Resurrecturi/Część II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POWIEŚCI O DAWNYM OBYCZAJU — Tom XVI
J. I. KRASZEWSKI
RESURRECTURI
CZĘŚĆ II.
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE



I.

Obok drewnianego kościoła, w starych lipach trochę opodal, stało probostwo, które zajmował ksiądz kanonik, człowiek poważny, niemłody już i chory. Mało się on teraz mógł trudnić parafją, a o niewiele wprawdzie od niego młodszy, ale daleko silniejszy i zdrowszy ksiądz Kulebiaka, wikary, dźwigał cały ciężar pracy około duszyczek. Trud to był niemały, bo parafja, nader rozległa i rozrzucona, nieustannego wymagała rozjazdu po małych dworkach szlacheckich; ale wikary, gdy jeden dzień w domu siedział, nudził się. Nawykł do takiego życia i stało się ono dlań potrzebą. Nie chorował nigdy, zdawał się też nie tęsknić nigdy za spoczynkiem; z jednej kałamaszki trzęsącej przesiadał się na drugą, gorszą jeszcze, i po sławnych w okolicy grobelkach kamiennych ruszał, odmawiając pacierze, do chorego, nigdy się nie skarżąc ani na nawał obowiązków, ani na znużenie.
Za probostwem osobna chata stanowiła wikarję; sam ją sobie przed laty dwudziestu urządził ksiądz Kulebiaka i obsadził, a już brzozy i akacje dokoła dobrze ją ocieniały. Stała trochę na uboczu, miała swój dziedzińczyk i zajazd osobny, a że wikary konie lubił i dwa ich trzymał, miała i stajenkę u boku.
We dwa dni po wyjeździe marszałka, ksiądz Kulebiaka właśnie około dziewiątej wieczorem wrócił od chorego z Połonnego-Hruda i znużony, przekąsiwszy, legł spać. Wieczór był ciemny, chmurny i deszczyk poprószał, a że w taki słotny czas, mówią ludzie, śpi się najlepiej, po pracy zaś kamienny sen zwykle przychodzi, nie dziw, że ksiądz Kulebiaka tak twardo usnął, iż mimo ponowionego stukania w okiennicę, nic a nic nie słyszał. Marzył tylko, iż okrutnie na dworze grzmiało.
W drugiej izdebce na tapczanie sypiał zakrystjan Bąkiewicz, który wieczorem pijał piwo i po niem także sen miał kapitalny; jednakże wkońcu walenie w okiennicę zmusiło go zerwać się i, na łokciu sparłszy, posłuchać.
Nie było wątpliwości: ktoś bez miłosierdzia tłukł w okiennicę pokoju księdza wikarego. Bąkiewicz, człowiek bojaźliwy, przeżegnał się i skoczył do drugiej izby. Wikary chrapał, a zewnątrz bębniono coraz żywiej i głośniej.
Zakrystjan chwycił wikarego za rękę.
— Ojcze, ojcze! — zawołał. — Coś się stało... ktoś pod oknem wali.
Zerwał się wikary.
— Co to jest? która godzina?
— Godziny nie wiem, ale ktoś stuka.
Ksiądz Kulebiaka, choćby najmocniej spał, przebudziwszy się, natychmiast był przytomny.
— Idź, świecę zapal i drzwi otwórz... a prędzej!
Zwinął się Bąkiewicz, kilka razy potrąciwszy w izbie sprzęty, a wikary już, przeżegnawszy się, sutannę i buty wciągał, przeczuwając, iż będzie pewnie gdzieś potrzebny.
Gdy świeca zapalona została, a stukanie nie ustawało, Bąkiewicz odryglował drzwi i począł wołać:
— A kto tam?
W mroku postrzegł powóz, czterema końmi w poręcz zaprzężony, i parę osób kręcących się koło niego. W tejże chwili mężczyzna w płaszczu, prowadząc pod rękę kobietę okrytą mantylką, zbliżył się ku drzwiom i wszedł na wikarję.
Ksiądz Kulebiaka wychodził z alkierza, w którym spał, gdy ujrzał przed sobą stojącego Henrysia Horyszkę z panną Hanną Sławczyńską, spuszczającą oczy — spojrzał, ręce rozpostarł i osłupiał.
— A to co? w imię Ojca i Syna? A to co się stało?
Henryk puścił rękę panny, która obejrzała się, znalazła krzesło i padła na nie, oczy zasłaniając, a sam przystąpił żywo do księdza, wołając głosem przerywanym, zdyszany i wylękły:
— Ojcze dobrodzieju! ty, który... ty, co... jesteś przyjacielem naszego domu, do ciebie po ratunek przybywamy... daj nam ślub!
Ksiądz Kulebiaka aż się żachnął.
— Sfiksowałeś, czy co? bez zapowiedzi? bez pozwolenia rodzicielskiego? Co ci jest? z kim?
Twarzy był nie dojrzał, bo Hanna ją osłaniała.
— Ja kocham pannę Hannę Sławczyńską, — zawołał, prawie od przytomności odchodząc, Henryk — ona mi jest wzajemna, a ojciec tyran chce ją zmusić...
Przykląkł przed księdzem, który znowu się cofnął.
— A to komedja! — odparł. — Co wam jest? Cóż to będzie za ślub, per dominum pstrum. I asindziej, panie Henryku, mogłeś na to rachować, myśleć, że ja taki ślub waćpanu dam, abym potem, nie mówię już, rekolekcje odsiadywał... mniejsza z tem, ale na śmiech się wystawił i na wspólnictwo takiego szałapuctwa. Co waćpanu w głowie? gdzieś rozum podział?
Panna siedziała ciągle z zakrytemi oczyma.
— Ojcze! — zaczynając go już po rękach całować i lamentując żałośnie, wołał Henryś — nie gub mnie, nie gub panny. Zlituj się! A nie dasz ślubu, to stanie się co gorszego: pojedziemy na kraj świata.
Ksiądz Kulebiaka ze smutną twarzą stał nieporuszony wcale.
— Gorszego, — rzekł — trudno już, aby się co stać mogło, bo to są żarty z sakramentu, mój panie Henryku. Ślub to nie śniadanko na poczcie. A godziłoż się pannę z zacnego domu namawiać, porywać, uczynić taki skandal przeciw woli rodziców? Chcesz staruszkę-babkę dobić, familji własnej uczynić zakałę?
— Mój ojcze, — wyrwał się impetycznie Henryk — co się stało, źle czy dobrze, ale się stało. Będziesz łajał potem, jak chcesz, ale w tej chwili nam ślubu trzeba, lub...
— Lub co? — zapytał ksiądz Kulebiaka.
Panna zerwała się z siedzenia.
— Henryku! jedźmy gdzie indziej, jedźmy! Mnie strach ogarnia... jedźmy!
Ksiądz stał z załamanemi rękami.
Henryk błagał go napróżno: nie dawał się poruszyć.
— Jedźcie, dokąd chcecie, — rzekł — ślubu nie dam, bo nie mogę. Ślub taki nie byłby ważny. Ale coście to uczynili... coście uczynili, dzieci nierozważne! Henrysiu, ktoby się tego po tobie spodziewał. Na rany Pańskie, może w domu nie spostrzeżono jeszcze ucieczki. Wracajcie, rzućcie się do nóg rodzicom...
Henryk, nic już nie odpowiadając, podał rękę Hannie.
— Jedźmy — rzekł.
Domawiał tego wyrazu, gdy około wikarji dał się słyszeć hałas, brzęk i głos Sławczyńskiego.
— Tu są... tu zdrajca! da mi gardło!
Panna Hanna, przestraszona, rzuciła się do alkierza, potrąciwszy księdza, a Henryk, jak osłupiały, pozostał. W progu już się pokazał Sławczyński stary, z kijem ogromnym w ręku, zasapany, w kapocie porozpinanej, bez chustki na szyi. Ze wściekłym wyrazem twarzy pędził za nim słuszny, urodziwy chłop jak dąb, narzeczony panny, Mazurowicz. Henryk, widząc ich wprost nacierających na siebie, chwycił stołek i gotował się z nim do obrony.
Sławczyńskiemu od krzyku tchu brakło. Wołał tylko, dławiąc się:
— Jest!... jest!
Wtem w progu już izby słabo mu się zrobiło... uchwycił się za piersi. Ksiądz Kulebiaka, zobaczywszy to, pobiegł ku niemu, a Mazurowicz, jak wściekły, rzucił się na Henryka.
— Ty jakiś!
— Stój, bo ci łeb rozwalę! — krzyknął Horyszko. — Chcesz się bić, choćby na śmierć, dobrze; ale nie tu i nie jak parobcy.
— Bić się... tak... bić!
I sunął się Mazurowicz na niego.
— Daj mi broń! masz broń?
W dwóch kieszeniach Mazurowicza sterczały pistolety. W pierwszym impecie Horyszko rzucił się nań i wyrwał mu jeden. Stało się to w mgnieniu oka. Ksiądz Kulebiaka, trzeźwiący nawpół omdlałego Sławczyńskiego, nie miał czasu się obejrzeć, ani krzyknąć, gdy już dwaj rywale zmierzyli do siebie. Rozległy się w izdebce spokojnej dwa strzały i krzyk bolesny a wrzawa. Mazurowicz stał wśród dymu, a Henryś chwycił się za piersi, potem oparł o stół i runął, zawoławszy:
— Hanna!
Z drugiego pokoju wbiegła panna Sławczyńska, jak obłąkana. Ojciec, ujrzawszy ją, odzyskał przytomność i pochwycił, wołając:
— Do powozu! do domu! Mazurowicz, pomagaj!
Mazurowicz, z za kłębów dymu zobaczywszy leżącego we krwi Horyszkę, zbladł... chciał uciekać, gdy głos ojca zahuczał:
— Ma, na co zarobił. Do powozu i do domu!
Oprzytomniał dopiero narzeczony i, chociaż panna odtrąciła go ze wstrętem, tuląc się sama do ojca, poszedł za nią i za Sławczyńskim.
Wikary już klęczał na ziemi przy ranionym, usiłując dojrzeć rany, łamiąc ręce i niebardzo wiedząc, co począć. Wrzawa, przed chwilą ogromna, nagle ucichła, powozy potoczyły się od wikarji, ale z drugiej strony od probostwa i miasteczka, poprzebudzani strzałami, nadbiegli ludzie, sądząc, że rozbójnicy napadli księdza Kulebiakę.
Kto wszedł na próg i zobaczył leżącego na ziemi, osłupiał, nie mogąc zrozumieć, co się stało, a Bąkiewicz, ze strachu i obłędu jakiegoś, mówić i tłumaczyć się nie mógł.
— Kto w Boga wierzy po cyrulika, a prędzej! — wołał wikary. — Krew upływa, a ja ratować nie umiem.
Chłopiec z probostwa skoczył do miasteczka; tymczasem ksiądz z zakrystjanem wzięli powoli biednego omdlałego Henryka i złożyli go ostrożnie na łóżku. Krew, którą chustami starano się tamować, buchała; chłopak był blady, jak trup, i bezprzytomny. Bliżej oglądając, ksiądz mógł się przekonać, iż kula nie tknęła szczęściem piersi, ale rozszarpała prawą nogę.
Wikary ze łzami w oczach stał nad łóżkiem, modląc się i czekając na ratunek. Wnet też, opamiętawszy się nieco, ludzi tłoczących się odprawił z tem, że przypadek się stał, o którym niema co gadać wiele.
— Idźcie spać, kto ratować nie może, i żeby z tego paplaniny nie było. Z Bogiem! z Bogiem!
Pozamykano drzwi i cicho znowu zrobiło się na wikarji; tylko konie Henryka stały z woźnicą przed domem; zatrzymać je było trzeba, aby chorego odwieźć, lub się niemi w potrzebie posłużyć.
Wiekiem się wydawało oczekiwanie, dopóki obudzony felczer nie przybiegł, blady i wystraszony. Wzięto się do rozcinania sukni i szukania kuli, ale na to cyrulik nie starczył, trzeba było konie z kartką wyprawić po doktora. Nowa zwłoka nastąpiła; lecz Żydek przynajmniej krew zatamował nieco, a Henryś przyszedł do przytomności na chwilę. Rzucił oczyma dokoła, zobaczył obce twarze, uczuł płynącą krew ciepłą i omdlał znowu.
Doktór Hordziszewski nie należał do przyjaciół pałacu w Zawiechowie. Rodzina upadła wcale dlań uroku nie miała; młodych chłopców bardzo prozaicznie nazywał trutniami, a ile razy kto nad losem ich się użalał, krótko i węzłowato mówił:
— Sami sobie winni... dobrze im tak.
W ogólności, sam podobno będąc synem kowala, człek prostej kondycji, jak u nas mawiano, szlachty i panów nie lubił. Do starościny, gdy parę razy zachorowała, dał się wziąć i radził jej a pilnował; ale w czułości żadne nie wpadał i szczególnych nie okazywał sympatyj. Pomimo to nie wątpił ksiądz Kulebiaka, iż w takim wypadku pomocy swej nie odmówi. Jakoż w pół godziny wszedł chłodny i poważny Hordziszewski, pytając:
— Cóż to się tam stało, mój księże?
— Jest tu ranny Horyszko, który pomocy waszej potrzebuje, tyle tylko mogę powiedzieć.
— A ja też nieciekawy tak dalece, więcej wiedzieć nie potrzebuję — odezwał się Hordziszewski, idąc do alkierza, w którym na łóżku leżał omdlały Henryk, a przy nim stali cyrulik i Bąkiewicz.
Doktór, zdaleka dojrzawszy twarzy, ramionami ruszył.
— Wody ciepłej, gąbki i czego potrzeba — odezwał się do cyrulika, zrzucając surdut i przystępując do łóżka.
Odkryto poszarpaną nogę. Kula w niej tkwiła... trzeba było sondę zapuszczać i dobywać ją. Ból ocucił chorego; ale Hordziszewski, wcale na nic i na nikogo nie zważając, widział tylko ranę i nią się zajmował. Nie była ona niebezpieczna, ale bolesna i długiego starania wymagająca. Z położenia kuli, która się o kość oślizgnęła, trudno było zaręczyć, czy jej nie naruszyła. Henryk syknął kilka razy, lecz zniósł opatrywanie cierpliwie... więcej daleko bolały go nieszczęśliwe następstwa tego szalonego kroku, na który się ważył, wrażenie, jakie to uczyni na babce i na siostrze, w sąsiedztwie wreszcie. W głowie mu się mąciło. Hordziszewski dokonał, co było potrzeba, z zimną krwią, sobie właściwą. Niecierpiał pieszczot niemęskich i był dla wydelikaconych nielitościwym szydercą, ale poczciwe serce ludzkie biło w tej piersi, szorstką skórą pokrytej. Podobało mu się to, że Henryk miał męstwo. Obmywszy ręce, zbliżył się i siadł przy nim.
— Panie Henryku, — rzekł — wiesz, że ja bałamuctwa żadnego i komedjanctwa nie lubię, w sentymentalizmy się nie wdaję, ale gdzie radzić trzeba, robię, co mogę.
Skinął na wikarego, który stał w ciągu całej operacji ze złożonemi rękami na uboczu i modlił się pocichu, a cyrulika i Bąkiewicza, dając znak ręką, odprawił.
— Nie potrzebujecie mi mówić, co się stało — zaczął. — Domyślam się, że sprawa pewnie z Mazurowiczem o pannę. Co się stało, na to już rady niema. Staruszkę trzeba oszczędzić. Cóż tu począć? Czy lepiej go tu na wikarji zostawić, czy pocichu odnieść do pałacu? czy dać znać i komu?
Henryk słuchał milczący, jakby już woli swej nie miał. Wikary ręce łamał.
— Bóg widzi, — zawołał — zgłupiałem, nic nie poradzę! — Pochwycił się za głowę. — Biedna starościna! A w sąsiedztwie, w domu Sławczyńskich, co za skandal, co za nieszczęście!
Doktór usta wykrzywił.
— Jeśli mogę prosić, — odezwał się Henryś słabym głosem — niechby Julkowi kto dał znać i przyprowadził go tu.
— Julek dobry chłopiec, — rzekł wikary — ale ja powiem szczerze, siostra ma od was wszystkich więcej energji i doświadczenia. Potrzeba dać znać siostrze.
Henryk nie odpowiedział nic. Hordziszewski wstał i podał mu rękę.
— Pokawęczysz trochę, panie Henryku, ale będziesz zdrów. W najgorszym razie, jak Byron, trochę kuleć możesz na nogę. Ja cię dopilnuję. A gdzież mam szukać?
— Jeśli łaska, to w pałacu na górze.
— Dobrze, bo to trzeba gorączki dopilnować. Z przeniesieniem należy nocą pośpieszyć, aby ludzie się nie zbiegali; na materacu łatwo się to da wykonać, a cyrulik dopilnuje.
I z wikarym wyszedł napozór zimny doktór do pierwszej izby.
Ksiądz Kulebiaka namyślał się.
— Tu niema co, — rzekł — posyłać kogo. Ja muszę iść sam. — I wziął za czapkę. — Cyrulik z Bąkiewiczem niech przysposobią nosze.
W sieniach zakrystjan zbliżył się do ucha wikarjuszowi.
— Proszę księdza wikarego, — rzekł — są tu nosze, na których trumny i umarłych noszą; ale to może się nie godzi.
Hordziszewski się rozśmiał.
— Niechże temu drzewa kawałkowi, co służy umarłym, raz się trafi oddać żywemu posługę! — zawołał. — Dajcie pokój zabobonom i daremnym strachom, byle ulgę uczynić choremu.
Ksiądz Kulebiaka, który to miał za jakąś wieszczbę złowrogą, zawahał się i głowę spuścił.
— Nie bądźcie dziećmi — rzekł doktór. — Jemu nie mówcie, na czem go niesiecie, aby to wrażenia nie zrobiło; ale cóż mu to drzewo zaszkodzi?
Wikary przeżegnał się milczący i ruszył wprost do dworu. Z rachuby jego wypadało dostać się jakim sposobem do pałacu, kobiet nie strasząc. Lecz jak to było wykonać? Jedne drzwi wchodowe prowadziły do pałacu z dziedzińca, drugie wrota ciężkie i furtka z zajazdem na stajenne podwórze. Tu ksiądz spodziewał się dobudzić Andruszki. Konie, które Henryka z panną przywiozły, były pożyczone w sąsiedztwie i te zaraz po katastrofie odprawiono.
Zaczynało się na wczesny wiosenny brzask zabierać, gdy ksiądz Kulebiaka stanął u wrót zamkniętych. W pałacu wszystko spało... ani dzwonka nie było, ani stukać nie wypadało. Poczciwy wikary nie wahał się, trochę dalej odszedłszy, gdzie parkan był popsuty, przeleźć go i tym sposobem dostać się na stajenne podwórko. Szczęściem dla gorąca Andruszka spał na derkach w podwórzu. Gdy go ksiądz zbudził, nie mógł zrozumieć, co się stało, ale posłuszny zerwał się i poprowadził go na górę. Starali się iść jak najciszej, lecz innych schodów nie było jak główne, a ogromna sień pałacowa odbijała tak najmniejsze poruszenie, iż ciężki chód księdza wikarego rozległ się w niej zdradziecko. Piotruska, która wisusa Andruszkę posądzała o nocne wycieczki, usłyszała to i, okrywszy się chustką, wybiegła. Miała nocną lampkę w ręku i postrzegła zaraz księdza Kulebiakę. Strach ją ogarnął, tak że w miejscu wryta pozostała. Opóźnienie Henryka zpowrotem, okoliczność ta, iż Julek mu nie towarzyszył, pewne podejrzenia i przeczucia strwożyły biedną klucznicę. Ksiądz nie byłby pewnie wybrał jej za pośredniczkę, ale zobaczywszy, że wstała, zszedł ze schodów.
