tej komedji.
Cesia, której prawy charakter brzydził się wszelkiem udawaniem i przesadą, doznawała przykrego uczucia, jak gdy się człowiek za kogoś wstydzić jest zmuszony.
Marszałek znać był tak nawykły do podobnego tonu i sposobu obchodzenia się z ludźmi, iż nie poczuwał się nawet do tego, że mógł być śmieszny dla drugich.
Siadł wreszcie, z Cesi nie spuszczając oka, poprawiwszy nieco podróżne ubranie, aż nadto wykwintne. Był to jeden z tych ludzi, których elegancja lubi błyskotki. Ręce miał ślicznych pierścieni pełne, zegarek uczepiony arcydziełem jubilerskiego kunsztu, szpilkę wielkiej ceny, guziki od koszuli rozmiaru małych talerzyków deserowych. Oczyma szukał zwierciadła po salonie, ale jedyne nad kominem nie odbijało nic wcale... uśpione będąc oddawna.
Cecylja od pierwszego kroku i słowa miała już dostateczne pojęcie o tym człowieku, którego znajomość nie wymagała studjów głębszych — objawiał się odrazu, jakim go natura na świat wydała.
— Z jakiem ja niewymownem uczuciem zawsze witam Zawiechów, — odezwał się, przyciskając do piersi z gracją kapelusz podróżny — ach, tego wysłowić nie mogę... Na widok kościołka, pałacu... łzy na powiekach poczułem.
— Poczciwe, złote serce — mruczała roztkliwiona starościna.
— Tym razem wzruszenie moje było jeszcze większe, niż kiedykolwiek, — mówił dalej — bom już wiedział, że poznam drogą kuzyneczkę, którą tak pragnąłem bliżej, lepiej ocenić, tyle o niej słysząc.
Cecylja oczy spuściła.
— Sześć lat niebytności.
— Tak, sześć lat, które mnie się wiekiem wydały — odezwała się, wzdychając, staruszka.
— A mnie przy pracy, mimo tęsknoty, zbiegły tak żywo — wtrąciła Cecylja.
— Kuzynka była zagranicą? — spytał marszałek.
— Przez całe lat dwa podróżowaliśmy z państwem S. Zwiedziłam z nimi Włochy, Szwajcarję, Niemcy, Paryż i Londyn — poczęła Cecylja, chcąc prostą opowieścią ostudzić nieco rozmowę.
— Prawdziwa opieka Boża nad sierotą — rzekła starościna.
— Jakże się to potem kuzyneczce nasz kraj wydał? — spytał marszałek.
— O! jak swój, jak rodzony, jak ten, do którego się nawet pod neapolitańskiem niebem tęskniło.
Rozmowa, w ciągu której ani na chwilę marszałek nie spuścił z oka pięknej kuzynki, co ją niezmiernie mieszało, trwała jeszcze chwilę, aż nadjechali Henryś i Julek, do których z wezbraną na nowo czułością porwał się marszałek.
— Te kochane moje chłopaki!
Ściskając, mało ich nie podusił. Szczęśliwy był, rozłzawiony niemal... nie mógł wyrazić, co czuł, a starościna unosiła się ciągle nad sercem tego poczciwego Bolka.
Gdy się to działo w salonie, naprzeciwko Piotruska, mając przyjmować gościa tak wielkiego znaczenia, ręce łamała w niepewności, co i jak dać panu, tak nawykłemu do wygód. Szczęściem na zapytanie starościny, czyby się kawy nie napił, marszałek oświadczył, że ją przyjmuje, i Julek pobiegł zadysponować ten napój, który ze wszystkich najłatwiejszy był do przygotowania — śmietankę miała Piotrusia taką, że się jej wstydzić nie potrzebowała — tackę postanowiła przykryć całą serwetką, aby jej nagość nie raziła. Ponieważ pora była spóźniona już, spodziewała się, że może marszałek wieczerzy się wyrzecze, a modliła się o to, aby mieszkania w pałacu nie przyjął. Lecz gdy staruszka mu je zaofiarowała, a Henryk oświadczył, że pokój swój wyporządził, marszałek, chociaż już zajechał był do Szmula, od którego przyszedł pieszo i rzeczy swoje tam rozpakować kazał, po pewnym namyśle, spojrzawszy na Cesię, przyjął gościnność ciotki.
