Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Familja — począł zwolna Drapacki — dogorywa, mój mości dobrodzieju.
W tem miejscu opowiadania nadjechały właśnie tak upragnione i zdawna oczekiwane kotlety; szlachcic o rozmowie zapomniał, spostrzegłszy Moryca, który śpieszył z niemi.
— Przecież zlitowaliście się nade mną! Godzinę z ogonem czekałem... na zegarku liczyłem... tak, godzinę. Dajże mi pół buteleczki porteru — tylko nie tego waszego... rozumiesz?
Moryc wybiegł, a szlachcic, serwetę założywszy pod brodę, zabrał się chciwie do pływających w podejrzanym sosie tak zwanych kotletów, które heroiczny opór stawiły tępemu nożowi i przetartym już zębom dziedzica Szerementowszczyzny. Pomimo to Drapacki uczuł się dźwigniętym na humorze i sam przerwaną począł znowu rozmowę.
— Familja dogorywa — rzekł. — W pałacu mieszka do dziś dnia starościna Horyszkowa, która w nim lepsze zapamiętała czasy, dziś w największej nędzy, można powiedzieć. Gdyby jej siostrzan marszałek kiedy niekiedy groszem nie zasilił, toby to z głodu poumierało, taka tam bieda. A żebyż tę biedę samej jeszcze cierpieć, ale dwóch wnuków przy niej, dobre chłopcy, tylko do niczego, wartogłowy. Wypieszczono to, wychuchano, a dziś próżnują, po dworach jeżdżą, staruszkę objadają, i niema z tego nic i nie będzie nic, chyba się któremu uda ożenić bogato. Ale i to trudno, bo szlachcic żaden im córki nie da, bojąc się, by majątku, jak dziad i ojciec, nie puścili z wiatrem... Słowem, serce się kraje na to patrzyć i mówić o tem... Pałacysko zacieka zewsząd, dach gnije, część już słomą poszyli, w środku brud i nędza...
Drapacki westchnął... gość zdawał się słuchać z zajęciem daleko większem, niż z początku.
— Jakto! więc nie mają nikogo z familji, coby się zajął ich losem? — spytał.