— Przeżegnaj się, acani, — rzekł do niej — zmów zdrowaśkę i żebyś mi tu lamentów żadnych nie czyniła. Pan Henryk chciał wykraść Hannę Sławczyńską i został postrzelony. Nic mu nie będzie, ale odchoruje. Trzeba drzwi otworzyć i pocichu wnieść go na górę.
Wikary tą wiadomością, jak młotem, uderzył biedną kobietę, która padła na kolana, zakrywając oczy.
— Moja kochana Piotruska, tu nie czas na łzy i narzekania. Będziecie płakali później; teraz proszę o posłuszeństwo i ciche zachowanie się!
Jak obłąkana zwlokła się w istocie posłuszna stara; ale łzy ciekły, dyszała i usta krzywiły się, wstrzymywane od wybuchu. Zaczęła szukać, sama nie wiedząc czego ani gdzie. Szło jej o klucz, lecz pochwyciła kilka rzeczy niepotrzebnych i rzuciła, nim się opamiętała.
Andruszka, który posłyszał, że jego kochany panicz był ranny, do ściany się zawrócił, ręce na niej sparł i zaryczał z bólu i żałości.
— Cicho, chłopcze, na miłość Bożą, cicho!
Klucz się znalazł nareszcie; poszli więc drzwi otworzyć, a Andruszka wybiegł przeciwko niosącym Henryka.
We drzwiach stała Piotruska i, zasłoniwszy usta chustką, zanosiła się od płaczu. Godzina była jeszcze tak ranna, że ruchu w domu nie mogła usprawiedliwić. Pomimo największego starania o cichość, gdy przyszło tragi szerokie wnosić, drugą połowę drzwi, zwykle nieporuszanych i zardzewiałych, odmykać, na schody się drapać, szmer powstał taki, iż w pokoju panny Cecylji, na dole od sieni, nie można go było nie posłyszeć. Dziewczę się obudziło, gdy drzwi odmykano... zaczęło się przysłuchiwać bacznie, pochwyciło głosy, rozpoznało, że były obce i trwoga ją jakaś ogarnęła. Dość długo już była w domu, aby być pewną, iż to ranne chodzenie było czemś niezwyczajnem.
Sama nie wiedząc dobrze, co czyni, panna Cecylja wyskoczyła z łóżka i poczęła się przyodziewać, jak mogła najprędzej. Narzuciła na siebie szlafrok i szal i otwarła drzwi. W szarym brzasku poranka, który wpadał otwartym szeroko gankiem, mogła dojrzeć nosze, mozolnie i powoli podnoszone na schody. Za niemi szedł ksiądz Kulebiaka. Rzuciła się ku niemu.
— Ojcze, co się stało?
— Nic, moje dziecko! nic! Męstwa i spokojności. Henryk ranny, niebezpieczeństwa niema... cicho!
Cesia sparła się o ścianę, zbladła i potrzebowała chwilę jakąś spocząć, dla zebrania myśli. Ale to krótko trwało. Uzbrojona w męstwo, które usiłowała zawsze wyrabiać w sobie, posunęła się krokiem odważnym za noszami. Nie wiedziała nic; zdało jej się, że albo nieostrożne obejście się z bronią, albo wypadek na polowaniu mógł być rany przyczyną. Nie domyślała się, nie chciała przypuścić żadnego dramatu.
Z wielką trudnością wniesiono Henryka na górę. Wygodne owe nosze, na których trumny zwykle dźwigano, potrzebowały szerokich drzwi cmentarnych i kościelnych; musiano więc dawno zamknięte odryglować. Gdy w salonie poczęto się niemi mordować, wybiegł Juljan... ledwie coś na siebie narzuciwszy. Bracia, wychowani razem, nawykli do siebie. Charakterów dosyć różnych, by się wzajem dopełniały, kochali się najczulej. Julek, któremu nikt nic nie mówił, przeczuciem przypadł do leżącego na noszach brata i położył mu się, szlochając, na piersi. Zbroczone chusty, blada twarz Henrysia mówiły wiele. Nikt ust nie śmiał otworzyć.
— Ja powinienem umrzeć, Julku... odebrali mi moją Hannę... strzelił do mnie Mazurowicz.
I omdlał.
— Ja go zabiję! — mruknął Juljan ponuro.
Gdy się to działo z rannym, ksiądz Kulebiaka odprowadził pannę Cecylję o parę kroków i wszystko jej opowiedział.
Słuchała blada, ze spuszczonemi oczyma, i drżała. Nie odezwała się długo, a gdy otworzyła usta, szepnęła tylko:
— Babka — i podniosła oczy na wikarego.
— Nie jestem nigdy i w żadnym razie za kłamstwem, — odezwał się ksiądz — lecz zdaje mi się, że i Bóg rozgrzeszy nas, gdy przed staruszką złożymy ranę na nieostrożnie pochwyconą strzelbę. Zabiłaby ją może prawda cała... a cóż jej ona pomoże? Całkiem zaś utaić wypadku niepodobna, bo spyta o Henryka i gorszego się domyślać gotowa, niż jest.
— Dobrze, mój ojcze, — odezwała się Cesia — ale oznajmić to wszystkim należy, aby się kto nie wygadał.
I postąpiła do Henryka, który już leżał na łóżku swojem, a przy niem stali płacząca Piotruska, Julek w gorączce gniewu i Andruszka, który pięści zaciskał ze złości na Mazurowicza.
Cesia wstrzymała księdza Kulebiakę. Zaczynało dnieć dobrze. Starościna, jak wszystkie osoby w wieku, wstawała zwykle bardzo rano; należało więc obmyśleć, jak jej powiedzieć to, czego przed nią ukryć nie było podobna. Ksiądz był najlepszym pośrednikiem, bo staruszka jego energicznemu charakterowi dawała panować nad sobą.
Uścisnąwszy dłoń Henryka i szepnąwszy mu jedno tylko słowo: „męstwa!“ — Cesia zbiegła ubrać się co najprędzej. Pokój jej od sypialni starościny drzwi tylko i ściana dzieliły. Gdy weszła, usłyszała, że już staruszka chodzi po swoim i odmawia pacierze. Skrzypnięcie drzwi u Cecylji zaniepokoiło ją; uchyliła swoje i zajrzała.
— Cóż to, ty nie śpisz?
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, wnuczka złożyła wczesne przebudzenie się na piękny ranek wiosenny, chociaż chmurno było i dżdżysto, ale starościna przez swe okna mało co widzieć mogła.
— Ty się, kochanie moje, niepotrzebnie tak zrywasz rano. Młodość snu potrzebuje.
I drzwi zamknęła znowu.
Dzień coraz się robił jaśniejszy. Piotrusia, przychodząca zawsze rano do starościny, nie śmiała się jej teraz pokazać, bo oczy miała nabrzękłe i od płaczu jeszcze wstrzymać się nie mogła. Staruszka zadzwoniła na nią przeze drzwi. Nie było sposobu. Trzy razy szła i zawracała się klucznica, nie chcąc być pierwszą, a tymczasem Cecylja uzbroiła się w męstwo i poważnie weszła do sypialni. Staruszka siedziała w fotelu. Przyklękła przed nią.
— Babciu droga, — rzekła — przyszłam cię zmartwić. — Mała to rzecz, ale ci będzie przykra. Henryczek miał na polowaniu przypadek...
Na te słowa babka zaczęła drżeć i oczy sobie zasłoniła.
— Ranny lekko. Był doktór, opatrzył go i niema najmniejszego niebezpieczeństwa.
Domawiała tych słów, gdy Piotruska, sama nie chcąc wejść, wprowadziła wikarego.
— A! i wy tu, mój ojcze — łkając, zawołała babka. — Mój Henryś, moje najdroższe dziecko... ranny?... Gdzież on? tu?
I zerwała się z krzesła.
— Piotrusiu! Cesiu! podajcie mi ręce, prowadźcie mnie, prowadźcie, ja go widzieć muszę!
Spojrzawszy po sobie, przytomni nie śmieli się oprzeć temu żądaniu. Cesia wzięła starościnę pod jedno ramię, Piotruska pod drugie i zwolna zaczęły ją ku schodom prowadzić. Szła milcząca, a że nawykła była modlić się zawsze, szeptała machinalnie modlitwę, której ani dokończyć, ani się z nią połapać nie mogła.
Pochód to był milczeniem straszny, a staruszka, której sił brakło, kilka razy na schodach zatrzymywać się musiała, aby odetchnąć nieco.
Gdy weszli do pokoju Henryka, przy którym klęczał Julek, chory podniósł się na ręku. Cesia dała mu znak: zrozumiał obowiązek. Uśmiech bolesny przebiegł mu usta i rzekł szybko słabym głosem:
— Babciu, to nic... Drasnęła mi tylko kula trochę skórę... Niech babcia będzie spokojna.
Ale wtem siły go opuściły i blady pochylił się na poduszki.
Starościna usiadła, nie mówiąc nic, i płakała. Milczeli wszyscy. Aż po chwili, gdy się Henryk ocucił i coś przebąknął, gdy wszyscy już nie wiedzieli, co począć, aby staruszce oszczędzić smutnego widoku, ksiądz Kulebiaka zbliżył się do jej ucha i oświadczył, że choremu doktór nakazał spoczynek i że go z Julkiem samego wypada zostawić.
Posłuszna starościna pocałowała go w głowę, błogosławiąc i oblewając łzami, wstała i zrezygnowana dała się nazad prowadzić. Krótki ten przeciąg czasu tak ją jednak osłabił, iż zaledwie do salonu swego doprowadzona, w krześle osunęła się i niemal omdlała. Cesia i Piotruska zajęły się trzeźwieniem, cuceniem, a klucznica, wierząca w wielką potęgę kawy, zmusiła staruszkę do wypicia jej kilku kropel. Ksiądz Kulebiaka musiał śpieszyć do domu.
Tak rozpoczął się ten dzień fatalny dla dworu w Zawiechowie, który miał za sobą wiele i różnych następstw pociągnąć. Julek, który pozostał przy bracie, nie chcąc go odstąpić na chwilę, tak dalece nie był wtajemniczony w całą tę nieszczęśliwą sprawę, że wiedząc o miłości Henryka i o jego wycieczkach ku Błotkowu, wcale się nie domyślał, jak daleko zaszły stosunki. Henryk mu dopiero teraz szepnął, nieporządnie opowiadając, jak się to stało.
W istocie wina jego mniejsza może była, niż się na oko zdawało. Matka, de domo Motowidłowska, nie chciała na żaden sposób wydać córki za Mazurowicza, do którego, choć był bogaty, krewni jacyś w kapotach, a nawet w siermięgach, jak słychać było, przyjeżdżali. Henryś bardzo się pannie podobał, a panna była płocha i oprócz niego podobało się jej wielu. Ojciec bronił Horyszkowi przystępu do domu, ale matka ułatwiała widzenia się z córką i opiekowała się tym romansem. Ona to poddała myśl wykradzenia, a Henryk nie wątpił, iż dobry, kochający ich ksiądz Kulebiaka da się do ślubu namówić. We dworze błotkowskim ścierały się ze sobą wpływy pani i pana; ona i on mieli swych zauszników i szpiegów. Pomimo największego starania o utajenie przygotowań, w chwili prawie gdy Henryk pannę z domu przez ogród wyprowadzał, ludzie podpatrzyli to i panu donieśli. Mazurowicz tego wieczora nocował właśnie we dworze. Stary, rozwścieczony, kazał mu jechać ze sobą i w pogoń się rzucili, gdy tylko konie zaprząc zdołano. Widzieliśmy tragiczny koniec tego wypadku. Skutków jego niepodobna było obrachować.
Nazajutrz, przez ludzi z probostwa i z miasteczka, przez zakrystjana, którego zaprowadzono na piwo, w miasteczku wiedziano wszystko. Nie mogło się to utaić i dlatego, że odebrawszy córkę, stary Sławczyński, który się uczuł słabym z gniewu, potrzebował wypocząć. Zajechał więc, wprawdzie nie do Szmula, gdzie się najwięcej osób zbierało, tylko do Mortchela dziegciarza... ale i tu ludzie rozbębnili całą historję i dostrzeżono płaczącą pannę, słyszano gniewne wykrzykiwania Sławczyńskiego.
Sądy ludzkie różne były, więcej się jednak litowano nad Henrykiem, niż nad ojcem i Mazurowiczem, który przyjaciół nie miał. Śmiano się i zakładano, czy narzeczony kradzioną pannę porzuci, czy się z nią ożeni — czy panna Hanna oprze się zaślubinom, czy na nie zezwoli. Mała mieścina, której pokarm tak osolony i pieprzny rzadko się przytrafiał, przez cały dzień uspokoić się nie mogła. Na rynku stawali ludzie kupkami i niestworzone prawili rzeczy. Utrzymywali niektórzy, iż Henryk był tak niebezpiecznie postrzelony, że wyżyć nie może; iż babka, dowiedziawszy się o tem, mocno na zdrowiu zapadła; że miłość ta zapewne dwie weźmie ofiary. Najmniej zdawało się to obchodzić starego Sławczyńskiego, który tak pragnął zemsty, iż gotówby był pałac w Zawiechowie na cztery rogi podpalić i wszystkich jego mieszkańców razem z nim z dymem puścić.
— Paskudne gniazdo! — wołał. — Bodaj do nogi wyginęli!
Doktór Hordziszewski, choć, jak mówiliśmy, nie miał dla biednej rodziny szczególnego nabożeństwa, dał dowód nadzwyczajnej gorliwości. Przyszedł zaraz zrana opatrzyć znowu chorego. Przy łóżku jego zastał pannę Cecylję. Pierwszy to raz widział ją po latach wielu. Miała czas odzyskać przytomność, panowanie nad sobą i z energją wzięła się do czynu, dzieląc troskliwość swą pomiędzy babkę i brata.
Krótka rozmowa ze starym doktorem, który w niej spodziewał się znaleźć płochą i roztrzepaną dzieweczkę, a spotkał kobietę wykształconą, odważną i dziwnie przytem piękną, co zawsze uroku dodaje — wprawiła zimnego eskulapa w zachwycenie. Słuchał, zdumiewał się i uczuł takie dla niej poszanowanie, iż trochę rubasznie zaraz się jej z niego wyspowiadał. Cesia uprosiła go, aby zszedł do babki i o stanie jej, który ją trwożył, naocznie się przekonał. Hordziszewski był posłuszny.
Starościna wysoce szacowała doktora, ale go nie lubiła. Był dla niej za szorstki, nadto ostro wypowiadał prawdy niemiłe; ale tym razem za Henryczka i staranie około niego gotowa go była po rękach całować. Hordziszewski pulsu dotknął, przypatrzył się staruszce i zalecił coś uspokajającego, sam zaś najlepsze jej dał lekarstwo, bo z uśmiechem i lekceważeniem odezwał się o ranie Henryka.
— Eh, to tam niema nic! — rzekł. — Niech pani będzie spokojna. Wyliże się prędko. Młoda i zdrowa krew, niczem nie zakażona, powietrze wiejskie, wiosna, starania siostry... prędko mu zdrowie powrócą, życzę tylko nie martwić się i być o niego spokojną. Ja ręczę... Nawet przypadek ten nie będzie dla panicza bez korzyści, bo się trochę ustatkuje, a to dobrze.
To mówiąc, w rękę staruszkę pocałował i odszedł. Cesia zaprosiła go jeszcze do swojego pokoju, aby na wypadek i dla Henryka co zapisał, i dla staruszki. Tu chciała mu coś od siebie ofiarować, ale doktór aż się pogniewał.
— Nie wezmę! — zawołał. — Starościna dać nie ma co, a pani ze swojego ciężko zapracowanego grosza gdybyś mnie miała opłacać, udławiłbym się nim. Ja familji nie mam, a pieniędzy wiele nie potrzebuję, niechże usłużę tu dla miłości ludzkiej. To mi wolno i tem się obrażać nie trzeba.
Rzekł i wyszedł, nie dając już mówić ze sobą.
Na Cesię spadł teraz ciężar dozoru dwojga chorych; nie można się bowiem było łudzić. Starościna, nawykła do biednego ale jednostajnego życia, uczuła się nagle doznanym strachem i wzruszeniem tak osłabłą, iż ku wieczorowi trzeba ją było zaprowadzić przed czasem do łóżka i — co najgorszym u niej było znakiem — zamiast długich pacierzy, zmówiła króciutkie tylko, położyła się i zasnęła zaraz. Sen, przerywany tylko jękiem i rzucaniem się, trwał całą noc bez przerwy, przeciągnął się długo na ranek... i Hordziszewski, przyszedłszy rano, znalazł stan niedobrym. Senność i nudności oznaczały aż nadto wyraźnie lekki atak do głowy, a radzić na to, przy późnym wieku pacjenta — trudno. Wstała starościna około południa, ociężała, zapominająca się, z rodzajem gorączki... zmieniona więcej na duchu i przytomności, niż na twarzy.
Piotrusia już jej na chwilę nie odstępowała, a Cesia to siedziała przy Henryku, to zbiegała o nią się dowiedzieć. Henryk także dostał gorączki, zwykłej przy ranie, gwałtownej bardzo; ale na tę łatwiej zaradzić było. Po utracie krwi nastąpiło osłabienie, rana jednak znajdowała się, jak mówił Hordziszewski, w stanie pożądanym. Poszarpanie mięśni tylko wróżyło, że może długiego potrzebować starania.
W kilka dni potem w sąsiedztwie opowiadano sobie pocichu, iż Sławczyński stary, nie szczędząc starań, wyrobić sobie potrafił indult, a Mazurowicz nie wahał się pannie Hannie podać ręki do ołtarza. Ponieważ stary kanonik właśnie na nogi był chory, indult wyrobiony został na imię księdza Kulebiaki. Dowiedziawszy się o tem, wikary, który wcale takiego rozwiązania się nie spodziewał, stanął jak osłupiały. Sam Mazurowicz mu przywiózł indult, prosząc o przybycie do Błotkowa.
Chłopak był do zdrowego parobka, dobrze wykarmionego, podobniejszy, niż do kawalera. Wypadek zdawało się, że na nim najmniejszego nie uczynił wrażenia. Ksiądz Kulebiaka wiedział dobrze, iż tu z uwagami występować niebardzo wypadało, gdy rodzice tak ułożyli, a panna zgadzać się musiała, wszakże po chwili zdumienia, ze szczerością swą zwykłą, zwrócił się do Mazurowicza.
— Nie moja to rzecz, ale czyś się asindziej zreflektował dobrze? — zapytał.
— Albo co? — odparł chłodno narzeczony.
— Panna bo waćpana nie chciała.
— Eh, co tam panna, mój ojcze... co tam panna! U panien przed ślubem w głowie porządku niema... to się zładzi.
— Ja jednakże zapowiadam, że panny o dobrą i nieprzymuszoną wolę pytać będę wyraźnie, bo mi tak każe sumienie, gdym ją z innym widział uciekającą.
— To co? — zawołał Mazurowicz. — Może się i zadurzyła w tamtym; ale ja swojego pewny jestem... co komu do tego!
— A cóż to będzie za pożycie? — spytał wikary.
— Takie, jak i innych. Ja się tam gachów nie boję. Ten dostał dobrze w udo, to mi się nie posunie, a na drugich też znalazłbym sposób. Panna mi się podoba, bo ładna... posag dobry, ojciec mnie lubi, to cóż ja tu mam w delikatności się bawić? Ja, choć szlachcic, człowiek jestem prosty i w romanse się nie wdaję.