Nie wszystkim to może wypadło na rękę, ale honor był wielki. Posłano do kamerdynera, aby się przeprowadził do pałacu. Nigdy też może czulszym, serdeczniejszym nie widziano marszałka, jak teraz, nigdy więcej ochoczym do rozmowy i wynurzającym się. Szczególniej ubolewał nad brakiem dozoru u siebie w domu, nad trudnością znalezienia osoby, któraby dzieciom jego matkę mogła zastąpić. Zdawał się niesłychanie o los tych biednych robaczków troskliwym.
Pomówiwszy trochę ze starościną, parą komplimentami zaspokoiwszy chłopców, ze szczególniejszą sympatją zwracał się ciągle do panny Cecylji, która, choć wdzięczna za nią, tak wkońcu była zmieszana i zmęczona może, że się wyślizgnęła z pokoju. Marszałek przysiadł się zaraz do starościny.
— Kochana ciociu! — zawołał. — Cóż to za urocze zjawisko ta Cesia nasza! jaka to dystynkcja, wdzięk, powaga!
— O, to nic jeszcze, — odezwała się staruszka — ale gdybyś wiedział, ile w tej główce rozumu, ile energji w tem sercu, jakie to poczciwe, dobre, poświęcające się dziecię! Bo, proszę cię, ona, której się najświetniejsze miejsca stręczyły, naprzykład u księstwa M., odrzuciła wszystko, aby tu ze mną przebyć smutnie czas jakiś w tej mojej biedzie i tęsknicy. Jakie to pracowite, niezmordowane...
— Jestem prawdziwie widokiem jej zachwycony — mówił marszałek.
W tej chwili Henryk i Julek wyszli z pokoju, a gość, westchnąwszy, kończył:
— Naco jej szukać cudzych bogów? Jabym był najszczęśliwszy, gdybym taką opiekunkę, nauczycielkę, zyskał dla moich dzieci! O, mój Boże!
Babka, trochę zdziwiona, podniosła oczy. Oboje na ten raz zamilkli. Staruszka pomyślała, że jużci dla siostrzenicy nie byłoby w tem nic ani dziwnego, ani zdrożnego; ale... żal jej było Cesi dla siebie.
Przed wieczorem marszałek się wymknął na miasto, dziękując za wieczerzę, i dopiero w godzinę dobrą powrócił. Siedziano jeszcze w salonie, a gdy rozchodzić się przyszło, używając przywileju kuzyna, gość zaszedł do pokoju Cesi. Tu nastąpiły nowe uniesienia nad mnóstwem rzeczy, z takim smakiem ułożonych, tak dobranych, i rozmowa, w której całą swej duszy tęsknicę starał się wylać marszałek, odmalować swe prace nieustanne dla dobra ogółu i t. p. Henryk i Julek zaczęli poziewać i wymknęli się na górę, nie mogąc wmieszać się do rozmowy. Marszałek pozostał, rozparty w fotelu, choć godzina była późna, choć Cesia kilka razy spoglądała na zegarek. Nieprędko, sam prawie utrzymując monologiem niewiele podsycaną rozmowę, pożegnał dosyć zakłopotaną kuzynkę, na której rączce złożył pocałunek gorący.
Rączka ta, którą mu dosyć niechętnie podano, posłużyła jeszcze za temat do nowych uwielbień. Był i nią zachwycony, bo rzeczywiście rękę panna Cecylja miała klasycznie piękną.
Gdy się drzwi za tym złotym Bolkiem zamknęły wreszcie, biedne dziewczę odetchnęło i rzuciło się w fotel, znużone, niespokojne, z uczuciem jakiegoś niesmaku, prawie wstrętu, choć sobie wyrzucała to, jak grzech.
Marszałek zwykle nie bawił w Zawiechowie dłużej nad godzin kilka. Rozliczne jego zajęcia urzędowe, niespodziane listy i t. p. zmuszały go zawsze tę najukochańszą ciocię żegnać nadzwyczaj prędko, choć mu tu dobrze było, jak w raju. Zdawało się więc, że i tym razem pewnie wylew czułości dłużej nie potrwa. Piotrusia, która u starego kamerdynera miała pewną wziętość, ostrożnie poszła się dowiadywać o dzień następny, dla zorjentowania się z obiadem. Pan Józef szepnął jej na ucho, iż prawdopodobnie cały dzień zabawią nazajutrz.
