Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

miasteczkiem widać jakieś mury... zrujnowany zamek czy pałac...
— A tak, tak, — podchwycił, zsuwając się nieco z kanapki, szlachcic i wyciągając ręce na stolik. — Zwało się to i było pałacem; ludzie nawet do dzisiejszego dnia tak go, jakby na żart, nazywają... Ruina, mości dobrodzieju, ruina.
Podróżny wciąż się niby swoim rękom przyglądał.
— Jakto, — zawołał — nikt już tam nie mieszka?
— A owszem, — westchnął Drapacki — ale o temby wiele mówić, a smutno słuchać.
Podróżny nie nalegał, spojrzał tylko badawczym wzrokiem na Drapackiego, który, jakby wyzwany, począł prawić odniechcenia, powoli:
— Było to, mości dobrodzieju, dziedzictwo znacznej u nas familji Horyszków. Stary ród, dobra krew, niegdyś ludzie bardzo możni, bardzo możni!... Potem to podupadło. Za Poniatowskiego jakoś się byli znowu dźwignęli; kupili nawet ekonomję, dobra wielkie... ale to im ręką nie poszło.
— Z jakiegoż powodu? — wtrącił gość.
— Hm, różne pono się do tego przyczyniły... Mój mości dobrodzieju, ja, co z okładem pół wieku na świecie żyję, muszę to powiedzieć, że, dalipan, człowiek ani wie, jak fortunę robi, ani jak ją traci. Tak i tu bywało różnie; może państwo trochę zawróciło głowy, bo ze starego zameczku pobudowano pałac... Trzymało się koni dużo, służbę liczną, lubiło się wesołe życie i kompanję, wszystko, co błyszczy i świszczy... aż poślizgnęła się noga.
— I stracili wszystko?
— Powoli do ostatniego niemal chłapcia ziemi... bo cóż im dziś zostało? śmiać się z tego... stary pałac, ogród i coś tam gruntu, który mieszczanie biorą na dziesięcinę, ale z tego niema nawet na chleb razowy.
Drapacki umilkł. Gość spojrzał ku niemu, zatrzymał się długo i dorzucił dość chłodno:
— A familja?