Sucho i dziko rozśmiał się, kończąc, Mazurowicz. Ksiądz z podziwieniem na niego popatrzył. Cóż miał mówić? Zabrał się z zakrystjanem i pojechał do Błotkowa.
W progu go spotkał stary Sławczyński, paradnie wystrojony i dobrej myśli. O poprzednich wypadkach mowy nie było. Weszli do dworu, który był mieszaniną elegancji de domo Motowidłowskich i braku gustu, jaki Sławczyńskiego odznaczał. Pani sama wyszła strojna, dumna, z miną melancholiczną, ale zrezygnowaną. Na zięcia patrzyć nie chciała. Wikary spodziewał się przy egzaminie płaczów panny; ale nad wszelkie oczekiwania znalazł ją energiczną jakoś w osobliwy sposób, wyzywającą, szyderską niemal i spozierającą na przyszłego męża, jak na ofiarę.
Po kilka razy pytał z naciskiem, czy nie była przymuszona. Odpowiedziała, że teraz do ołtarza idzie z dobrej i nieprzymuszonej woli. Mazurowicz miał to za zwycięstwo, ojciec wąsa kręcił, matka wzdychała, a wikary instynktowo czuł w tem niepoczciwą chęć zemsty.
Przy ślubie panna młoda była piękna, ale straszna; oczy jej błyskały jakby gniewem i niecierpliwością. Ślub był niby wyzwaniem do walki, a Mazurowicz, mimo pozornej siły, wyglądał zawczasu na zwyciężonego.
Wiadomość o małżeństwie tem zamknęła usta złośliwym, innym je otwarła. Sławczyński, aby pokazać, że sobie z tego wszystkiego drwi, jeździł po sąsiedztwie i mówił o wypadku otwarcie, dodając, że córkę porwano, mimo oporu, gwałtem i że ci zubożeli Horyszkowie dla pieniędzy to zrobili.
Jakkolwiek pan marszałek Bolesław mieszkał o mil dziesięć i mocno był urzędowaniem zajęty, wprędce doniesiono mu o wszystkiem. Opowiadanie niezupełnie było wierne, przesadzone trochę, lecz wogóle malowało wypadek i pobudki, jakie były. Z Zawiechowa nikt do niego nie pisał, obcy pośpieszyli z tym przysmakiem. Dotknęło to marszałka. Rozmyślał dwa dni... chciał jechać z początku; potem obrachował, że, zbyt jawnie biorąc stronę familji przeciw Sławczyńskim, popularności swej mógłby zaszkodzić. Wypadało mu pozostać neutralnym, a najlepszem na to tłumaczeniem było, iż mu nie dano znać, że mógł nie wiedzieć o niczem.
Tymczasem, gdy Henryk bardzo powolnie do sił i zdrowia przychodził, starościna codzień je traciła. Płakała, modliła się, a godzinami słowa od niej dopytać się nie było podobna.



II.

Z uwielbieniem przypatrywał się zwykle zimny, sceptyczny, szyderski Hordziszewski pannie Cecylji. Z większą prostotą i skromnością, ciszej, skryciej prawie niepodobna było spełniać obowiązków, które bez odpoczynku, bez znużenia dnie całe i często noce zajmowały. Julek przychodził jej wprawdzie w pomoc, lecz przy najlepszych chęciach niebardzo był zgrabny i trochę leniwy. Siadał przy łóżku, ręce sparłszy na kolanach, dłonie w długie włosy wsunąwszy, patrzył to w ziemię, to na brata i stękał.
Cesia umiała nadzwyczaj zręcznie korzystać z okoliczności. Gdy tylko cokolwiek stan Henryka się polepszył, jednego dnia przybiegła z książką w ręku.
— Proszę was, — odezwała się — a jużci też tak cały dzień siedzieć i wzdychać niepodobna. Ja lubię czytać: spróbujmy; ręczę, że i was to obu zajmie. Musimy się czemś przecie rozerwać.
Wybór książek w początku tak był trafny, że chłopcy, do myślenia niebardzo nawykli, za kilka dni się niem rozbudzili. Julek zażądał książki do swojego pokoju, aby ją prędzej dokończyć, a Henryk począł się dopominać o czytanie.
Z czytania rozwijała się rozmowa, nie tak czcza, jak zwykle. Cecylja, która wiele podróżowała, czytając braciom podróże, wtrącała do nich objaśnienia różnych przedmiotów. Chłopcom się wiele zapomnianych rzeczy przypominało. Henryka szczególniej zajmowały nauki przyrodzone. Siostra przyniosła mu całą historję naturalną, popularnie wyłożoną, pełną rycin. Julek wolał poezję i historję. Jak dzieci, powoli, cierpliwie wdrażała obu do jakiegoś umysłowego zajęcia, ubolewając sama, że jako kobieta nie miała sposobności uczyć się tyle, ileby chciała.
— Mój Henrysiu, — mówiła raz do brata — gdy Bóg da, że wyzdrowiejesz, jaki rok, dwa koniecznie ci się stąd oddalić przyjdzie. Czemużbyś z tego nie miał korzystać i nie pojechać do jakiego uniwersytetu.
Henryk się roześmiał.
— A! to za późno.
— Jakto, mając dwadzieścia parę lat, za późno, tobie?
Zaczęła się śmiać i opowiadać, jak w Rzymie spotkała ambasadora hiszpańskiego, który, w 60 roku życia dostawszy dymisję, znudzony, nie mając co robić, począł się uczyć rysunku od kresek niemal, a że sztukę lubił i miał talent, we trzy lata historyczne malował obrazy.
— Łatwo mu to przyszło, — odezwał się Henryk — bo miał z czego żyć. Ale o czemże ja biedny mogę pojechać do uniwersytetu, albo podróże przedsiębrać.
— O, na oszczędną podróż dla nauki, — zawołała Cesia — ja ci znajdę fundusze.
Zamilkli.
Rozmowy te, przerywane, a powracające zawsze do tego samego przedmiotu, wesołe, łatwe, przykuwały obu braci. Marzono we troje o różnych a różnych rzeczach. Julek i Henryk często bardzo uskarżali się na ubóstwo i niemożność podźwignięcia się z niego.
— Moi wy drodzy, — mówiła Cecylja — gdy ja to słyszę od was, to tylko sobie stanem opuszczonym naszego kraju tłumaczyć mogę. Gdzieżby to kto słyszał zagranicą, żeby dwaj dobrze wychowani, roztropni, lubiący pracę chłopcy, jak wy, nie znaleźli sobie kopalni, z którejby rudę złotą dobywać mogli?
— Ależ poto trzeba jechać chyba do Kalifornji.
— Nie — odparła Cecylja. — Byłam w Holandji, w Belgji, w Niemczech w Erfurcie, a że bardzo kwiatki lubię, jak wiecie, biegałam po zakładach ogrodniczych. Czy wiecie, że z takiego kawałka ziemi jak nasz, a nawet z mniejszego, w Gandawie, w Erfurcie krocie mają dochodu?
Rzucona ta myśl utkwiła szczególniej w głowie Henryka. W parę dni spytał siostry, czyby też i u nas w kraju z kwiatków co zrobić można.
— Z kwiatków, z drzew, ze szkółek, z nasion u nas, gdzie tego wszystkiego brak, niemałe, zdaje mi się, ciągnąćby można korzyści.
Julek się śmiał, ale począł marzyć zaraz.
— Wiecie, — dodała Cesia — ja od babci mam pozwolenie; pisałam już zagranicę o ogrodnika i sama się do tego biorę.
— A pieniądze? — zapytał Henryk.
— Na to pieniądze mam, zapracowałam ich trochę. Nie oddałabym na lada co; ale założyć, stworzyć coś i na naszych dwóch włókach dorobić się czegoś... to mi się uśmiecha.
Bracia poczęli z niej szydzić.
— O, bo ty, Cesiu, marzycielka jesteś, poetka, a kraju nie znasz.
— Może być, może, — odpowiedziała — przekonamy się.
Choroba Henryka, ze względu wpływu, jaki siostrze dozwalała wywierać na braci, była prawie szczęśliwym wypadkiem; ale on cierpiał mocno, a przecięte ścięgna niepokoiły Hordziszewskiego. Przeczuwał, że noga sztywną zostanie.
— O, to mi wszystko jedno — mówił Henryk. — Cóż mi tam! Pięknym i zręcznym być nie potrzebuję.
I wzdychał, bo poczciwy chłopak kochał w istocie Hannę pierwszą miłością młodzieńczą i zdało mu się, że dlań na wieki świat zawiązany. Cesia nie byłaby mu wspomniała o wyjściu zamąż panny Hanny, nie chcąc mu dodawać smutku; ale Julek, w oburzeniu przeciwko niej, rodzicom i Mazurowiczowi, wygadał się przed bratem. Henryk dostał gorączki, płakał i przez kilka dni nie dawał się rozerwać nawet siostrze, chociaż nad nim wielką miała władzę. Nakoniec Cesia potrafiła odwrócić zwolna jego uwagę na inne przedmioty.
W obu braciach po kilku tygodniach tak widoczna była różnica, tak spoważnieli i myśli ich tak dalece inny zwrot wzięły, iż wszyscy to postrzegli, nawet poczciwa Piotruska. Dla niej wszakże ta zmiana nie wydawała się ani korzystną, ani pożądaną.
— At! nie wiedzieć co! — mówiła dopytującemu się Szmulowi. — Bo to najgorsza rzecz, kiedy dziecko poza temi granicami głowę sobie obałamuci! Ja nie mówię nic przeciw Cesi, Panie Boże mnie broń, bo to anioł z kościami; ale młoda, a niema w niej młodości. Żeby się to, jak należy, potrzpiotało, pośmiało... I chłopcy przy niej, co to byli jak ptaszki, bywało, świegocący cały dzień, teraz co? Nauczyła ich w książkach siedzieć, a posłuchać, jak gadają! Sami nie wiedzą co; bo jużciby ja zrozumiała, gdyby w tem kropla sensu była... At, duryhołowie i po wszystkiem.
Szmul się uśmiechał, a klucznica frasowała naprawdę, będąc w obawie o zdrowie chłopców, żeby się to nie pozawędzało.
— Bo nie powiadam, żeby pobożnej książki nie wziąć w ręce, albo w wielki post medytacyj czy tam czego... wedle Pana Boga; ale żeby te farmazońskie książczyska raz w raz dusić, to tam z tego nigdy nic dobrego być nie może. Już to próżno. Tak mi, Boże, dopomóż! Człeku z tego ani życia, ani zdrowia nie przybędzie — at!
Podsłuchała może Piotrusia projektów względem ogrodu, których się niezmiernie lękała.
Tak się rzeczy miały w Zawiechowie i, mimo słabości starościny, byłyby może ciągnęły się ku lepszemu, gdyby nie... mściwe jakieś usposobienie Sławczyńskiego, albo niepoczciwość nieznanego człowieka, która na spokój biednych ludzi czyhała.
Dnia jednego Piotruska stała, swym zwyczajem we drzwiach domu, bo ją to bawiło patrzyć sobie ku miasteczku, gdy podszedł bryftreger, ten sam, który się z nią bez należytego obchodził uszanowania. Piotruska wywdzięczała mu się tem, że ani już patrzyła na niego, ani doń zagadała. Wiedziała, że idzie i nie odwróciła się. Pocztyljon też nie odezwał się do niej; dobył z torby list i położył go jej na rękach.
W czytaniu klucznica nie była mocna. Na drukowanej książce szła rzecz znajoma gładko, nowa trochę opornie, pisanych zaś cyrografów, bo wszystko tak zwała, ani umiała, ani chciała decyfrowywać. Ograniczała się na wyczytaniu nazwiska w adresie. Przychodziły teraz i listy do panny Cecylji, ale te już mogła rozpoznać prędko, bo były gładkie, pachnące i składane inaczej. Tym razem list był jawnie i oczywiście „do jaśnie wielmożnej starościny“.
— To pewnie ten poczciwy marszałek! Daj mu, Boże, zdroweczko, napisał... otóż jejmość będzie rada! — pomyślała Piotruska.
Starościna siedziała w fotelu z tą robotą wiekuistą, która jej za kanwę do marzeń służyła, której ani rozpocząć nigdy na dobre, ani skończyć nie mogła. Triumfująco list przed nią położyła Piotruska i uśmiechnęła się. Starościna włożyła okulary, rozdarła kopertę, zaczęła czytać, pobladła mocno, ręce się jej trząść poczęły strasznie... krzyknęła przeraźliwie i osunęła się na fotel bez życia.
Piotruska poskoczyła do niej, nie wiedząc, jak ratować, gdyż nie było to zwyczajne omdlenie. Nie mogła jej przywrócić przytomności, zaczęła więc sama krzyczeć głośno w nadziei, że ktoś nadejdzie. Panna Cecylja, schodząca ze schodów, usłyszała głos ten i przybiegła. List leżał na stoliku otwarty.
Starościnę, po przeczytaniu jego, raził atak apoplektyczny.
Było to ohydne, bezimienne, pełne obelg, naigrawania się, odgrażań i proroctw pismo, które podyktowała zajadła nienawiść. Dowiedziała się z niego, a raczej domyśliła babka o prawdziwej przyczynie choroby Henryka. Przeszłość cała domu Horyszków, wszystkie potwarze ludzkie, jakie o nich złość tylko rozgłaszać mogła, a obok tego proroctwa nędzy zawierało to pismo ohydne. Nie oszczędzono w niem nawet Cecylji, której zarzucano, że u hrabiostwa Sulejowskich rozerwała małżeństwo i zbałamuciła hrabiego, tak iż za nią gonił aż do Zawiechowa.
Cecylja, przeczytawszy list, sama padła, jak marmur blada, obok staruszki, ale wnet odzyskała przytomność, schowała go do kieszeni, otarła łzę, która z oczów wytrysła, i zajęła się babką.
Żyła jeszcze starościna, ale żadne zwykłe środki do przytomności jej przywrócić nie mogły. Wyprawiono konno Andruszkę do doktora. Hordziszewski nadbiegł, by krew puścić; lecz było za późno: długie cierpienie wyczerpało siły.
Na górze obaj bracia nie wiedzieli o chorobie babki, gdy ta już życie skończyła. Raz jeszcze otwarła oczy, spojrzała na Cecylję, uśmiechnęły się jej usta i zamknęły na wieki. Piotruska padła przy zwłokach, nieprzytomna, jakby obłąkana i wynieść ją musiano.
Prawie sama z tem ciałem zastygłem została Cecylja w salce, walcząc z sobą, aby się nie poddać rozpaczy, jaka ją ogarniała. Staruszka nieruchoma w fotelu, od której rzadko słowo posłyszeć było można, zdawała się nic nie znaczyć w tym domu, a ze zgonem jej stał on się pustką straszną.
Cecylja uczuła się samą, bez opieki, z ciężarem obowiązków nad swoje siły, otoczoną nieprzyjaciółmi, spotwarzoną, zniesławioną. Można było stracić odwagę w położeniu tak rozpaczliwem... Chwilę też zbłąkały się jej myśli i zażądała śmierci, jak wyswobodzenia. Serce miała ściśnięte trwogą, żalem i oburzeniem. To, czego się najwięcej lękała — potwarz, odbierała jej skarb ostatni: poszanowanie u ludzi.
Zmyślona ta historja rozerwanego małżeństwa musiała już być powszechnie znaną i powtarzaną, gdy bezimienny nikczemnik, którego list oddany był na pocztę w Błotkowie, wyprowadzał ją najaw. Uklękła przy zwłokach, położyła głowę na kolanach staruszki i płakała... płakała, nie wiedząc jak długo, aż ją oprzytomniona już Piotruska przyszła gwałtem od zwłok oderwać. Nie mogła ona pozwolić, aby ktokolwiek dotknął jej drogiej pani... sama chciała ją jeszcze obmyć łzami i przyodziać na drogę wiekuistą, na sen nieprzespany.
Julek, który zbiegł przerażony, odprowadził siostrę do jej pokoju. Szczęściem doktór i ksiądz wikary ani na chwilę się nie oddalali. Nieszczęśliwa rodzina budziła w nich miłosierdzie chrześcijańskie.
Nic nie mówiąc pannie Cecylji, ksiądz Kulebiaka, który wiedział o jednym tylko krewnym, panu marszałku, a przeczuwał, że rodzina pomocy jego potrzebować musi, napisał kilka słów do niego i pchnął na całą noc posłańca. Sam tymczasem zajął się przygotowaniami do pogrzebu. Doktór poszedł Henryka uspokoić i męskiego weń wlać ducha, bo biedny chłopiec płakał, jak dziecko, i wyżebrał u lekarza, że mu, choć o kulach, zejść pozwolił, aby raz jeszcze babkę zobaczyć.
Ze dworu doszła wieść do miasteczka. Stary Szmul przybiegł natychmiast, meldując się do panny Cecylji i ofiarując jej pożyczkę, jeśliby pieniędzy na pogrzeb było potrzeba, za co mu podziękowała, zapewniając, że znajdą się u niej. Stary nie mógł mówić, otarł łzę i wyszedł.
Razem z wiadomością o zgonie, Piotruska rozpaplała niepotrzebnie i o liście, który sama oddała. Wikary dopominał się go, ale list zniknął. Cecylja zamilczała, że go wzięła, nie chcąc, by czytano potwarz, na nią rzuconą. Pismo więc i przyczyna zgonu pozostały tajemnicą.
Horyszkowie, oprócz Sławczyńskiego i Mazurowicza, nieprzyjaciół jawnych nie mieli; ale nie mieli też i przyjaznych w nieszczęściu, bo o tych trudno w złej doli. Największe podejrzenie paść mogło na ten jeden dom, zwłaszcza że małżeństwo młode od pierwszego dnia stanęło z sobą na stopie wojennej, a usposobienie to przypisywać musiał Mazurowicz przywiązaniu do Henryka.
Po modlitwie Cecylja wyszła, dla rozporządzenia domem, siląc się, aby być panią siebie.
Piotruska już swoją drogą starościnę ubrała, zlewając łzami, w najlepszą z sukien i z pomocą dwóch babek kościelnych złożyła ją w tym samym saloniku, na niskim tapczanie, staremi dywanemi pokrytym. Dała jej w ręce krzyżyk z odpustami, przy którym modlić się lubiła, i obrazek patronki. Julek zapłakany przyniósł z ogrodu kwiatów i gałęzi zielonych i dokoła ten ubogi katafalk obsypał niemi.
Zapalono świece, otwarto okna, ksiądz Kulebiaka rozpoczął modlitwy. W starym cienistym ogrodzie słychać było zapamiętale śpiewające słowiki, które zdawały się piosenką swą wróżyć koniec boleści ziemskiej i wesele wiekuistego żywota.
Walka była skończona. Zwłoki, które tu spoczywały, należały do kobiety, która niegdyś świetne w społeczeństwie zajmowała stanowisko, której uśmiechała się przyszłość, młodość spłynęła w dostatkach, którą los, odzierając stopniami ze wszystkiego, przywiódł do sieroctwa, do nędzy... nauczył i zmusił cierpieć. Ostatnia jej chwila była jeszcze niewysłowioną boleścią.
Gdy tylko drzwi salonu otwarto i ciało wystawione zostało, natychmiast z miasteczka schodzić się zaczęli ciekawi, choć pora była dosyć spóźniona. Stawali popatrzyć na tę twarz spokojną, wypogodzoną zgonem, wyschłą i męczeństwem opromienioną. Zapłakał niejeden. W pałacu, oprócz kroków, które się rozlegały w sieni, cicho było jak w grobie. Cecylja, znużona, na chwilę odeszła do swojego pokoju, gdzie i Julek popłakiwał — gdy wikary przyszedł do niej.