Rozmowa poufna między dwojgiem sług starych, co się znali jeszcze za gorętszych czasów, gdy panna Marjanna była zachwycającą subretką, a pan Józef ślicznym chłopakiem, gdy po kątach kradło się całusy — rozmowa ta była nadzwyczaj szczera i otwarta. Stary pan Józef śmiał się.
— Jabym nie zaręczył, — rzekł zcicha — żebyśmy i dłużej nie zabawili. — Ja go znam, mój miły Boże, lepiej, niż siebie samego. Gęba mu się nie zamykała, tak pannę Cecylję chwalił. To bałamut, jakiego świat nie widział. Wdowiec, dzieci ma, łysy, a zobaczy pani Piotruska, że będzie smalił do niej cholewki.
Klucznica odskoczyła oburzona, żegnając się znakiem krzyża świętego.
— Wstydźże się oto takie herezje prawić! — odparła. — A toć krewni między sobą... niechże Bóg uchowa.
— Eh, — rzekł spokojnie Józef — po ludziach to chodzi... Ale ba! A u mojego marszałka co na placu, to nieprzyjaciel... strasznie romansowy.
— To niechby się żenił — z oburzeniem dodała Piotruska.
— A co tu pomoże ożenienie? Nieboszczka pani, świeć Panie nad jej duszą, trzymała go dobrze... a co to pomogło? Z urzędu jeździł i po wszystkich dworkach panny bałamucił, że już o ekonomównach nie mówię, bo...
Tu Józef splunął, a Piotruska się namarszczyła.
— Żeby mu zaś tu coś takiego do głowy przyszło, — dodała — temu nie wierzę.
— Hę, hę! — rozśmiał się Józef — zobaczycie.
Pomimo niedowiarstwa Piotrusi, uderzyło ją to, że nazajutrz zrana marszałek, wyświeżony, wyperfumowany, przyszedł najprzód do panny Cecylji, która na widok jego poważniejszą przybrała postać niż zwykle i przywitała go bardzo chłodno.
Podczas kawy, podanej u starościny, Cesia była w ogrodzie. Boleś dla cioci czulszy był, niż kiedykolwiek, w dowód czego nawet zaległą pensyjkę jej wypłacił i po dłuższej rozmowie oświadczył starościnie, iż namyśliwszy się dobrze, mógłby pannie Cecylji warunki pobytu w swoim domu uczynić bardzo korzystnemi.
— Ciocia dobrodziejka nie uwierzy, co to jest na obcych się spuszczać, dzieci oddać ludziom, nie mającym serca, wprowadzać do domu osoby nieznane. Nieustanna troska. Ja ciągle w rozjazdach, Cesia byłaby dla nich opiekuńczym aniołem. Cóż może być stosowniejszego, jak opieka kuzynki, a dla mnie byłoby to uspokojeniem.
Mówił długo, a że starościnie prawie wszystko wmówić było można, choć zrazu myśl ta dziwną się jej trochę zdawała, wzięła ją do serca. Marszałek obowiązywał się powiększyć cioci swą pomoc o tysiąc złotych, pannie Cecylji płacić pięćset rubli i zostawić jej swobodę pani domu. Było to tak ponętne dla biednych ludzi, iż staruszka oprzeć się nie mogła.
— Czekajże, proszę cię, — rzekła — po południu ja z nią o tem pomówię i ani wątpię, że przyjmie. Już spuść się na mnie; choć mi z nią rozstać się przykro, ale dla ciebie, co tyle czyniłeś dla nas...
Marszałek pośpieszył ucałować rączki i wpadł w nadzwyczaj dobry humor. Dzień dla wszystkich zszedł szybko i wesoło. Panna Cecylja mało się pokazywała. Ile razy znalazł się przy niej kuzynek, był nadzwyczaj czuły i nadskakujący.
Po obiedzie, tak jak w planie było, starościna sama z wnuczką została.
— Moja droga Cesiuniu, — rzekła pocichu — ja ci coś mam powiedzieć, tylko nie bierz tego ze złej strony, nie tłumacz sobie oziębłością. Ja z tobą jestem o tyle szczęśliwa, o ile tylko być mogę, ale... dla ciebie otwiera się daleko piękniejsza perspektywa.
Cesia spojrzała niespokojnie.