— Jutro pogrzeb być nie może, — odezwał się, siadając — najprzód że i trumna niegotowa, no... a potem i na marszałka czekać potrzeba.
Cesi dopiero teraz na myśl przyszedł ten człowiek, o którym szczęściem zapomniała w pierwszej chwili. Budził w niej jakiś wstręt i obawę.
Nie śmiała spytać, czy mu dano znać, ale wikary zaraz się do tego przyznał. Rozporządzenie pogrzebem, jak mu się zdawało, powinno było od tego najbliższego opiekuna rodziny zależeć.
— Nie wiem, co prawo stanowi w takim razie, — odezwała się Cecylja — ale czuję, co mówi serce. Pogrzebem babki my mamy obowiązek rozporządzać, mój ojcze. Posiadam trochę zapracowanego i oszczędzonego grosza. Zdaje mi się, że zgrzeszylibyśmy przy zwłokach tej, która swój niedostatek znosić umiała, nie szemrząc do zgonu, gdybyśmy, biedni będąc, udawali zamożność. Odbędziemy więc skromnie ostatnią posługę. Było to nawet wolą nieboszczki.
— A sąsiedztwo? — spytał wikary.
— Nie będziemy prosili nikogo; kto łaskaw, przyjdzie i pomodli się bez zaproszenia.
— Duchowieństwo, — podchwycił wikary — hm?
— Wy, mój ojcze, tem rozporządźcie, a ja, co każecie... zaspokoję.
Księdzu wikaremu chciało się bardzo, na złość ludziom, wystąpić trochę; ale wszedł w myśl Cesi i uznał jej słuszność.
— Niechże będzie jak najskromniej, — dodał — nie trzeba i pogrzebem kłamać. Masz, moja panno, wielką rację.
W nocy nikt w domu nie zasnął; na straży ciała mieniano się godzinami i modlił się ktoś ciągle.
Cecylja, przebrawszy się w suknie żałobne, przesiedziała do dnia w fotelu. Była strapiona, pogrążona w myślach, a mimo bólu po stracie babki, przyjazd marszałka i jego opieka nad rodziną mocno ją niepokoiły.
Przez cały dzień następny z miasteczka tłumami szli ludzie do pałacu. Nad wieczorem stolarz przywiózł trumnę i zamknięto salkę na chwilę, aby ciało przenieść do niej. Julek znowu przyniósł kwiatów i wysłał ostatnie łoże staruszki wszystkiemi, jakie mógł zdobyć w ogrodzie, ucałował jej nogi, jej ręce, co go tyle razy od dzieciństwa błogosławiły, i płakał. Andruszka i on sprowadzili o kulach Henryka, przyczem Hordziszewski był obecny. Henryk, także płacząc, ucałował ręce babki, ale mu lekarz zbytnio się nie dał roztkliwiać i do ucha wołał:
— Po męsku!... pomódl się i nazad do łóżka! Jesteś rodzinie potrzebny, powinieneś się szanować.
Trochę despotycznie oderwano go od ciała i zaprowadzono nazad na górę.
Tego dnia z sąsiedztwa wiele osób, nie znosząc się wcale z pozostałą rodziną, przybyło tylko do ciała, z modlitwą i poszanowaniem. Przyjechała także sama Sławczyńska i demonstracyjnie długo się modliła, aby ją wszyscy widzieć mogli, konie przed pałacem zostawiwszy na widoku.
Katafalk już był uporządkowany i trumna wniesiona, gdy pocztą nadjechał pan marszałek. Zmierzchało się na podwórzu, a w salce ciemno było i świece tylko przy trumnie rzucały na nią trochę blasku. Siostrzeniec, nawykły we wszystkich czynnościach do występowania efektownego, które było w jego naturze i obyczaju, odegrał i tu scenę, jakiej się po nim spodziewać było można. Jak obłąkany bólem wysiadł z powozu, rozkazując się podtrzymywać służącemu... w progu stanął raz... w przedpokoju salki, zakrywszy oczy, oprzeć się musiał o ścianę; potem padł na kolana przy katafalku i płakał lub też okazywał, że płacze... Piotruska, która do niego przybiegła, wielce mu była pomocna, bo go ciągle uspokajała i pocieszała, co mu dozwalało jeszcze większe okazywać wzruszenie. Kazał się dźwignąć do trumny, na której głowę sparł, a wreszcie, odbywszy to wszystko, szepnął Piotrusi, że potrzebuje gdzie spocząć trochę, bo czuje się słabym. Cesia właśnie, dowiedziawszy się o jego przybyciu, chciała wyjść ze swego pokoju do braci, aby tam przyjąć marszałka, gdy go klucznica do niej wprowadziła.
Niemy, osłabły, prosił o fotel i padł na niego, nie mogąc długo przemówić słowa. Wynagrodził to jednak sobie, gdy raz mówić zaczął.
— Co za strata dla mnie, który ją jak syn kochałem! Święta i biedna męczennica!
Piotrusia mu po drodze szepnęła o liście, zaczął się więc o niego dopytywać. Cecylja, mimo wstrętu do wszelkiego fałszu i zatajania, zamilczała znowu, nie chcąc mu dawać żadnych objaśnień.
Pochwałami zmarłej począwszy, marszałek przystąpił natychmiast, z pewnym naciskiem, do zaznaczenia, iż na niego spada opieka, jako na wuja... i oświadczył kuzynce, żeby była spokojna, bo on nad losem jej i braci gorliwie czuwać będzie.
— Szanowny kuzynie, — cicho odpowiedziała mu Cesia — ja od lat młodych nawykłam sama czuwać nad sobą i o sobie myśleć. Serdecznie wam dziękuję, ale w żadnym razie ciężarem nikomu być nie chcę.
Rozmowa, przerwana, naturalnie na później została odłożoną. Wszedł wikary i nastąpiły zapytania o rozporządzenia pogrzebowe. Ksiądz Kulebiaka oświadczył, co postanowiono, ale się to nie podobało marszałkowi.
— Jak skoro ja tu jestem, najbliższy krewny, a stan mój majątkowy dozwala mi pogrzeb uczynić świetnym, spadłby na mnie wyrzut skąpstwa, gdybym się nie starał uczynić go odpowiednim godności staruszki.
Cesia pocichu wrzuciła słowo, iż onaby rada z własnego zasobu zaspokoić koszta pogrzebu; lecz pan Bolesław nie godził się na to — dała więc tylko znak księdzu, aby uczynił, jak się umówili... Marszałek poszedł jeszcze do Henryka na górę, gdzie znowu płakał i obsypywał ich obietnicami. Tu kazał sobie przynieść herbatę i dłuższy czas pozostał z Henrykiem i Juljanem.
— Pozwólcie mi, — rzekł wkońcu — zająć się losem waszym, a zobaczycie, że przy moich stosunkach, będę wam pomocnym. Trzeba, żebyście Cesię tylko namówili na to, czego ja dziś wymagać od niej mam pewne prawo. Ona tu nie ma co robić; ja jej dom mój ofiarowałem i ofiaruję i proszę was, byście na nią wpłynęli, żeby zamieszkała u mnie. Sumienie mi nie pozwala zostawić tak samą kuzynkę drogą.
Bracia nie znajdowali w tem nic dziwnego i dziękowali mu serdecznie, chociaż Henryk zasępił się trochę, bo mu żal było rozstać się z Cesią i rachował na to, że się nie rozdzielą. Lecz wobec tego, co się dla niej dobrem zdawało, nie śmiał z egoizmem swym występować.
Nadszedł wostatku dzień pogrzebu. Ksiądz Kulebiaka sprosił od siebie duchowieństwo, które chętnie przybyło. Pogrzeb więc wypadł świetniej, niż się spodziewać było można. W kościele i na cmentarzu znalazło się mnóstwo ludzi. Tu był stary grób familijny, rodzaj kapliczki murowanej, pokrywającej podziemie, gdzie stały już w wielkiej liczbie Horyszków trumny, począwszy od starych, wspaniałych, aż do skromnych, ostatnich. Miejsca już niewiele było dla nowych przybyszów.
Nad grobem wystąpił nie z mową, ale z prostem, serdecznem słowem pożegnania ksiądz Kulebiaka i zakończył je płaczem, od którego wstrzymać się nie mógł. Zapłakali wszyscy... Marszałek batystową chustką zakrył oczy. Julek spuścił się za trumną do lochu, aby ją ustawić i jeszcze raz pożegnać.
Oczy ludzi ciekawie zwracały się na żałobnie ubraną Cecylję, zakwefioną, z twarzą zakrytą, której marszałek rękę podawał; ale nikt do rodziny się nie zbliżył.
Wieczorem w milczeniu wszyscy powrócili do pustego pałacu. Salka starościny stała zamknięta, a w domu tylko płacz Piotrusi się rozlegał.



III.

Nazajutrz, już z wyjaśnioną nieco twarzą, acz zawsze posępny i wzdychający, przybył zrana pan marszałek wprost do pokoju Cecylji, która zdawała się czekać na niego, wiedząc, że walka będzie nieunikniona.
Zaczął się najprzód uskarżać na potargane nerwy, na ból głowy, noc spędzoną bezsennie i czułe serce, które mu nie dozwalało nigdy nic po męsku przyjąć obojętnie. Nastąpiły potem oświadczenia miłości dla rodziny i gotowości do poświęceń dla niej.
— Jestem waszym opiekunem z prawa, droga kuzynko; lecz gdyby mi się nawet ono nie należało, narzuciłbym się wam, wiedząc, jak jesteście osamotnieni, osieroceni i jak wielkie na mnie ciężą obowiązki.
Tu westchnął.
— Nie jest to może chwila do nastawania na to, co postanowiłem; ale ja, przy tych wiekuistych nieszczęśliwych moich zajęciach urzędowych, nie mam wyboru godziny. Musimy z sobą pomówić stanowczo. Nie odstępuję od myśli, droga kuzynko, abyś koniecznie przyjęła ofiarę mojego domu, który proszę za własny uważać. Zechcesz się zająć mojemi drogiemi sierotkami, czy nie, to od twej woli i serca zależy, ale niechże mi wolno będzie wyrwać cię z tej ruiny, z tej pustki, do której nie jesteś stworzona. Była to wola i postanowienie naszej drogiej zmarłej.
Cesia słuchała ze spuszczonemi oczyma, nie odzywając się jeszcze ni słowa. Marszałek więc mówił dalej:
— Ze wszystkich względów dla kochanej kuzynki dom mój będzie stosowny. Znajdziesz w nim towarzystwo, do jakiego nawykłaś na większym świecie, a co do mnie, proszę mi wierzyć, że będę najszczęśliwszy, spełniając we wszystkiem jej wolę.
Czarne, załzawione oczy podniosły się nareszcie, spokojne, jasne, pomimo łez, i utkwiły w mówiącym. W spojrzeniu tem malowała się taka pewność siebie, taka wola silna i tak niewzruszone postanowienie, że nim odpowiedź usłyszał, pan Bolesław już, przeczuwając ją, zmieszał się nieco.
— Nie umiem słów znaleźć na podziękowanie — odezwała się powoli. — Wierz mi, kochany wuju, iż tę ofiarę zachowam w sercu, jako drogą pamiątkę, bo przychodzi w chwili, gdy nikt nam ręki nie podaje, gdy tylko serce tak szlachetne, jak wasze, mogło się zdobyć na to... Ale chciej mnie posłuchać i zrozumieć. Ja o sobie nie myślę, ja przyszłości nie potrzebuję żadnej. Umiałam się ze swym sierocym losem pogodzić... Idzie mi jednak o braci i dla nich chcę pracować. Przygotowałam się poniekąd do tego zadania. Nauczycielka z powołania, chcę dla nich stać się siostrą-przewodniczką. Więcej od nich widziałam świata; miałam sposobność, jeśli nie nauczyć się czegoś, to spojrzeć przynajmniej na naukę. Ich wychowanie było zaniedbane, niedokończone. Jako siostra, winnam im najprzód sama siebie i chcę a muszę pozostać z nimi.
Marszałek okazał pewne zniecierpliwienie.
— Jest to nadzwyczaj piękne i szlachetne, ani słowa, — odezwał się — ale pozwól sobie powiedzieć, że oni obaj są w tym wieku, w którym już opieka nauczycielki ustać powinna. Mogłabyś się porwać na to, czego nie zdołasz spełnić. Miłość braterska zaślepia kochaną kuzynkę.
— Pozwólcie mi spróbować — wtrąciła Cecylja.
— Za kosztowna to może być próba, a istoty takiej, mówię to bez pochlebstwa, szkoda do pracy, którą mniejszą ofiarą, a z lepszym może skutkiem, kto inny podjąć potrafi. Zresztą ja także i o nich myślę. Julka biorę do swojej kancelarji... urzędowa karjera...
Cecylja podniosła oczy.
— Nie wiem, czy Julek czuje do niej powołanie, i zdaje mi się, że jego usposobienie...
— Julek się wyrobi pod moim dozorem, — przerwał marszałek — a co się tyczy Henryka, ten, zdaje mi się, kaleką zostanie po tym nieszczęśliwym wypadku.
— Doktór zaręcza, że zaledwie ślad jakiś zostawi po sobie rana.
— Ach doktór! doktorowie obiecują zawsze... Ja się na tem znam: kula mu ścięgna porwała... co najmniej będzie nogą powłóczył. Jemu potrzeba spokojnej egzystencji. Znajdę mu małą dzierżawę...
— A cóż zrobimy z Zawiechowem? — żywo zawołała Cecylja.
— Sprzedamy pałac korzystnie na lazaret... to moja rzecz. Rząd potrzebuje właśnie murów i zapłaci bardzo dobrze.
Cesia złożyła ręce.
— Panie marszałku, — zawołała — to nie może być! Zaklinam pana, nie czyń tego! Te mury, te drogie, przesiąkłe pamiątkami gruzy... pozwól nam w nich zostać!... Mam, — dodała energicznie — trochę zapracowanego grosza, mam wiele odwagi, a przed sobą cel święty. Daj mi pan rok, dwa czasu... znajdę sposób ratowania rodziny o własnych siłach.
Marszałek się roześmiał.
— Już mi o tem mówiono — zawołał. — Mais, chére cousine, tak dziwaczna fantazja mogłaby być uwzględniona, gdybyśmy mieli dużo czasu i pieniędzy do stracenia. Ale przyznam się, że mi żal i twych pieniędzy, i pracy... bo to wprost pomysł piękny, poetyczny, ale, pozwól sobie powiedzieć, dziecinny.
Cesi oczy już były oschły.
— Kochany wuju, — odezwała się, wyraziście dając mu ten tytuł — przebaczysz mi. Może to być i dziecinne, ale ja na siebie biorę odpowiedzialność i, com postanowiła, to spełnię. Żadna w świecie siła od tego mnie odwieść nie może.
Pan Bolesław zbladł, zrobił dziwną minę, usta wykrzywił, dumnie jakoś pierś wydął i głowę na ramiona zarzucił.
— W takim razie — rzekł — musielibyście się wyrzec zupełnie opieki mojej, pomocy, wszelkiego odwoływania do mnie, jednem słowem węzłów, które nas łączą... bo ja czynię to, co mi doświadczenie i rozum dyktują, lub... umywam ręce.
— Jeżeli który z mych braci pójdzie za radą pana marszałka, — przerwała Cecylja — ja mieszać się nie będę do tego; mogą czynić, co chcą. Ale ja zostaję w Zawiechowie.
— Choćby sama jedna z Piotruską, która, między nami mówiąc, nie jest także długowieczna? — począł marszałek.
Cecylja nic nie odpowiedziała.
Pan Bolesław okazał się jakby urażonym: ostygł nagle. Jakkolwiek biedna sierota zdawała się być pewną tego, co czynić chciała, jakkolwiek mocne miała postanowienie spełnić myśl swoją i samej sobie być winną ratunek... przypomnienie, że nie własnym tylko losem, ale razem przyszłością braci rozporządza, strwożyło ją. Zawahała się, łzy pociekły jej z oczów i prędko zaczęła je chustką ocierać.
Ze swej strony marszałek poczuł, że złą drogę obrał, chcąc trafić do serca pięknej kuzynki, którą co chwila się więcej zachwycał. Nie spodziewał się w niej tej energji, ale nie życzył sobie zerwać, bo już marzył o niej i o bardzo miłej jakiejś przyszłości. Powiedział sobie, że z takim charakterem trzeba więcej działać z pomocą zręcznej insynuacji, czasu, może trochy pochlebstwa i przymilenia. Łzy owe na oczach kuzynki dawały mu doskonałą sposobność do uczynienia zwrotu, z którego sobie najlepsze obiecywał skutki.
— Niech próbuje — rzekł w duchu.
Udał nadzwyczaj wzruszonego temi łzami, złożył ręce i rzucił się ku niej.
— Droga Cesiu, pozwól mi się tem poufałem nazywać imieniem, jako krewnemu, niechże ja nie mam sobie łez tych pięknych oczu do wyrzucenia. Czyń, co chcesz. Zgadzam się na wszystko. Złamałaś mnie. Nie wiesz, jaką masz potężną władzę nade mną. Ustępuję, bo nie miałbym siły ani się wyrzec tych drogich węzłów, które nas z sobą łączą, ani ci się sprzeciwiać. Czyń, co ci się podoba... O jedno tylko proszę, błagam: pozwól mi stać na straży, zwać się twym opiekunem i przyjść ci w pomoc, gdy się przekonasz, iż poezja, niestety, w obłokach świeci, ale na ziemi nie kwitnie.
Tu westchnął. Cecylji zrobiło się lżej; podała mu rękę, którą, zamiast uścisnąć, ucałował aż nadto gorąco.
Ujęło ją to wzruszenie, w które uwierzyła. W chwili gdy zdawało się grozić zerwanie, nastąpiło pewne zbliżenie i rozmowa przeniosła się na zmarłą staruszkę, na przeszłość, na Zawiechów. Marszałek wrócił zręcznie do poddanej myśli sprzedaży.
— Proszę mi wierzyć, — rzekł — że nie dlatego to mówię, abym się upierał przy swoich planach; ale potrzebuję zrzucić ciężar z sumienia. Kochana kuzynka wie, że u nas wszystko się robi przez wpływy i stosunki. Marszałek, który umie chodzić około tego, może w powiecie zrobić, co zechce. Zawiechów tak jak jest, z tą ruiną, z tym ogrodem, z tym kawałkiem gruntu jałowego, niewart nawet kilku tysięcy rubli, a na lazaret ja — ale tylko ja — mogę go sprzedać za kilkanaście, a może i do dwudziestu dociągnąćby się dało. Jest to jedyna w świecie sposobność. Nikt pewnie nie ceni wyżej pamiątek naszych, jak ja. Gdyby nie interesa, nie straty, jabym sam Zawiechów kupił. Mnie się serce krajać będzie, widząc go sprofanowanym; ale dla was choć po kilka tysięcy rubli funduszu, to jakby z nieba spadły dar.
— Masz słuszność, kochany wuju, — cicho odpowiedziała Cecylja — tem bardziej że ja mojej części się wyrzekam w każdym razie. Bywają w życiu wypadki, w których i łzami oblaną pamiątkę trzeba poświęcić dla ocalenia niepodległości, a jednak ja proszę...
— A ja milczę i rozkazom jestem posłuszny, — rzekł szybko marszałek — bo, proszę mi wierzyć, każde słowo kochanej Cesi jest dla mnie rozkazem.
— Kochany wuj mnie popsuje — odezwała się z uśmiechem smętnym Cecylja, wstając. — Pójdźmy do Henryka.
Marszałek podał jej rękę i w najlepszej zgodzie poszli na górę. Tu rozmowa była obojętna, a siostra, przebywszy chwilę z braćmi, znużona, potrzebując odpoczynku, wysunęła się do swojego pokoju. Niezupełnie jeszcze była spokojna. Nieszczęsny ten list bezimienny, który nosiła przy sobie, palił ją jak ogniem; kilka razy przebiegała go z oburzeniem i łzy stawały jej w oczach. Ten, co śmiał nim dobić nieszczęśliwą staruszkę, mógłże z pochwyconą gdzieś potwarzą, raz jej używszy, zamilknąć? Człowiek, co to uczynił, mógł się posługiwać tą bronią przeciwko rodzinie. Wieść o tem mogła dojść do marszałka, do braci, z innego źródła, a milczenie obwinionej za przyznanie się do winy mogło być wzięte.
Chociaż pan Bolesław nie obudzał w niej ani zbytniego zaufania, ani sympatji, postanowiła po namyśle pokazać mu list i rozmówić się z nim otwarcie.
— Uwierzy mi, czy nie, ale należy do rodziny, niech więc wie wszystko.
Myśl ta, której powzięcie wiele ją kosztowało, gdy raz się w niej utwierdziła, prawie ją uspokoiła.
— Tak uczynić powinnam — rzekła sobie.
Marszałek nie wyrywał się, swoim zwyczajem, na obiad. Zabrawszy z sobą Julka, poszedł do restauracji, nie chcąc być ciężarem w domu, w którym mniej niż kiedy było porządku i usługi. Po południu obaj mieli powrócić.
Przez te dni Cesia chlebem prawie żyła i kawą, gdyż od biednej Piotrusi niczego wymagać nie było można. Po pogrzebie jednak spłakana staruszka wróciła do swych zajęć nałogowo... i znowu się krzątała, przerywając łzami i wspomnieniami łajanie sługi.
W parę godzin Julek z marszałkiem powrócili z miasteczka. Ostatni wybierał się już w drogę i koniom kazał przyjść za sobą. Chcąc jednak jeszcze raz sam na sam rozmówić się z piękną kuzynką, wysłał Julka na górę i wszedł do jej pokoju. Cesia czekała nań blada, poruszona — czując, że jedną z najprzykrzejszych chwil w życiu ma do przebycia. Potrzebowała całego męstwa, aby jej podołać.
Marszałek po obiedzie był w dosyć wesołem nawet usposobieniu, o ile żałoba i ledwie zamknięty grób dozwalały.
— Muszę jechać — zawołał, wzdychając i rzucając się na krzesło. — Jestem doprawdy jednym z najnieszczęśliwszych ludzi na tym padole płaczu. Obowiązki rzucają mną, nie dając mi tam, gdziebym chciał, pozostać. Oto i dziś na komisję jakąś jechać tam muszę, gdy takby mi tu było miło... Będę o was niespokojny, a jeśli pozwolicie choć przejazdem się odwiedzić...
— Bardzo wujowi będziemy wdzięczni — dodała Cesia. — Przykro mi tylko, że my, zamiast mu tu dać chwilę wytchnienia, napoiliśmy i poić go musimy goryczą. Podobno najboleśniejsze wyznania zostały mi na chwilę ostatnią.
— Cóż takiego? — podchwycił przestraszony nieco marszałek.
— Dla mnie to szczególniej bolesne — mówiła Cecylja. — Wiecie już o przyczynie śmierci naszej najdroższej babki...
— Mówiono mi o jakimś liście.
— Tak, był list, list okropny, list bezimienny.
— I zginął? — spytał pan Bolesław.
Drżącą ręką dobyła go z kieszonki Cecylja.
— Oto jest, dla was nie powinniśmy mieć tajemnic, choćby wyznanie najprzykrzejszem się stało. Czytaj pan.
Marszałek chciwie porwał szarą ćwiartkę papieru, najprzód starannie rozpatrując się w jej powierzchowności. Twarz mu się zaczerwieniła... począł przebiegać pismo. Cecylja, stojąc przed nim, wlepiła weń oczy, czekała tej chwili, gdy dojdzie do miejsca, w którem o niej była mowa. Marszałkowi zadrżała ręka, oczy na nią podniósł, oniemiał.
— Stoi tam, — poczęła spokojnie obwiniona — czytałeś, kochany wuju, stoi, żem splamiła poczciwe imię nasze, żem z zaufaniem wprowadzona do domu zacnego wniosła doń niepokój, zerwała węzły święte, dała się obłąkać sercu lub nikczemnej rachubie. Nieprawdaż? tak tam stoi... Czy wierzysz temu?
Marszałek milczał.
— Lecz jakiż mógł być powód stworzenia tak ohydnej potwarzy? — rzekł po chwili.
— Powód był — spokojnie ciągnęła dalej Cecylja, siadając i głowę sparłszy na ręku. — Pan hrabia Sulejowski żonaty jest z kobietą, która go nie kochała nigdy. Małżeństwo znalazłam, przybywszy do tego domu, najnieszczęśliwszem. Chciałam się oddalić, ale nie puszczano mnie. Nie mogłam nigdy posądzić pana hrabiego, by na mnie rzucił okiem. Pracowałam nietylko nad ich dziećmi, ale nadaremnie usiłowałam przywrócić tam pokój i zgodę, gdzie ich nigdy nie było. W pierwszej chwili, gdym mogła nie postrzec, ale domyśleć się ze strony hrabiego tego uczucia dla mnie, w które nie wierzę, które było pańską jakąś lekkomyślnością i fantazją, pożegnałam ich natychmiast. Napisałam do babki, wróciłam tutaj. Oto jest prawda cała. Ale hrabia rozwodzi się z żoną, która oddawna domagała się rozwodu... to mogło dać powód do potwarzy... Zbyt jestem dumna, — dodała Cecylja — zbyt czuję godność swoją, abym posądzona nawet być mogła.
Marszałek siedział zamyślony, przybity, widocznie mocno tknięty tem wyznaniem.
— Bądź co bądź — odezwał się — jest to prawdziwe nieszczęście, bo dla ludzi dosyć pozoru, aby potwarzy uwierzyli, a tu się istotnie składają rzeczy jakoś tak dziwnie...
Zaczął szukać po kieszeniach.
— Niech kuzynka sobie wyobrazi, ja od tego Sulejowskiego, a przynajmniej domyślam się, że to ten sam być może, jak mu imię?
Cecylja się zarumieniła.
— Alfred — rzekła pocichu.
— No, więc od tego samego list miałem przed wyjazdem. Chce tu w sąsiedztwie kupić dobra, wystawione właśnie na sprzedaż, i mnie, jako marszałka, zapytuje o ich wartość, prosząc o otwarte objaśnienie interesu.
Żywo poruszyła się Cecylja, składając ręce.
— Na miłość Bożą, — zawołała — jeżeli to być może, niech mu wuj odpisze, iż nie radzi, że dobra są zrujnowane, że ceny tej niewarte...
Prośba ta zdziwiła nieco, ale razem uradowała marszałka.
— Naturalnie, że postąpić inaczej nie mogę, — rzekł — chociaż wyznaję, że odpowiedź tego rodzaju będzie trudna, bo dobra są tanie, w położeniu doskonałem i interes wyborny.
— Ale się coś zawsze znaleźć może?
— Musimy coś znaleźć — odparł marszałek, któremu obojętność Cecylji dla hrabiego zdawała się dobry humor przywracać. — Stanowczo mu odradzę. Na nieszczęście ja, przy tych moich interesach i kłopotach niezliczonych, nie miałem czasu zaraz mu odpowiedzieć... list trochę zależał; zresztą i człowieka nie znałem.
Cecylja milczała. Pan Bolesław list bezimienny obracał na wszystkie strony, badając pieczątkę, adres, papier, pismo.
— Możecie mi powierzyć ten dokument? — zapytał.
— Naco?
— Radbym dojść sprawcy.
— Proszę was, nie czyńcie tego... wzgardzić należy, a nie mścić się... Oddajcie mi list, niech Bóg kary domierzy.
Marszałek zwrócił pismo, wstał i gotował się do odjazdu; Cecylja śmiało i otwarcie spojrzała mu w oczy.
— Widzisz mnie, kochany wuju, spokojną, zrezygnowaną. Nim odjedziesz, zapytam raz jeszcze: czy sądzisz mnie winną? czy możesz przypuścić, żem była płocha aż do zbrodni?
— Ah, nigdy w świecie! — z zapałem podchwycił marszałek, na którego Cecylja coraz większy urok wywierała.
— Dziękuję wam; potrzebuję być czystą w oczach tych, co do mnie należą, a co powie świat, jest mi zupełnie obojętne. Ja się wyrzekłam świata, on dla mnie zamknięty.
Podała mu rękę i żywo odeszła ku oknu; łza się jej kręciła w oku. Pan Bolesław stał jeszcze chwilę i, nie mniej poruszony, poszedł się żegnać z chłopcami. Julek przeprowadził go aż do powozu, wyszła Piotruska, do kolan się schylając i prosząc, aby o nich nie zapominał.
Konie ruszyły przez miasteczko; marszałek kazał się zatrzymać przed Szmulem.
Znalazł starego Izraelitę na górze, odpoczywającego nad książką pobożną. Na widok gościa, dokończywszy naprędce modlitwy, Szmul wyszedł z powitaniem i wskazał mu najparadniejszą kanapę.
— Panie Szmul, — odezwał się przybyły — czy jesteśmy sami i możemy mówić poufnie?
Stary poszedł opatrzyć wszystkie drzwi i powrócił z zapewnieniem, iż niema nikogo.
— Pan z pewnością musisz dużo listów odbierać od różnych osób... z obywateli.
Szmul głową dał znak potwierdzający.
— I mogę się pochwalić, — rzekł — że u mnie korespondencja jest w porządku. Każda rzecz na swojem miejscu, pod alfabetem. Pismo to wielki interes; może się świstek przydać w lat dziesięć i albo zabić, albo wyratować człowieka.
Popatrzył w oczy marszałkowi, jakby dochodził, na co mu się jego korespondencja przydać mogła, aż nagle wpadł na trop.
— Jaśnie pan widział ten list?
— Jaki? — spytał marszałek.
— Ten niepoczciwy, szelmowski, co zabił naszą starościnę.
Nim pan Bolesław miał mu czas odpowiedzieć, Szmul poszedł do czarnej szafy, stojącej w rogu izby, otworzył ją i z szufladki, oznaczonej literą M., wyjął cały pęk listów.
— Tego się łatwo domyśleć, kto to pisał... ja ręczę, że on i ręki nie zmienił... to Mazurowicz.
Rzucił wiązkę listów przed marszałkiem, któremu dosyć było spojrzeć na papier, charakter, a nawet pieczątki, aby nie mieć najmniejszej wątpliwości, że Mazurowicz był autorem anonimu.
— Czegóż on chce? za co się mści? — zawołał. — Żonę wziął. Wszystko skończone. I chłopca omało nie pozbawił życia.
— I dlatego że nie pozbawił, to mu niedosyć — począł Szmul z oburzeniem. — To nie jest żadną tajemnicą: oni z sobą żyją, jak pies z kotem. Kobieta dziesięć razy od niego rozumniejsza, a zdesperowana... niech jaśnie pan sobie pomyśli, co to tam za życie być musi! Ona się z tem wcale przed nim nie tai, że pana Henryka jeszcze kocha, a mówi mu w oczy: „Wydali mnie siłą, wziąłeś mnie mimo mej woli, powinieneś więc wiedzieć, co cię czeka. Zawsze mnie pilnować nie możesz: zemszczę się po kobiecemu!“ Słyszy pan marszałek? To są jej własne słowa, ja o tem wiem przez jej sługi, bo ona gada głośno i nie wstydzi się. Mazurowicz rwał się już do cybucha, ale się zląkł, jak mu coś powiedziała. Tam sądny dzień.
Tu Szmul zbliżył się do stołu i pochylił ku marszałkowi, który słuchał i uszom swym nie wierzył, zniżył głos i począł, oglądając się:
— No, kiedy już o tem mowa, to co ja mam taić? Nie byłbym zagadał, ale przecie na to radzić potrzeba, a tu nikt nie potrafi, chyba pan jeden może. Pan marszałek myśli, że to się z naszym panem Henrykiem skończyło?
— A cóż może być? on leży przecie chory — przerwał pan Bolesław.
— Tak, on leży chory... to prawda; ale jemu tam listy codzień noszą i wożą. Ona sobie drogę znalazła. On do niej pisuje codzień i ona do niego. Pan Julek o tem wie, tylko siostra nie, bo oni się tej siostry boją. Gdyby nie ona... kto wie, gorzejby było. Chłopcy, zwyczajnie młode; im się zdaje wszystko w porządku, a z tego może być drugie i straszniejsze jeszcze nieszczęście.
— Lecz skądże pan wiesz o tem? — zapytał zdumiony marszałek.
— Ja muszę wiedzieć o wszystkiem — westchnął stary. — Czy chcę, czy nie chcę, to mnie ludzie wszystko do ucha przyniosą. A tak samo jak ja, wie może niejeden. Mazurowicza nie lubi nikt i wszyscy się cieszą z tego, że on sobie włosy z głowy wyrywa. Na dole w restauracji kapitan Pupart o tem gada, młodzież w ręce klaszcze i cieszy się, jak z najlepszego figla. Oni tylko Pana Boga proszą, żeby pan Henryk wyzdrowiał; jemu wszyscy pomagać gotowi, żeby się głupstwo zrobiło. Mazurowicz domyślać się musi; a trzeba go znać: to bydlę, ale wściekłe; może napaść w lesie, na drodze i zabić.
Zamyślony marszałek nie mówił słowa.
— Ale cóż za kobieta! — zawołał po długiem milczeniu.
— Jaśnie panie — odparł, rękę podnosząc, stary Żyd. — Kobieta, kiedy ma w sercu miłość albo nienawiść, straszniejsza od mężczyzny. To głupi człowiek, że się z nią ożenił.
— Cóż na to radzić?
— Ja nie potrafię — rzekł Szmul. — Jedna jest tylko osoba, któraby rozumem i sercem mogła tu dać radę, ale tej się takich rzeczy mówić nie godzi.
— Panna Cecylja?
— Tak jest — odparł Żyd. — Pan Bóg ją sam tej familji zesłał. Takich kobiet na świecie mało. Ona — dodał z zapałem — wie jasny pan co, ona warta być... mężczyzną.
Mimowoli uśmiechnął się marszałek, który z ludźmi pospolitymi nie zwykł był szafować patetycznością i bywał, jak go Bóg stworzył.
— Na mężczyznę byłaby za piękną.
— A na kobietę — dodał Szmul — ona jest za rozumną.
Przebijało się w tem Salomonowskie, biblijne pojęcie o kobiecie. Zamilkli chwilę; marszałek rozmyślał.
— Poślijcie po Julka, — zawołał — wszak Julek wie o listach?
— On sam je do miasta odnosi — szepnął Żyd i wnet otworzył drzwi, aby zawołać myszuresa.
Marszałek rozmyślił się, że najlepiej było posłać konie, które stały przed gospodą, i natychmiast przez okno dał rozkaz kamerdynerowi. Szmul tymczasem starego wina przyniósł i pomarańcz, bo dawnym obyczajem wielce był gościnny.
W dobry kwadrans zdyszany i zdziwiony Julek się zjawił, w oczy patrząc wujowi, poco go jeszcze mógł wzywać. Szmul zaraz się wysunął.
— Julku, kochanie moje — odezwał się pan Bolesław. — Tam u was z obawy, aby Cesia nas nie podsłuchała, mówić z tobą otwarcie nie mogłem. Ja wiem o wszystkiem...
— O czem?
— Henryk odbiera listy od Mazurowiczowej.
Julek się zaczerwienił.
— Ja o tem nic nie wiem.
— Ty je przynosisz.
Chłopak kłamać nie umiał.
— No, gdyby i tak było... Oni się kochają; onby umarł, żeby od niej nie miał wiadomości, a ja miałbym bratu nie posłużyć?
— Ale czy to się godzi?
Julek popatrzył na wuja długo i uśmiechnął się. Byli z sobą dosyć poufale... zbliżył mu się do ucha.
— Wujaszku, — rzekł — a pani Krawczyńska?
Zerwał się marszałek, trochę obrażony.
— Co ty tam pleciesz! — zawołał. — Wiesz, na co się Henryk naraża i ty jego? Na śmierć! Mazurowicz o wszystkiem wie i przy pierwszej sposobności nie bić się, ale zabić gotów.
Spoważniał Julek.
— Ja na to nie poradzę — rzekł. — Henryczka nic na świecie wstrzymać nie może: żaden strach, żadne niebezpieczeństwo.
— Słyszałeś o liście, który był przyczyną śmierci babki?
— Wiem, coś o nim mówiono.
— Pisał go Mazurowicz — to pewna. Nikczemnik, który śmiał rzucić się na starą, biedną, szanowaną powszechnie osobę, nie zawaha się...
Julkowi oczy zapałały.
— Mazurowicz, on był przyczyną śmierci babki? Dobrze wiedzieć, kochany wuju... dobrze wiedzieć, bo się przyjdzie porachować z tym panem. Henrysia uczynił nieszczęśliwym, skaleczył go. Babci śmierci był przyczyną; jużci mu to bezkarnie ujść nie może.
Marszałek, który spodziewał się naprawić, postrzegł, że popsuł sprawę; począł więc prosić i zaklinać, łagodzić i tłumaczyć, że w oczach prawa, w oczach ludzi, Henryk z całą swą miłością był przecie winien, a Mazurowicz usprawiedliwiony. Dla spokoju siostry, rodziny, dla uniknienia nowych klęsk, należało zerwać stosunki i zemstę zostawić samej wypadków kolei, zapewniającej aż nadto, że Henryś znajdzie mściciela.
Julek, pozornie czy istotnie, dał się ukołysać, a wreszcie przyrzekł, iż powoli na brata wpływać się będzie starał.
— Ale niech wujaszek nie myśli, żebym ja miał wielką nadzieję Henryka przerobić. Przyznam się, że gdyby mnie tak kto pokochał, i jabym był nielepszy.
Marszałek zmilczał, czuł bowiem, że był także grzeszny i lękał się znowu jakich przypomnień. Zakończył rozmowę uściskiem.
— Mój Julku, proszęż cię, bo widzisz... do czego te skandale? Ludzie i tak na was koso patrzą, przyjaciół do zbytku nie macie... Dla Henryczka świat otwarty... znajdzie inną. Tak mu mów, proszę cię... i żeby tym listom dał pokój. Nie wiedzieć co! nie wiedzieć co!
Na tem się rozmowa skończyła. Pan Bolesław wyjechał, spoglądając ku pałacowi i wzdychając na wspomnienie pięknej siostrzenicy, co także nie było przykładne, a Julek zwolna pociągnął ku swojej pustce.


IV.

Od czasu upadku majątkowego rodziny, która wprzódy całą okolicę zamożnością i życiem wytwornem gasiła, wszyscy ci, co ją objadali, co się łasili około starościca, co mieli się za szczęśliwych, gdy ich do Zawiechowa zapraszano, powoli od niego usuwać się zaczęli. Otwierały się oczy, znajdowano, że upadek ten spowodowany był własną winą; w postępowaniu osób, dawniej uwielbianych, odkrywano wiele niedorzeczności, wad, zdrożności. Do prawdy fałsz się domieszał... prysnęli przyjaciele domu i znikli. W miarę jak majątek się zmniejszał, interesa stawały trudniejsze, usuwało się sąsiedztwo, i ludzie przestali przyznawać się do dawnych stosunków. Nabywać się tylko starano rozprzedawane folwarki, jak można było najtaniej.