— Ten biedny Bolek z dziećmi sobie rady dać nie może i chce zaprosić ciebie do swego domu, abyś je wzięła w opiekę. Ofiaruje ci pięćset rubli, a i mnie także tysiąc złotych więcej. Będziesz u niego panią w domu... jak w raju.
Spojrzała na wnuczkę, która drżąca siedziała ze spuszczonemi oczami i milczała długo.
— Cóż ty na to? — zapytała staruszka.
— Byłoby to bardzo ślicznie, — odpowiedziała spokojnie Cecylja — ale ja się na siłach nie czuję. Potrzebuję wypoczynku. Postanowiłam przy babci jaki rok posiedzieć. Proszę, nie wypędzajcie mnie stąd.
Głos jej drżał. Starościna uczuła się przejętą; boleśnie jej się zrobiło. Wstała i rzuciła się jej na szyję.
— Cesiu, kochanie! któżby cię przymuszał. Ale mnie, przez miłość dla ciebie, zdawało się, że ci to będzie dogodne, przyjemne. Tyś do naszego ubóstwa nienawykła, a tam w domu dostatek.
— Babciu, mnie tu dobrze — zawołała Cesia. — Jeszcze się poznać nie dałam, ale się tu przydam... będzie nam lepiej wszystkim. Moja droga babciu, za nic, za nic w świecie! Nie nakłaniajcie mnie do tego, nie pojadę.
Stanowcza odpowiedź zamknęła usta staruszce; nie śmiała nalegać więcej, chociaż zakłopotana była, co temu poczciwemu Bolkowi odpowie. Przykro jej było zawód mu uczynić, postanowiła więc złagodzić odmowę i odłożyć na przyszłość nakłonienie Cesi.
Wkrótce zjawił się marszałek, obładowany łakociami i ciastkami, które przyniósł z miasteczka; lecz póki Cecylja była w pokoju, mówiono tylko o rzeczach obojętnych. Starościna umyślnie jej powierzyła coś, aby się mogła z Bolkiem rozmówić. Z twarzy jej domyślał się już nienazbyt pomyślnej odpowiedzi.
— A cóż? — spytał, przysiadając się. — Mówiła ciocia z Cesią?
— Trochę, — odparła starościna — ale z nią obcesowo nie można. Ja ją znam. Daj mi czas, ja powoli ją do tego skłonię. Myślę, że możeby wypadało, abyś ją i chłopców na jaki tydzień zaprosił. Zobaczyłaby dzieci, poznałaby dom...
— Ale bardzo chętnie! — zawołał marszałek.
— Tylko powoli, powoli, — przerwała starościna — nie naglij, nie gorączkuj się. My to zrobimy, zobaczysz.
Marszałek pocałował ją w rękę. Wchodząca Cesia, która się domyślała treści rozmowy w czasie niebytności swojej, znalazła kuzynka w nadspodziewanie dobrym humorze i odetchnęła swobodniej. Przysiadł się do niej marszałek ze zwykłej treści opowiadaniami o sobie, gdyż, skutkiem nałogu, o kim i o czem innem, jak o sobie, mówić nie umiał. Panna Cecylja była trochę weselsza i ostrożnie żartowała sobie z niego. Przybywający też chłopcy ożywili towarzystwo, szczególniej Julek, bo Henryś był ciągle smutny, zatopiony w sobie i niespokojny. Cesia napróżno usiłowała go z tego usposobienia wyprowadzić. Coś mu na sercu i duszy ciążyło.
Spodziewali się wszyscy, że marszałek, dla którego czas był tak drogi, wieczorem pożegna ciocię i nazajutrz zpowrotem do zajęć swych urzędowych wyruszy. Lecz ożywiony bardzo, tak się tu jakoś dobrze znajdował przy ukochanej cioci, iż postanowił część jeszcze dnia następnego pozostać, za co mu starościna najczulej podziękowała.
— Tu przynajmniej człowiek wytchnie trochę i o wszystkich troskach zapomni, — mówił Bolek — a mnie się to tak rzadko zdarza, bym sercu mógł dogodzić.
Cały wieczór najwięcej znowu mówił z kuzynką, opisując jej dom swój, życie i wtrącając nieznacznie nadzieję, że ona kiedyś z braćmi zechce go może odwiedzić, czem go prawdziwie uszczęśliwi.
Panna Cecylja nic nie odpowiedziała.
— Ja konie przyślę, rozstawię, — dodał marszałek — wybiorę taki czas, żeby nam żaden obcy gość nie zamącił familijnej tej uroczystości, bo to dla mnie będzie prawdziwa feta! Panna Cecylja zobaczy mój domek, ogród, okolicę... która, sądzę, że jej się podobać powinna.
Julkowi bardzo się ten projekt uśmiechał; Henryk, jak zwykle, chodził posępny i zamyślony.
Tegoż wieczora, po rozstaniu się ze starościną, odprowadzając Cesię do jej pokoju, wcisnął się do niej pan marszałek i, niby odniechcenia, na chwilkę zasiadł w fotelu, a pozostał z godzinę. Tematem pogadanki było jego serce, które nigdy w życiu nie zostało zrozumiane, ocenione... jego czułość, której się tyle napróżno wylało, marzenia młodzieńcze, ścigające go teraz jeszcze, pragnienie cichego szczęścia. Wzdychał, gładził łysinę, był melancholiczny, szukał oczów i wejrzenia Cesi, ale się z niemi spotkać nie mógł.
Znajdował ją dziwnie zimną i ostygłą i zapytał, czy ona marzeń podobnych nie przechodziła. Spojrzała mu w oczy surowo.
— Kochany kuzynie, — rzekła — wy szczęśliwi, którym nie zbywa ani na powszednim chlebie, ani na obmyślanej przyszłości, możecie latać w obłoki za widmami marzeń... ale nam to wzbroniono. Powiedz mi, za kogobyś mnie miał, gdybym, patrząc na tę moją biedną, znękaną staruszkę, na dwóch braci, błąkających się bez celu po tym ciasnym świecie naszej parafji, sama sierota... bez jutra... rozmarzała się takiemi poezjami życia?
Marszałek zmieszał się nieco.
— Ale, mój Boże, — zawołał — to nie przeszkadza kochać, marzyć i osładzać sobie rzeczywistość ideałami choć we snach. Ja ciocię także kocham bardzo, ale jej położenia, do którego nawykła, nie widzę tak bolesnem. Osładza je taka miła i dobra, a przywiązana rodzina. Co się tyczy chłopców... z ich imieniem i powierzchownością, przy poczciwych sercach — możnaż się tak bardzo o przyszłość troskać? A kuzynka... kuzynka masz ją przed sobą, jaką zechcesz, bo się o twoją rękę dobijać będą.
Cesia rozśmiała się smutnie.
— Ja, — rzekła — inaczej widzę jakoś to wszystko, a o sobie, wierz mi, kuzynku, najmniej myślę. Tymczasem trzeba radzić babce i braciom.
— Ale cóż kuzynka im poradzić możesz? — spytał marszałek.
— Nie wiem jeszcze, — odezwało się dziewczę — zobaczymy. Za krótko tu jestem. Otwarcie tylko powiem, że dobrzy, poczciwi moi braciszkowie próżnują.
— Ale cóż robić mają? — zdumiony podchwycił z dobrą wiarą marszałek. — Horyszkom nie wypada iść w służbę, ani się lada czem zająć.
— Lada czem, byle zająć! — przerwała Cesia żywo.
Marszałek zamilkł trochę.
— Im tego nie możesz mieć za złe, to przecie jest życie całej naszej młodzieży. Cóż szlachcic ma robić, jeśli do wojska nie pójdzie? Pobawią się, polatają, pożenią potem, no, i będą gospodarowali.
Cecylja zamilkła i spojrzała na zegarek. Kuzynek, dostrzegłszy to, wstał z fotelu.
— Droga kuzynko, — rzekł — mogę się pochlubić przywiązaniem do całej rodziny, ciocia oddaje mi w tem sprawiedliwość. Kocham Zawiechów cały, ale dziś jest on dla mnie droższy jeszcze, niż dawniej, gdym bliżej poznał kochaną kuzynkę, dla której czuję niewysłowioną sympatję. Ach, gdybym choć setną część jej mógł pozyskać!
Mocno zarumieniona Cesia, której rękę pochwycił i trzymał, obróciła to w żart i powiedziała co najprędzej dobranoc.
Zaledwie wyszedł, gdy Piotrusia, która bodaj pode drzwiami czatowała, wsunęła się, jakby przestraszona czemś i wzruszona.
— A co? jedzie on jutro, czy nie? Jak Boga kocham, jeszcze parę dni, to ja tu trupem padnę — zawołała.