— Nie skorzystam ja, skorzysta drugi... to daremna rzecz; wolę przecie sam wziąć tanio, co się ma innemu dostać.
Tak mówili wszyscy.
Horyszkowie dziwnie byli nieporadni i zaślepieni; szli do zguby, jakby fatalizmem pchani, nie umiejąc się bronić, a wkońcu z rodzajem bezmyślnej rozpaczy.
Kto nie potrafił naówczas z ruiny skorzystać, stawał się nieprzyjacielem jawnym. Zmyślano dziwy na rodzinę, której największą winą było to, że nie umiała wyrzec się w porę swego dawnego stanowiska, odwołać do skrzętności i pracy, przyznać do zubożenia i pracować, aby mu zaradzić. Do ostatniej chwili wyglądano jakiegoś cudu Opatrzności, sukcesji niespodzianej, wielkiego losu na loterji, bodaj odkrycia zakopanego skarbu, nie umiejąc tylko rachować na siebie i własne siły.
Odstąpienie dawnych przyjaciół musiało zrodzić żal i narzekania, a z tego urosło rozdrażnienie obustronne. W chwili śmierci starościny Horyszkowie nie mieli, oprócz księdza Kulebiaki i Szmula, nikogo, coby się mógł nazwać przyjacielem domu i pozostałej rodziny. Zacny doktór Hordziszewski, który poważał wielce pannę Cecylję, chłopców zawsze jeszcze nazywał trutniami i był tego przekonania, że to marnie poginie.
Mniejszaby o to było jeszcze, że na przyjaciołach zbywało, gdyby miłość Henryka nie rozbudziła nienawiści. Stary Sławczyński jemu przypisywał domowe swe nieszczęścia, nieznośne pożycie córki z zięciem, a zajadły Mazurowicz podżegał go jeszcze, wiedząc lub domyślając się stosunków żony i kładąc staremu w uszy nieustannie, że się tego paskudztwa z powiatu pozbyć potrzeba. Mazurowicz nie miał tam jednak wielkiego miru między ludźmi i sam nie mógł nic; odgrażał się tylko, że przy pierwszej sposobności w łeb palnie Henrykowi.
— Tak, tak — odpowiadał Sławczyński — i pójdziesz do turmy, do kryminału. Tu trzeba sobie radzić inaczej, aby to śmiecie wyforować.
— Niechże ojciec radzi, — wołał Mazurowicz — bo, jak Boga kocham, byle ozdrowiał, a na oczy mi się nawinął, nie wytrzymam...
— Milczałbyś — bąkał stary. — Co to za gadanina! At, w głowie jak w Pacanowie... pleciesz, sam nie wiesz co. Mnie to zostaw.
Rad też nierad, zięć musiał zdać na teścia owo wyforowanie z powiatu Horyszków. Byłby może wreszcie gniewom i zemście sfolgował, ale żona przy każdej sposobności drażniła go nie do zniesienia. Stał się pośmiewiskiem ludzi; nie śmiał nikogo do domu zaprosić, bo mu sceny wyprawiała przy gościach. Wszystko to szło na rachunek Henryka. Gdy się na niego odgrażał przed żoną, to mu odpowiadała:
— Ja jego znałam i kochałam wprzódy, niż się tu pan Mazurowicz zjawił; on do waćpana żal może mieć, a nie pan do niego. Pocoś sam biedy szukał, zabierając gwałtem, co się komu innemu należało.
Obchodzenie się żony, która męża nigdy prawie inaczej nie zwała, tylko panem, i okazywała mu wzgardę, do wściekłości go doprowadzało. Ojciec się odgrażał, matka, już trochę przestraszona, starała się ułagodzić córkę — ale wszystko to za późno przychodziło. Pani Hanna, raz wszedłszy na tę drogę, egzaltowała się swoim heroizmem coraz bardziej. Stary Sławczyński i Mazurowicz nie widzieli innej rady, tylko „tych Horyszków precz stąd wymieść... precz!“
Stary Sławczyński był to szlachcic-dorobkiewicz w całem znaczeniu tego wyrazu, bo nietylko majątku, ale jakiej takiej ogłady po świecie się dobił. Początkowo, ledwie z niższych klas wyszedłszy i trochę liznąwszy łaciny, nie umiał więcej nic nad to, co z trzech pierwszych klas wynieść można. W miarę jak mu majątku przybywało, jak z ludźmi obcować począł, przyzbierał wiadomości, szczególniej prawniczych. Nie obeszło się żadne kupno bez procesu, trzeba było spraw dopilnować. Roztropny człek nabył rutyny pieniackiej i sposobików na ludzi. Uparty, skryty, choć charakteru gwałtownego, w potrzebie umiał się zmitygować i wytrzymać a zmilczeć. W środkach nie przebierał; nie popełnił nigdy nic, za coby jawnie mógł odpowiadać, ale delikatności i szlachetności w postępowaniu trudno u niego było szukać.
Mieszkał od dosyć dawna w okolicy, a będąc świadkiem stopniowej ruiny i upadku Horyszków, sam nabywca części ich majątku, doskonale znał wszystkie interesa. Skutkiem postanowienia, aby Horyszków precz wykurzyć z sąsiedztwa, było to przekonanie, że trzeba koniecznie odebrać im to gniazdo, w którem siedzieli.
— Póki oni tu kąt będą mieli, mosanie, — mówił — my się ich stąd nie pozbędziemy, to daremna. Trzeba deposedować.
Sławczyński, raz to postanowiwszy, nikomu przedwcześnie nic nie mówiąc, zaraz się wziął do rzeczy. Przyszło mu na myśl, iż słyszał niegdyś, że między mieszczanami zawiechowskimi a ekonomją dawną był stary proces o grunta. Za życia starosty zaniechano go, skutkiem różnych wpływów, a potem nie odnawiano, czy z powodu przedawnienia, czy też że na Horyszkach nic do utargowania nie było. Pusty pałac niewart był tego, co mogło kosztować jego utrzymanie. Sławczyński, wiedzący o wszystkiem, wiedział też, że rząd szukał nabycia murów na lazaret i mógł je dobrze zapłacić. Z tych pokombinowanych okoliczności ułożył się plan wcale zgrabny nabycia od mieszczan zgasłej pretensji za bezcen, odnowienia procesu i zrobienia niezłego interesiku ze sprzedażą murów.
Pomysł był genjalny; wszystko jednak zależało od wykonania. Z mieszczanami sprawa nie była łatwa, bo obudziwszy ich uwagę, można się było narazić na zbyt wysokie ocenienie pretensyj. Z drugiej strony należało się zapewnić, że mury nabyte zostaną.
Co do tego ostatniego punktu, Sławczyński był przygotowany choćby na stratę.
— Pal ich djabli, — mówił w duchu — bylem to paskudne plemię stąd wyrugował, a już choćby się ten stary chlew przy mnie został... mniejsza z tem.
Sławczyński zanadto był przebiegły, ażeby wprost do mieszczan się sam udać. Nawykł w interesach nigdy prostemi nie chodzić drogami. Z powierzchowności człek rubaszny, gadatliwy, niby otwarty i niezręczny, miał ten talent, że się daleko wydawał głupszym, niż był w istocie. Ludzie też niebardzo się go wystrzegali i dobrze mu się z tem działo.
W wielu sprawach pomocny mu był sekretarz Machczeńko. Wyrachował sobie, iż z nim i przez niego najłatwiej dojdzie do celu. Chwile wolne, jak wiadomo, spędzał Machczeńko najczęściej w restauracji. Bilard i gawędka, coraz nowe twarze, które się tam spotykało, rozrywały go po biurowej pracy. Sławczyński, choć nie zajeżdżał do Szmula, bo się za coś na niego gniewał, do restauracji czasem zachodził. Udał się do niej i teraz, za przybyciem do miasteczka. Wszedłszy, obejrzał wszystkie kąty, sapiąc, ale sekretarza nie było. Spytał kelnera o niego: odpowiedział, że tylko co go nie widać. Kazawszy więc sobie dać jeść, stary czekał. Jakoż niebawem zjawił się pożądany, w wyśmienitym humorze.
— Pana sędziego dobrodzieja! — zawołał.
— Kochanego sekretarza — jakże mi miło! Toż to kopę lat! — rozstawiając ręce, w których nóż i widelec trzymał, zawołał Sławczyński.
Machczeńko był rezolutny i wesół czasami.
— Czy nie za interesem? — zapytał, śmiejąc się. — Toby mi bardzo w porę przyszło... Owsa dla koni potrzebuję... no i...
— Co będziesz pił? — zapytał gościnnie sędzia.
— Szklankę ponczu — odparł Machczeńko.
— Hej ty, Moryc! ponczu dla sekretarza.
Machczeńko był człowiek dziwny: ani zły, ani dobry. Nie miał w życiu sposobności wyrobić się ani w jednym, ani w drugim kierunku, a natura go stworzyła tak, że lubił — przekorę. Spłatać figla było dlań największą w życiu rozkoszą, szczególniej gdy się go kto nie spodziewał. Nie znał większej przyjemności, nad wyprowadzenie innych w pole. Często na tem tracił nawet, ale wstrzymać się nie mógł.
Gdy siadł z cygarem naprzeciw brzuchatego, opasłego szlachcica, pierwszą myślą, jaka mu do głowy przyszła, było: coby jemu za finfę puścić? Finfą nazywała się u niego każda trafna sztuczka.
— Interesu to ja żadnego nie mam tak dalece, — mówił, zajadając, stary — jak mi Bóg miły; ale gdyby się interes trafił, tobym nie był od tego. Niema co robić, a tak to człek gnuśnieje.
— Sędzia szukasz biedy i guza?
— Ano, guz za guz; choćby się i oberwało, to się odda, byle nie próżnować.
Zaczęli się obaj śmiać, ale tak głośno, tak długo, tak zawiesisto i donośnie, że Moryc aż pode drzwi przybiegł podsłuchać, co to było. A był to wprost ten rodzaj śmiechu, który zastępuje myśli, lub zapełnia przerwę w rozmowie. Obaj patrzyli sobie w oczy.
— No, panie sekretarzu, dajcie wy mnie jaki interes. Wezmę, jak Boga kocham, wezmę... Nie mam co robić.
Machczeńko ramionami ruszył. Była chwila milczenia.
— Wiecie co? Przyszła mi myśl do głowy. Chcecie? Będzie i owies dla koni, i dla mnie guz... i wszystko.
— A co? — zapytał Machczeńko, pomyślawszy — o cóż idzie?
— Tu, przed jakiemi laty piętnastu, szesnastu...
— Eh, eh! stare dzieje!
— Ale ba, z gałganów starych robią nowy papier, a na papierze asygnaty drukują — rozśmiał się Sławczyński.
I znowu zaczęli się śmiać okrutnie. Śmiech był w ich rozmowie rodzajem przyprawy czy sosu, bez którego się obejść nie mogli.
— Cóż to było przed szesnastu laty? — spytał sekretarz.
— Ot, co było — począł Sławczyński. — Mieszczanie mieli proces o grunta z Horyszkami. Naówczas te łapserdaki byli jeszcze w pierzu i zdusili sprawę. Dlaczegóżby miasteczko nie miało się teraz o swoje upomnieć? Ot, i sprawa... a jeśli zechcą, to ja nabędę pretensje.
Sławczyński z krzykliwego śmiechu i głośnej mowy przeszedł do szeptu prawie i oglądał się jeszcze, czy kto nie słucha. Wyplunąwszy już, co miał na myśli, dopiero się spostrzegł, że mu to wypadło jakoś niezbyt zgrabnie.
Machczeńko w duchu sobie powiedział:
— Aha!... tędy... to już wiem. — I dodał równie poufnie do samego siebie: — Zjesz ty djabła!
— No, no, — odezwał się głośno — wiecie, że to tak sprytna rzecz, jak rzadko... Ano! ja z burmistrzem pogadam.
— Ale ostrożnie! — dodał Sławczyński. — Mnie to tak, nie wiedzieć skąd, narazie przyszło, dla żartu... ot, aby się bajdurzyło. Ano, kto wie, możeby co i było z tego.
— Czemu nie? — rzekł Machczeńko, jedno oko przymrużając i puściwszy, niby przypadkiem, dym z cygara w same oczy sędziemu. — Jakby się udało pałacysko im zabrać, toby (tu się ręką zasłonił) na lazaret kupili.
Sławczyński udał zdziwionego.
— Co? jaki?
— Nie wiecie?
— Cóż ja o lazarecie wiedzieć mogę?
I począł dojadać sosu, zgarniając go chlebem i wycierając talerz doczysta.
Milczenie trwało chwilkę. Owa bujna wesołość zupełnie się wyczerpała. Sławczyński był nierad, że go zrozumiano.
— A to łotr, proszę, — mówił do siebie — proszę, żeby tak zaraz wiedzieć, gdzie raki zimują.
Machczeńko przypatrywał mu się.
— Mam pogadać z burmistrzem? — spytał.
Jakby z zamyślenia wychodząc nagle, stary głowę podniósł i spytał:
— Co, co? dalipan, zapomniałem.
Zdało mu się to bardzo sprytnem, ale — jak mówił Machczeńko — przeholował. Łatwo się już było domyśleć, że kłamał.
Rozmowa przez jakiś czas rwała się, zawiązywała, wracała nawet do epizodów owego głośnego śmiechu, dających czas do namysłu. Wkońcu jednak Machczeńko się na pewno domacał, że szło o nabycie pretensyj od mieszczan. Zasiedzieli się, tak rozmawiając, dopóźna. Sławczyński, który po staremu w to wierzył, że się najlepiej interesa przy butelce robią, bo butelka dozwala potem niedobrze sobie przypominać tego, czego się nie chce pamiętać — kazał dać starego węgrzyna. Obaj trochę sobie podchmielili; ale do ponczu nawykły sekretarz nabył tylko trochę śmiałości, a sędzia stał się niepotrzebne gadatliwym.
— Choć ja o tem nie myślałem — rzekł wkońcu — i już na starość chleba mam dosyć, ale interes byłby niezły... i dla pana sekretarza, i dla mnie. Czyby zarobek był, czy nie, to zawsze tych łotrów z pod ciemnej gwiazdy, tych Horyszków, preczbym z powiatu wygonił. Już oni mi tu siedli.
I pokazał na gardło.
Machczeńce chciało się śmiać, ale minę zrobił smutną i dodał:
— Już to prawda... panna Hanna...
— Ano, co tu przed przyjacielem taić? Córkę mi bałamucił, o włos, że ślubu z nią nie wziął. Ale dał mu Mazurowicz dobrze; liże się, liże, bodaj się nie wylizał! Ja ich, chybabym żyw nie był, wykurzę. Niech idą z torbami... niech idą!
Sekretarz głową tylko potakiwał, ale, doszedłszy już do dna i zgruntowawszy, o co chodziło, powiedział sobie:
— Niedoczekanie twoje!
Podali sobie ręce. Sławczyński chciał kazać dać jeszcze jedną butelkę, ale sekretarz odmówił. Na jutro w porze obiadowej mieli się zejść, dla pomówienia ze sobą.
Rozpocząwszy tak szczęśliwie sprawę, Sławczyński poszedł spać. Człek był pobożny; zmówił pacierz głośno i zakończył go myślą szczęśliwą, że ofiaruje cztery świece funtowe do obrazu cudownego w Zbirowej, byle Horyszków z torbami puścił.
— Tak mi, Boże, dopomóż, dam! nie pożałuję! i jeszcze na wotywę solenną. Hanna, jak go tu nie będzie, do rozumu przyjdzie i z mężem zacznie żyć, jak Bóg przykazał.
Nazajutrz, oddawszy kilku znajomym wizyty, pochodziwszy z rękami wtył założonemi, dla powagi, po miasteczku, w godzinie obiadowej przybył Sławczyński do restauracji. Zastał już w niej Machczeńkę. Nim się rozmowa zaczęła, kazali kimlu przynieść, bo miał być na obiad chłodnik.
— A co? — zapytał sędzia.
— Zagaiłem sprawę, — rzekł sekretarz — ale jest sęk.
— Jaki sęk?
— Najprzód zdaje się, że przedawnienie zaszło; ale na toby radę można znaleźć, bo da się tam może w akta co wcisnąć.
— A jużciż, a jużciż! nie bez tego, gdy potrzeba! — rzekł poważnie sędzia. — Toć tu nie o żadne oszukaństwo chodzi, tylko o formalność. Z czystem sumieniem... słowo daję, z czystem sumieniem!
— Ale gorsza jest rzecz — rzekł cicho sekretarz. — Mieszczanie mają pretensję do masy. A przy ostatniej eksdywizji to, co się pozostało Horyszkom, uwolniono od wszelkich ciężarów, masa je wzięła na siebie... więc — dokończył — kto odpowiada? pan, co jesteś nabywcą części majątku, no i drudzy.
Sławczyński się za głowę pochwycił i podskoczył do góry.
— A niechże piorun trzaśnie! Tośmy gotowi beknąć, jak się mieszczanie obudzą.
— Katże to wiedział, jak sprawa stoi! — zawołał sekretarz z miną kondolencyjną. — Właśnie z waszego rozkazu, mówiąc z burmistrzem, mimowolnie...
Sławczyński aż się zerwał od stołu i począł chodzić po izbie wielkiemi krokami.
— A toby dopiero było, żebym sam sobie takie gody wyprawił... Ale szczęściem jest przedawnienie.
— Tak, — odparł Machczeńko — aleś pan przecie uznał, że z czystem sumieniem możnaby...
Sławczyński wybuchnął.
— Jam to powiedział? ja? Jakto, akta fałszować?... wszak to nie co innego... akta fałszować?
Machczeńko parsknął śmiechem, aż zaniósł się, ale sędzia nie miał najmniejszej ochoty mu wtórować; kręcił głową i koło szyi coś poprawiał. Szczęściem chłodnik przyniesiono.
— Ale asindziej — odezwał się po chwili Sławczyński — nie mówił burmistrzowi nic, kto, co, jak... o mnie?
— Owszem, wspomniałem mu, że sędziabyś ich pretensje mógł przejąć.
— To się źle stało, — mruknął markotno Sławczyński — bardzo źle!
— Niema o czem mówić, kiedy nie da się zrobić — odparł sekretarz.
Obiad przeszedł nieochoczo. Jedną tylko butelkę postawił sędzia i sam pił mało, uskarżając się na ból głowy z gorąca. Sekretarz też, figla spłatawszy, prędko go pożegnał. Nastąpił kwaśny porachunek z Morycem, który większą jeszcze goryczą napełnił serce Sławczyńskiego, płacił bowiem oba rachunki razem, wczorajszy i dzisiejszy, a pierwszy wypadł mu nad miarę wielki.
— Bo to... mości panie, — mówił, odchodząc — bo to chla, pije bez miary ta kancelarja. Daj ich katu z ich gardłem i ich rozumem!
Wyszedłszy na rynek, Sławczyński nie wiedział już, co robić, gdy — jakby na toż, burmistrz mu się nastręczył. Był to młody człek, dosyć zamożny i, chociaż syn rzemieślnika, wykształceniu był winien, że go ludzie szanowali. Miał tylko tę wadę, że szlachty nie lubił i, gdy jej dokuczyć mógł, czynił to z prawdziwą przyjemnością.
— Otóż i burmistrz — rzekł w duchu sędzia. — Trzeba mu się wyprzeć tej sprawy, żem o niej jako żywo nie myślał i ochotę mu do niej odebrać.
Pośpieszył więc na powitanie. Spotkali się w samym rynku.
— Cieszę się bardzo, że oto pana tu znajduję, — odezwał się sędzia — bo pragnę się wytłumaczyć.
— Wytłumaczyć? z czego? — spytał burmistrz.
— A co to tam plótł panu Machczeńko, bo on to wziął ze swojej głowy.
— Ale co takiego?
— Interes, o którym on mówił z panem.
— On ze mną o żadnym nie mówił interesie.
Sławczyński osłupiał.
— Kiedyż to być miało? — pytał mieszczanin.
— No, dziś... o tej głupiej pretensji.
— Nic nie rozumiem.
Spojrzał w oczy burmistrzowi Sławczyński i wziął go pod rękę.
— Może na chwileczkę zajdzie pan do mnie.
Poszli razem do zajazdu. Sławczyński dygnitarza posadził na kanapie i ostrożnie sprawę zagaił.
Sekretarz o niej, jak się okazało, nie mówił nawet z burmistrzem. Rzecz stała wcale inaczej: pretensje nie były przedawnione i nie stosowały się do masy.
Odetchnął sędzia. Zdało mu się, że zdrajca Machczeńko komu innemu pewnie chciał naraić sprawę całą. Przysiadł się więc niezwłocznie do burmistrza, dowodząc mu, że miasteczko z tego nic nie zyska i niczego dojść nie potrafi, że pretensja funta kłaków niewarta, ale przyznał się do tego, iż gotów ją podjąć, przez zemstę na Horyszkach.
Dobicie upadłej szlachty zanadto się uśmiechało burmistrzowi, aby się nie chwycił tak wybornej sposobności. Obiecał sprawę przedstawić i dołożyć starania o ustąpienie pretensyj sędziemu.
W chwili więc, gdy już był stracił nadzieję wszelką, Sławczyński znalazł się prawie u celu i w duchu ponowił ślub uczyniony, postawienia czterech świec funtowych. Nie chciał już nawet odjeżdżać do Błotkowa, dopókiby czegoś pewnego nie miał, a choć go kilkodniową zwłoką burmistrz straszył, odparł, że i tydzień siedzieć gotów.


V.

W pałacu, po śmierci starościny, przez parę dni wszystko pozostało w dawnym stanie. Panna Cecylja złamana była wypadkami i zbyt znękana, aby o czemkolwiek pomyśleć mogła. Henryk, który po raz pierwszy o kuli zszedł do babczynej trumny, powoli już przechadzać się próbował. Noga zraniona nie miała władzy zupełnej, lecz Hordziszewski czynił nadzieję, że się ona da odzyskać. Po dwóch dniach walki z sobą, panna Cecylja trzeciego ranka wstała z mocnem postanowieniem wzięcia się do porządku, obejrzenia pałacu i obmyślenia, coby się z niego uczynić dało. W pustce takiej mieszkanie było niedogodne, smutne, groziło zresztą ruiną, którą każdy dzień czynił bliższą. Pałac, jak mówiliśmy, ze starych murów ekonomji i myśliwskiego zameczka przerobiony, stał na maleńkiej wyniosłości, frontem obrócony do miasta. Przy ostatniej restauracji na przyczółku jego przylepiono gipsatury, dziś w znacznej części pootłukane, w których się wróble i jaskółki wygodnie gnieździły. Wystawiały one połączone herby Horyszków i starościny, otoczone armaturami, chorągwiami, kotłami, rogami obfitości i godłami, które się już dobrze teraz rozpoznać nie dawały. Gmach był bardzo rozległy, z dwoma bocznemi pawilonami, z dziedzińcem wpośrodku, którego czwartą ścianę stanowiły stajnie i wozownie. Wyschła, ocembrowana sadzawka, w której niegdyś miał być wodotrysk, środek jego zajmowała.
W pałacu tylko część głównego korpusu jeszcze była mieszkalna i jeden róg od ogrodu; — reszta stała z oknami pozabijanemi, pusta, lub zarzucona gruzem i sprzętem bez wartości. Kilka izb w jednem skrzydle zajmował Żyd na magazyn zbożowy. Dach, dawniej gontowy, w znacznej części pokrywała teraz słoma. Oprócz tych kilku pokojów i sal, które zajmowali starościna, Piotruska, a na górze chłopcy, panna Cecylja reszty prawie nie znała. Przypominała ją sobie dzieckiem, ale wówczas te ciemne izby, korytarze, sale tak dla niej były straszne, iż nigdy do nich nie zaglądała. Należało to wszystko obejrzeć i starać się uczynić użytecznem. Miasteczko się murowało, cegła i kamień były mu potrzebne. Zostawiając główny korpus nietknięty, sprzedać można było materjał pozostały. Nikomu to za życia starościny na myśl przyjść nie mogło, gdyż staruszka nie byłaby dozwoliła ruszyć jednej nawet cegły. Klucze od tych wszystkich pustek były przy Piotruskiej.
Zaprosiwszy Julka do pomocy, panna Cecylja poszła po nie do starej sługi. Ta już kręciła się w kuchni, ust, jak zwykle, nie zamykając i gderząc na dziewczynę.
— A to mnie Pan Bóg pokarał takim leniuchem, śpiochem i mrukiem, jak ty jesteś. Jak do muzyki, na chichotki... o, to aż się oczy śmieją... a do roboty... chora. Dam ja ci choroby, dam!
Wtem Julek wszedł, prosząc o klucze.
Piotruska nie zrozumiała jakie, a gdy się dowiedziała, że miano obchodzić pałac, trwoga ją ogarnęła i łzy się puściły.
— Niech idą, niech rewidują wszystkie zakamarki, niech sobie robią, co chcą... dziej się wola Boża! Ja już nie poradzę! Wywrócą pałac do góry nogami. Młodym w głowie świta... Ale ja tego nie ścierpię... niech lepiej oczy moje nie oglądają, jak się pastwić będą. Pójdę do szpitala, za jałmużną, gdzie bądź — aby na to nie patrzyć... Ledwie ją do grobu złożyli...
Zaczęła głową trząść i płakać, zapomniawszy nawet o dziewczynie, która, ujrzawszy ją we łzach, sama też się rozpłakała, nie wiedząc czego.
Julek, któremu nigdy na myśl nie przyszło, żeby coś około pałacu przedsiębrać można, zadziwił się, słysząc Cecylję mówiącą tak śmiało o sprzedaniu spustoszonych skrzydeł, poprawieniu środka, uporządkowaniu wszystkiego. Bo i ogród i dziedzińce potrzebowały ogrodzenia, i dachy nowego pokrycia. Boczne gmachy były w takim stanie, iż o zachowaniu ich pomyśleć nie było można. Z wyjątkiem sal, na magazyn najętych, zaciekało wszędzie, sufity poopadały, a belki wisiały nad głowami, grożąc upadkiem. Posadzki ktoś powydzierał; pokradziono, co tylko się spieniężyć dało; żelazo nawet, tkwiące gdzie niegdzie w ścianach, powyrywano z nich dawno. Dla ocalenia reszty należało tę chorą część ciała poświęcić.
— Sprzedana cegła da nam fundusz na pokrycie i restaurację skromną środka. W jednem skrzydle od południa będzie mała cieplarnia, która przy ogrodzie naszym koniecznie jest potrzebna.
Julek słuchał zdziwiony.
— Ale cóż ci się śni, Cesiu? ogród, cieplarnia... kiedy my na życie ledwo mamy.
— Mówiłam ci przecie, będziemy ogrodnikami — zawołała Cecylja.
— Prawda, słyszałem coś o tem, — uśmiechając się, rzekł Julek — lecz ci się przyznam, że to za żart wziąłem... Handel, ogród... Nie!
— Ja już po ogrodnika posłałam — odezwała się Cesia. — Oczekuję go co chwila i sama z nim rozpocznę. Jeszcze gdy byłam w Warszawie, nasz pałac, ogród i nasza bieda na myśl mi przychodziły. Usnułam to sobie zawczasu. Moja dobra przyjaciółka, pani L., przyklasnęła myśli mojej i wzięła ją gorąco do serca. Zaczęłyśmy szukać ogrodnika i znalazłyśmy starego Wielkopolanina, który od lat dziesięciu w Warszawie i po wsiach prowadził sady i oranżerje, zakładał ogrody. Zrobiłam z nim warunkową umowę...
— Więc — krzyknął Julek zdziwiony — to już zaszło tak daleko?
— Przypomnij sobie, że nieboszczka babka zgodziła się na moje ogrodnictwo.
— A ja, przyznam ci się, nigdy tego nie brałem na serjo.
— Julku mój drogi, — westchnęła Cesia — życie ludzkie jest tak serjo... tak serjo, iż uśmiech w niem wydaje się niepojętą rzeczą, czemś prawie nieprawdopodobnem... Jam się nauczyła brać wszystko tak, jak każe ta smutna rzeczywistość, co się nazywa życiem. To dola, na którą skazani jesteśmy za grzech pierworodny. Nie pracą nas Bóg ukarał — praca jest dobrodziejstwem, ale walką poezji ducha z prozą powszedniego życia. Poddać się jej, a nie zbrukać nią... dłonią grzebać w ziemi, a duszą i myślą być w niebie — to nasze zadanie! Patrz, mój bracie: jedni padają w tym boju na błotnistym zagonie, twarzą w kał... i już nad kał nic nie widzą; drudzy idą z oczyma podniesionemi ku niebu i lecą kędyś w przepaści. Nam, skazanym na walkę, trzeba jedną ręką orać na życie powszednie, drugą na wieczne się modlić!
Mówiła tak natchniona, z oczyma zwilżonemi, i Julek, który się uśmiechał w początku, spoważniał. Uderzyło mu serce — zrozumiał pierwszy raz, że życie ma cel i że bez steru i żagla z łódką na morze rzucać się nie godzi.
Cesia postrzegła wrażenie, jakie jej mowa uczyniła, i uśmiechnęła się, nie chcąc odrazu zbytnią surowością zrażać brata.
— Julku mój, — rzekła — wyobraź sobie nas wszystkich troje, siedzących na tych gruzach, które dokoła opadają, i płaczących bezsilnie, starzejących się w nędzy i znużeniu życiem próżniaczem. Cóż to za okropna dola! Postaw obok tego nas troje, budzących się zrana do zajęcia, czynnych, śledzących owoc i postęp swojej pracy, wesołych z dopełnionego obowiązku, wyprzedzających się do roboty, pomagających sobie wzajemnie. O, wierz mi, mogą nas spotkać zawody — może się nam wieść lub iść trudno i twardo; ależ nie jestże rozkoszą łamać się z tem, co staje na drodze, i zwyciężać?
Chwilę szli milczący przez stary ogród.
— Lecz najprzód — dodała — zacząć od tego potrzeba, aby Henryka stąd wyprowadzić, gdzie dla niego życie jest zbyt trudne, wspomnienia zbyt bolesne. Rok, dwa spędzone nad nauką, uspokoją go i wróci do nas dojrzalszy. Twoim obowiązkiem, jako brata, skłonić go do tego, przekonać, że inaczej być nie może. Henryś nawet może się prędzej wyleczyć w Warszawie. Damy mu listy polecające... Niech jedzie, niech co prędzej jedzie!
Julek szedł milczący, poważniejszy niż zwykle.
— Moja droga Cesiu, — rzekł — ty jesteś rozumniejsza od nas, to pewna. Ja, słuchając cię, uczę się i wstydzę, żem dotąd myślał za mało, żem żył tylko sercem. Ale ty sercem nie żyłaś wcale, tyś w pracy zapomniała o wszystkiem, tyś nie kochała nigdy, a Henryk...
Cesia zarumieniła się mocno: głosu jej zabrakło.
— Mylisz się, Julku — rzekła otwarcie. — Nie znasz życia mojego. Przed tobą jednym na świecie, boś moim bratem, bo chcę, abyś mnie znał taką, jaką jestem, przed tobą jednym powiedzieć mogę — mylisz się. Biedne moje serce biło, kochało, a oczy płakały... lecz nigdy nie straciłam panowania nad sobą. Tam, gdzie miłość musiała walczyć z obowiązkiem, nie wahałam się na chwilę ofiarą okupić spokoju sumienia i godności mojej. Tego samego wymagam od Henryka.
Coraz cięższym mówiąc głosem, wreszcie spuściła oczy i szła milcząca, jakby pod ciężarem wspomnień bolesnych. Julek był wzruszony; wziął jej rękę i ucałował ją w milczeniu.
— Cesiu moja, ja przed tobą klękam!
Pocałowała go w czoło.
— O nie! — zawołała — bratem mi bądź, daj mi dłoń i idźmy razem do celu! Padliśmy... zagrzebani w gruzach; własnemi rękami dobądźmy się z nich, a jeśli siły nie starczą, umrzyjmy na wyłomie, jak poczciwemu rodowi przystało. Czemże ród i szlachectwo? To różaniec wspomnień i przykładów. Nie żebrać nam, ale walczyć! Rycerstwo dawne bojowało z nieprzyjacielem na polu, kośćmi usłanem; my bądźmy rycerzami ducha, co wszystkie rycerstwa, co wszystkie stworzył szlachetności i szlachectwa. Walczmy ze świata pogardą, walczmy z opuszczeniem, walczmy z urągowiskiem, z niedostatkiem... z sobą samymi... bo walka tylko jest życiem, bo bez niej życia niema. Gdy oręż wypada z dłoni — a i pług jest orężem... dłoń idzie w grób, choćby żywa była.
Mówiła z zapałem, oczy jej płonęły. Julek chwytał myśli i słowa.
— Tak — odpowiedział — do dziś dnia byłem najleniwszy z ludzi; ale od jutra będziemy pracowali... nieprawdaż?
Cesia się roześmiała radośnie.
— Pójdźmy nawracać Henryka! — zawołała.
Wesoło, jak dzieci, pobiegli, wyprzedzając się, ulicą ogrodową. Piotruska, która stała w oknie, postrzegła to i ruszyła ramionami.
— Warjaty ta młodzież! I to chce tu gospodarować! Świszczypałki! Choćby i ta panna Cecylja, i tej w głowie pstro.
Całemi dniami rodzeństwo siadywało u łóżka Henryka. Cesia przynosiła tu robotę, książki, a częściej jeszcze wszystkie myśli, które w braci przelać chciała.
Z Henrykiem szło ciężej, choć się nie sprzeciwiał. Słuchał milczący, napozór zgodny, nie wypowiadając swych myśli, ale siostra czuła, iż go ująć i przekonać nie mogła. Były chwile, gdy się zdawał poddawać jej radom i woli, lecz zostawiony sam sobie, wracał do marzeń, któremi truł się i żywił.
Julek, który zupełnie już teraz zamiary siostry podzielał, pracował zosobna nad bratem w chwilach, gdy byli sami. Nie mógł jednak wymóc na sobie, aby go pozbawić listów od Hanny, nie umiał odmówić pośrednictwa w przesyłaniu odpowiedzi. Te listy żywiły w piersi Henryka najdziksze marzenia. Zgadzał się wszakże na wyjazd do Warszawy, a Cesia, choć nie śmiała powodów wyznać doktorowi, błagała go, ażeby pozwolenie wyjazdu przyśpieszył. Henryk o kulach już chodził, zdawało się jednak, iż podróży nie zniesie, a odbywać ją musiał nieinaczej, jak na prostej bryczce trzęsącej, bo innej nie mieli. Stare powozy, oddawna nieużywane, choćby je można było poprawić, wymagały więcej koni i kosztu znaczniejszego do podróży. Prosić marszałka o pożyczenie lżejszego a wygodniejszego Cesia nie chciała i nie dopuściła. Musiano czekać.
Tymczasem list od pani L. oznajmiał przybycie ogrodnika starego, który z ciekawością wiekuistego włóczęgi jechał poznać kraj nowy.
— Bo to ja, proszę pani, — mówił na wyjezdnem do pani L. — spenetrowałem już niemało kątów. A gdzie ja ogrodów nie zakładał i ogrodników nie uczył! Na wołowejby skórze nie spisał. Niechajże na starość i pod tę puszczę Białowieską zawlokę się... a jużcić i tam ludzie żyją. Zobaczymy. Jakoś to będzie.
Wszystko troje po niejakim czasie marzyli o przyszłym swym zakładzie. Julek chciał mu już nadać jakieś imię dźwięczne i pociągające... Henryk, na uczczenie Cecylji, radził nazwać Cecylinem... Śniły im się prześliczne kwiatki, a siostra rozpowiadała o cudownych orchideach.
Liczyła się, ale sam na sam tylko, aby nie przestraszać braci, czy jej zapracowany grosz starczy na podróż Henryka, na założenie ogrodu, na pokrycie pałacu, na mnóstwo niezbędnych przy nowym zakładzie wydatków. Miała, oprócz grosza, kosztowne podarki z tych domów, w których te lata przebyła, i gotowa była rozstać się i z niemi, sprzedać, bez czego tylko obyć się mogła. Liczyła wszystko, codzień prawie na nowo rozpoczynając rachunki i dodając sobie otuchy.
Wtem jednego ranka, gdy jeszcze była w swoim pokoju, zastukano zlekka do drzwi i stary Szmul wszedł, ale tak blady i pomieszany, tak jakoś widocznie nieswój, drżący jakiemś poruszeniem wewnętrznem, że Cecylja, spojrzawszy nań, wstała przestraszona.
— Panie Szmul, czy nie chory jesteś?
Żyd ręką tylko dał znak, że nie, bo mówić nie mógł. Podparł się na lasce, głowę spuścił i dumał długo.
— Siadaj pan, zmęczenie... gorąco...
Szmul znowu ręką zaprzeczył, aż sił nabrawszy, głowę podniósł, wzdychając.
— Przyniosłem wam... złą wiadomość, — odezwał się — ale niema chwili do stracenia, jeżeli jeszcze ratować się można.
— Na Boga! — przerwała Cesia. — Cóż nas jeszcze więcej dotknąć może? Straciliśmy wszystko.
— No, został państwu ten muru kawał, ten kawałek ziemi, dach nad głową, — dodał Szmul — swój dom, a tego może nie wie nikt, co znaczy swój dom, kto nie był bezdomnym. Wam i to chcą odebrać.
— Jak? kto? przecież to jest własność nasza!
— O! zły człowiek zawsze może zrobić, co zechce. Mnie się w głowie zawraca. Któż o tem pamiętał, że tu był niegdyś proces z miastem o grunta? Kto o tem wiedział? Dwadzieścia lat nikt się nie upominał.
Cecylja ręce załamała i padła na krzesło.
— Miasto, — ciągnął Żyd dalej — ale miasto do dziś dniaby się o to nie upominało. Zły człowiek to zrobił, zły człowiek to nabywa. Za godzinę może kontrakt podpiszą.
— Kto? z kim? — zawołała Cesia.
— Sławczyński nabywa tę pretensję, to dosyć powiedzieć... Jeżeli on dziś to kupi, jutro was stąd wypędzi.
— Więc na to niema ratunku? — spytała Cecylja.
— Niema żadnego, — odparł Szmul z boleścią — niema żadnego. Próbowałem ja, starałem się, biegałem, ale zrobiłem tyle tylko, że mi Machczeńko obiecał przeciągnąć podpisanie umowy może do jutra. Nie dał mi słowa, ale uczynił nadzieję. Myślałem... Sławczyński jest tu, on to czyni przez zemstę... któż wie...
Żyd dokończyć nie śmiał.
Panna Cecylja zrozumiała go, domyśliła się i zerwała z krzesła.
— Mam iść? — zapytała.
— Nie wiem — rzekł Szmul cicho i nieśmiało. — Jeżeli się to na nic nie zda, a sądzę, że z tym człowiekiem i wy nic nie poradzicie, to nacóż macie się narażać na jego grubjaństwo i dawać mu pociechę pomszczenia się jeszcze straszniejszego... w żywe oczy?