— Nie wiem; zdaje mi się, że ruszy jutro po obiedzie.
— Po obiedzie! — tragicznie łamiąc ręce, z wyrazem strapienia powtórzyła Piotrusia — po obiedzie! A na obiad co ja mu dam? Chyba kurę, i to tę, co mi nieść zaczęła.
Uśmiechnęła się Cesia i wcisnęła jej na pociechę w dłoń kilka złotych, aby o pieczyste nie potrzebowała się frasować.
Oprócz starościny może czuły marszałek, po całych dniach mówiący o sobie, wszystkich znużył wielce. Henryk wysuwał się często, Julek ziewał, a Cecylja, z głową zwieszoną nad robotą, nie słuchała już nawet. Nie było go czem zająć i zabawić, bo go nic, oprócz niego samego, nie interesowało. Jakkolwiek parę dni, spędzonych w Zawiechowie, poświęcił szczególniej nawracaniu kuzynki, nie czuł, żeby w tem znaczny postęp uczynił, lecz nie tracił znać nadziei, bo raz jeszcze prosił starościny, ażeby mu Cesię namawiała, co ona najuroczyściej przyrzekła. Po obiedzie i kawie konie zaszły i Cecylja odetchnęła lżej, gdy po pożegnaniach najczulszych ujrzała marszałka, oddalającego się nareszcie.
Nie na tem koniec był przecie. W pokoju swoim znalazła list od kuzynka, widocznie z wielkiem staraniem wystylizowany, w którym urzędownie proponował jej dom swój, opiekę nad dziećmi i klucze gospodyni domu. Rzuciwszy nań ledwie okiem, zmięła go i zasunęła między niepotrzebne papiery, ale łza zakręciła się jej w oku.
Babka, wierna swojemu przyrzeczeniu, od tego wieczora, rozczulona wielce pobytem Bolka i uczynionemi przez niego ofiarami, poczęła nawracanie Cesi. Dozwalając mówić staruszce, nie sprzeciwiając się jej wcale, Cesia słuchała bardzo cierpliwie, a naglona pytaniami, odpowiadała tylko, że jej w Zawiechowie najlepiej.
— Babcia mnie przecie nie wypędzi.
Starościna kończyła wtedy uściskiem i milczeniem. Biedna staruszka chciałaby wszystkim dogodzić i usłużyć, nie wiedząc dobrze, co radzić, a co odradzać. Namowy jej jednak niczemby były jeszcze, gdyby jakimś dziwnym sposobem Piotrusia nie dowiedziała się o projekcie, a że, mimo drwin starego Józefa, nic w tem znowu zdrożnego nie widziała, wzięła więc na siebie popieranie marszałka i starościny. W duszy, choć kochała Cesię, zaczynała się jej obawiać i wyrozumowała sobie, że to czyni dla jej własnego dobra, gdy w istocie trochę się jej pozbyć była rada. Panna Cecylja zaglądała po kątach, wymagała czasem jakiegoś niesłychanego porządku i czystości, a z każdym dniem nowe jakieś objawiała żądanie ulepszeń różnych, czego Piotrusia nie znosiła.
— Ale bo — mówiła sama sobie — kiedy jej tu u nas niekoniecznie, to dlaczegóż nie ma jechać do takiego domu, gdzie tylko, słyszę, ptasiego mleka braknie, bo Józef powiada, że tam zbytek, od bażantów i od kuropatw na powszedni dzień. Niechajby my sobie spokojni zostali, jak bywało... Nam tu ze wszystkiem dobrze, byle nikt głowy nie mącił.
Przejęta tem przekonaniem i pewna, że kuzyn bliski nie może się kochać w krewnej, boćby to było obrazą Boską, Piotrusia z naiwną niezręcznością, która jej się wydawała mistrzowską sztuką, codzień prawie zachwalała Cesi marszałka, jego dostatki, dom i usiłowała obudzić w niej politowanie nad sierotkami. Niecierpliwiło to trochę pannę z początku, ale później już pozwalała jej prawić, co chciała. Czasem tylko rzuciła z uśmiechem:
— Piotrusiu, ty się mnie chcesz stąd pozbyć.
— A, jaka bo panienka niedobra! zaraz pozbyć! A jaż nie dla czyjego przecie dobra to mówię.
I na tem się kończyło.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.