— Tu nie o mnie idzie, — odpowiedziała Cecylja, narzucając chustkę i biorąc pośpiesznie kapelusz — idzie tu o los rodziny, o pamiątki dla nas drogie. Miałabym sobie do wyrzucenia, gdybym zaniedbała, co jest w mocy mojej. Poprowadź mnie, wskaż, idę!
Stary Żyd stał w progu, patrząc na nią z poszanowaniem i litością. Nie mówił słowa. Cesia ubrała się prędko, cała drżąc ze wzruszenia, i wyszła.
Po drodze nie spotkali nikogo i niktby jej też był nie poznał, bo szła ubrana skromnie, zakwefiona i chyba postawa szlachetnaby ją zdradziła. Szła tak żywo, że stary ledwie mógł za nią podążyć. W rynku wskazał dom, doprowadził do drzwi, i, gdy te się otworzyły, sam pozostał w sieni. Cecylja weszła śmiało, odrzucając z twarzy zasłonę.
Sławczyński, oczekując na godzinę, wyznaczoną mu do podpisania umowy, nadąsany, że ją zwleczono, siedział porozpinany, bez chustki, na kanapie. Przed nim stała szklanica grogu. Straszny był dzikim twarzy wyrazem. Na widok wchodzącej do pokoju nieznajomej kobiety, której piękność, ruchy, ubiór domyślać się kazały położenia w świecie nierównie świetniejszego, niż ono było w istocie, zdumiony sędzia przypuszczał zrazu, że to była omyłka. Poruszył się nieco.
— Pan sędzia Sławczyński? — odezwała się Cecylja, której rozpacz dodawała odwagi.
— Tak jest, — zawołał — spinając surdut naprędce i wysuwając się z za stołu, stary, nie wiedząc jeszcze wcale, z kim miał do czynienia. — Czem służyć mogę?
Odetchnąć potrzebowała chwilę śmiała kobieta, nim mówić zaczęła.
— Moje nazwisko powie panu, z czem przychodzę — odezwała się, wlepiając w niego oczy. — Jestem Cecylja Horyszko.
Sławczyński zmieszał się nieco. Schwyciło go to niespodzianie. Oczy spuścił i sparł się o stół, nie wiedząc jeszcze, jaki przybrać ton i postawę.
— To cóż, — odparł — to cóż?
— Może być, żeśmy przed panem zawinili, — zaczęła Cecylja — aleśmy odpokutowali za to ciężko. Pragniesz pan jeszcze zemsty nad nami, chcesz nas zgubić, wydziedziczyć, wygnać, wiedząc, że jesteśmy bezbronni i biedni. Panie sędzio, czy to po chrześcijańsku?
— A, to waćpanna mnie będziesz uczyła moralności chrześcijańskiej? — podchwycił, zaczynając się burzyć, sędzia.
— Nie chcę pana uczyć, chcę ją panu tylko przypomnieć i chcę upokorzona prosić go za moją rodziną.
Sędzia się trochę zadumał.
— Ja nie potrzebuję przypominania żadnego, a co mam raz postanowionem, tego u mnie nikt nie odprosi. Cóż to, nie wolno mi kupić, co się podoba, kiedy jest do sprzedania? Mam tym łaski świadczyć, co mi życie struli? Nie, z tego nie będzie nic. Proszę mi dać pokój.
Odstąpił od stołu w głąb izby na kilka kroków.
— Panie sędzio, — zaczęła Cecylja — mój brat oddala się z tych stron... wyjedzie, na to mu słowo daję.
— Wy wszyscy stąd precz pójdziecie — wybuchnął przypomnieniem Henryka rozdrażniony Sławczyński. — Tak jest, ja was wszystkich stąd precz wyrzucę. Szeroki świat... nabroiliście tu, więc idźcie gdzie indziej, gdzie was jeszcze nie znają. Z Panem Bogiem!
Cecylja wlepiła w niego oczy. Spojrzał na nią i musiał wzrok spuścić.
— Panie sędzio, — zawołała — jeszcze raz was proszę: nie bierzcie na sumienie nieszczęścia rodziny.
— Biorę, biorę, wezmę... nie zlęknę się tego. Na sumieniu jestem czysty, a ludzie mi podziękują, gdy się pozbędziem stąd tych, co nam czynili zakałę.
Cecylja potrzebowała całej mocy ducha, aby te w oczy sobie rzucane obelgi wytrzymać. Kilka razy chciała się już cofnąć, lecz zdało się jej, że jeszcze niedosyć uczyniła.
— Bóg nas wszystkich sądzić będzie, — rzekła — pamiętajcie o tem. Nie jesteśmy może tak bezbronni, tak osieroceni, jak się wam zdaje; za uciśnionymi przemówią ludzkie serca... odezwie się wasze własne sumienie, do którego się jeszcze raz odwołuję... Henryk winien, tak jest, — dodała — ale on nie byłby na taki krok się odważył, gdyby go nie ośmielono. Niedosyć wam, żeście zabili naszę babkę...
— My? — zakrzyczał sędzia, rzucając się — my?
— List bezimienny świadczy, rękę poznać łatwo. Przy tym liście, odebrawszy go, skonała — mówiła Cecylja. — Ten list, jako dowód, chowam...
— Ja o liście żadnym nie wiem nic, — ponuro odparł sędzia — ja do was żadnych listów nie pisałem.
Widać po nim było zakłopotanie pewne... lecz wnet gniew go ogarnął znowu.
— My — zawołał — razem żyć tu nie możemy... albo wam, albo mnie ustąpić stąd trzeba... Idźcie w świat! Dobrodziejstwo wam czynię... Weźmiecie się przynajmniej do pracy. Tu robić niema co, a w pustce pomrzecie z głodu.
— Zostawcie to nam — odrzekła spokojnie Cecylja.
Sławczyński, burcząc, chodził w kącie izby.
— Ale proszęż mnie do ostateczności nie przyprowadzać — rzekł, zwracając się. — Waćpanna tu nie wyprosisz nic, nie pomoże żadne zaklęcie... Nie ustąpię... dosyć!
I wskazał na drzwi.
Cecylja nie ruszała się z miejsca.
— O nic już nie proszę — rzekła. — Zrobiłam to, co mi nakazywał obowiązek; poniżyłam się aż do błagania człowieka bez serca i bez litości. Jest Bóg, on rozsądzi między wami a nami, między uciśnionymi a tym, co zna zemstę tylko. Wspomnisz pan może kiedyś tę godzinę i pożałujesz jej, bo mocniejsza od naszej dłoń pomści się za nas.
Wyrazy te, wymówione uroczyście, podziałały na starego: spuścił głowę i zawahał się; ale w tejże chwili podniósł ją i wybuchnął głośniej a zapalczywiej, niż wprzódy:
— Uwolnijże mnie waćpanna od nauki i od proroctw! — krzyknął. — Cóż to jest znowu? Nie nawrócisz mnie waćpanna, a zmusisz tylko do powiedzenia jej jeszcze czego nieprzyjemnego.
— Chciałabym to posłyszeć, — zawołała Cecylja — aby wypić kielich swój do kropli. — Proszęż nie oszczędzać mnie.
Sławczyński spojrzał; zdawało się, że zacznie mówić, ale się zawstydził.
— To osobliwsza pretensja — począł nawpół sam do siebie. — Co ja mam za powód ustępowania waćpaństwu? Ja ich nie znam dziś i znać nie chcę. Na tem koniec.
Cesia zarzuciła na twarz zasłonę. Nie odzywała się już wcale i, powolnym krokiem ku drzwiom postępując, wyszła.
Sławczyński pozostał w miejscu, nierad z siebie widocznie i podrażniony; chwycił się za głowę, strzepnął rękami, pośpieszył ku drzwiom i z pasją je zatrzasnął. Potem, sapiąc, wrócił ku kanapie i siadł na niej, podpierając się łokciami na stole.
— Niech gadają, niech wygadują... Jak ich tu nie stanie, zapomni się wszystko. Byłbym głupi, żebym ustąpił. Poco? naco? dlaczego? niech giną... niech giną!
Pomimo tych urywanych wyrazów, twarz jego zmieniona, rysy przeciągnięte, ręce drżące, oczy zbłąkane dowodziły, że z tem sumieniem, do którego się odwoływała Cecylja, nie był w zgodzie zupełnej.
— Mazurowicz ten list pisał do starościny, — bąknął sam do siebie — głupie chłopisko! Żeby był dał komu przepisać. A to się oni z tym dokumentem nosić będą... Marszałek go w ręce dostanie, to sprawa brzydka. Z Mazurowicza ekonom dobry, niema co mówić, ale głowa do pozłoty, a zapalczywe licho. Lecz tem ci bardziej ustąpić nie można, bo myśleliby, żeśmy się zlękli. Marszałek znowu tak bardzo ich bronić i za nimi ujmować się nie będzie. Jemu też z tem na rękę pewnie, że się utrapionej opieki i wydatku pozbędzie. Chybabym go nie znał. — I po namyśle dodał: — Co się stało, to się stało... Precz stąd! i będziemy pokój święty mieli... a jak ich nie stanie, to się to wszystko zatrze i pogoi. Jużci bez krzyku być nie mogło i bez lamentu, ale ktoby tam tego słuchał? Niech ruszają w świat!
Całej tej rozmowy mimowolnym świadkiem był Szmul, stojący przed nieszczelnie zamkniętemi drzwiami. Gdy panna Cecylja wyszła i oczyma suchemi, ale pałającemi dziwną energją i odwagą, nań spojrzała, ścisnęło mu się serce z litości.
Wyszli z sieni. Biedna dziewczyna, której najdziwniejsze myśli i środki ratunku przelatywały przez głowę, szła zadumana, ale śpiesząc, do domu, gdzie nagłe jej wyjście mogło braci nabawić niepokoju, lub gdyby się przyczyna jego przed czasem wydała, Julka pobudzić do jakiego nierozważnego kroku.
Szmul zlekka ją za ręce zatrzymał.
— Panienko, — rzekł — póki umowa niepodpisana, zawsze czegoś próbować można. Ja zwlokłem do jutra, a gdybyś panna chciała sama słowo dobre powiedzieć sekretarzowi Machczeńce? To niezły człowiek, onby dla panny zrobił więcej, niż dla mnie, onby jeszcze dni kilka mógł podpis przeciągnąć... a wtedy możnaby posłać sztafetę po marszałka... albo... kto wie? inne jakie znaleźć sposoby.
— Gdzież go znajdę? — spytała Cecylja.
— Sekretarz jest na dole w restauracji — zawołał Szmul. — Niech panienka wejdzie tylko do sieni mojego domu, aby na rynku nie zobaczył kto rozmowy, a ja sekretarza wyprowadzę.
I stary, zapomniawszy o swych latach, prawie pobiegł, wyprzedzając swoją protegowaną. Cecylja poszła za nim. Po chwili Machczeńko bez czapki wybiegł z restauracji.
Nigdy on zbliska nie widział panny Horyszkówny. Spojrzawszy na nią, na jej piękność, na powagę, przejęty wrażeniem, jakie ten ideał na nim uczynił, stanął pokorny i oniemiały. Panna Cecylja w najświetniejszych salonach wydawała się taka, dla ludzi nawet, którzy już w żadne ideały nie wierzyli; można więc sobie wyobrazić, jak olśniła kancelistę, który chyba zdaleka mógł oglądać podobne zjawisko.
— Uczyniono mi nadzieję, — odezwała się Cecylja, wyciągając ku niemu rękę, której on nie śmiał się dotknąć — że znajdę w panu opiekuna. Jesteśmy sieroty... chcą nam wydrzeć ostatni nasz przytułek, ostatnią okruszynę, jaka nam pozostała. Panie, przychodzę was prosić o jedno tylko: starajcie się zwlec podpisanie tej umowy, a ja użyję wszelkich środków, jakie są w mocy mojej, aby zapobiec ruinie. Proszę pana, ratuj nas, jeśli możesz.
Dźwięk tego głosu, wejrzenie błagające, podana ręka w uniesienie wprawiły sekretarza. Chwycił się za piersi i prawie głosu mu zabrakło.
— Pani! choćby przyszło głową nałożyć! jak Boga kocham... wnet lecę i przeszkodzę... Ile?... tydzień trzeba? niedoczekanie ich! nie będzie z tego nic, daję słowo!
— Uczynisz pan chrześcijańskie dzieło miłosierdzia i Bóg to wam za nas wypłaci, a ja do zgonu wdzięczna mu będę. Wstrzymaj pan dni kilka... uczyń, co możesz, a koszta, jeśli jakie będą, chętnie poniosę.
Machczeńko się oburzył.
— Koszta? jakie koszta być mogą? Żadnych w świecie, złamanego szeląga! Daję słowo, niech pani będzie spokojna; lecę w tej chwili.
— Staniesz się naszym dobroczyńcą — dodała Cecylja.
— Będę najszczęśliwszym, gdy potrafię usłużyć, daję słowo... proszę polegać na mnie.
To mówiąc, z odwagą rzucił się na rękę panny i, ucałowawszy ją, pobiegł jak szalony.
Cesia uśmiechem podziękowała staremu Żydowi, który swobodniej odetchnął, i zwróciła się ku drzwiom.
— Niech pani pisze do marszałka, — szepnął Szmul — niema rady! On jeden tu coś może. Ja wyprawię sztafetę.


VI.

Pożycie państwa Mazurowiczów było nieustającą wojną, która młodej pani zdawała się prawie pożądaną — bawiła się nią i znajdowała w niej dziką jakąś przyjemność. Mąż dochodził czasem do wściekłości... naówczas piękna Hanna śmiała się z niego nielitościwie.
— Dobrze panu tak! — wołała. — Pocoś mnie brał, mimo woli mojej? Wiedziałeś przed ślubem, co cię czeka.
Po rozmowie ze starym Sławczyńskim, gdy się dowiedział później Mazurowicz, że sprawa przeciw Horyszkom, dla wywłaszczenia ich, już została rozpoczęta, triumfujący przyjechał do domu. Chciał tem oczy wykłuć żonie, lecz przez cały dzień nie spotykali się, tylko u obiadu. Hanna siedziała zwykle na klucz zamknięta w swoim pokoju. Mazurowicz niecierpliwie czekał, by dano do stołu. Żona, spojrzawszy nań, poznała odrazu, że musiało mu się coś udać uczynić jej na przekorę, tak był wesół i szyderski.
Pod koniec milczącego obiadu, w czasie którego gburowate chłopisko pozwoliło sobie poświstywać dla przepędzenia czasu, a Hanna siedziała, nie patrząc nawet na niego, Mazurowicz, gdy słudzy wyszli, rozśmiał się głośno.
— Gdzie to Hanna listy teraz będzie posyłała, jak tu pana Henryka i ich wszystkich nie stanie?
Żona śmiało na niego spojrzała.
— Tak, tak, — dodał — ojciec się do nich wziął, a on nie popuści... będą musieli precz iść, bo im ten murowany chlew ich zabierzemy i pójdą z torbami. Tak, tak!
Zbladła pani Mazurowiczowa — chociaż jej przywiązanie do Henryka było tylko fantazją, którą upór podtrzymywał; ale niewieście serce ulitowało się i oburzyło na to prześladowanie całej rodziny, dla znęcania się nad nią. Zimno odpowiedziała mężowi:
— Nie będzie pana Henryka, to będzie kto inny. Młodych chłopców nie braknie, co się we mnie kochać zechcą, a na złość wam pierwszego lepszego wezmę. Wszystkich trudno powypędzać z powiatu.
Mówiła to niby spokojnie, ale głos jej drżał i powieki się zwilżyły. Mazurowicz zaciął wargi.
— Jednemu się w nogę dostało, drugi po łbie oberwie, a trzeci, jak się nawinie, po sercu. Kul jest dosyć i ręka mi się jeszcze nie trzęsie.
— I do pana też kto strzelić potrafi, a niezawsze chybiają i inni... zobaczymy.
Wstała od stołu. Mąż postrzegł, że się pochwyciła za głowę i musiała oprzeć na krześle, bo się pod nią nogi zachwiały, a w głosie czuć było łzy. Na te oznaki czułości wpadł w większą jeszcze wściekłość. Nie patrząc na niego, wyszła Hanna z pokoju, a w kwadrans potem służąca biegła z listem do stajni. Mąż czatował w oknie i dognał ją, nim go wysłać pośpieszyła.
List był do matki. Nie wahał się Mazurowicz rozpieczętować, ale w nim nic nie znalazł, oprócz zaklęcia, aby Sławczyńska natychmiast przybyła. Pomiarkowawszy się, że drażnić żony więcej jeszcze nie należy, pozwolił wysłać pismo do Błotkowa i przed wieczorem nadjechała matka. W ganku ją przywitał zięć, którego zimno się pozbyła, śpiesząc do córki. W progu pokoju rzuciła się jej Hanna, płacząc, na szyję.
— Matusiu! — zawołała — ratuj! ratuj! bo zginę! Oni za mnie, za tego nieszczęśliwego Henryczka, chcą całą rodzinę gubić. Pan Mazurowicz mi się z tem przyznał. Ja tego nie zniosę! ja oszaleję! Jeżeli ojciec ich wypędzi z Zawiechowa, ja, przysięgam, ucieknę w świat z domu. Nie chcę ich mieć na sumieniu! — poczęła wołać, jak obłąkana. — To wszystko spadnie na mnie. Jedźcie do ojca i powiedzcie mu, że jeżeli on ich zgubi, to córkę własną zgubi. Ja się utopię, ja się otruję!
Mazurowicz słuchał pode drzwiami.
— Oto ze mnie bałwan! — rzekł sam do siebie. — Trzebaż się mnie było z tem zawczasu wygadać! Bodajem był sobie język odkąsił! One tu biedy nawarzą.
Między matką a córką wszczęła się cichsza rozmowa, której nie posłyszał już mąż. W pół godziny go przywołano. Znalazł żonę nadąsaną, zapłakaną, ale nieco spokojniejszą, a matkę, jak zawsze, poważną i dumną.
— Słuchaj acan, panie Mazurowicz, — odezwała się sędzina — kochana Handzia robi panu propozycję. Jeżeli skłonisz ojca do tego, że kroków przeciw tym biednym Horyszkom zaprzestanie, to daje panu słowo, że z nim pojedzie razem, dokąd zechcesz, i pogodzi się.
Mazurowicz zrazu jeszcze się ofuknął nieco i począł narzekać, ale wkońcu, choć mu nie smakowało to poświęcanie się żony dla Horyszków, przyjął warunki, kazał zaprzęgać i natychmiast miał wyruszyć do Zawiechowa, aby Sławczyńskiego wstrzymać. Żona mu podała na odjezdnem rękę, czego od ślubu nie bywało, i powiedziała dobitnie:
— Albo ich zgubicie i mnie razem, bo ja na sumieniu mieć ich nie chcę, albo dacie im pokój, a wtedy ja panu zgodę przyrzekam i będę taką żoną dla pana, jaką być potrafię. Nie będę go kochała, bo nie mogę, to darmo, ale się do niego przyzwyczaję i awantury dokazywać poprzestaniemy.
— Masz acan wóz i przewóz, — dodała, zgóry nań patrząc, matka. — Zatem jedź i powiedz sędziemu ode mnie, od Hanny i od siebie, żeby dziecku własnemu kamienia do szyi nie przywiązywał.
Mazurowicz, napół kwaśny, napół uradowany, poleciał do Zawiechowa i kazał konie gnać, choćby padły, aby się nie spóźnić. Wojna z żoną już mu była dojadła.
Przed północą zaturkotała bryczka w rynku po bruku. Mało się już gdzie świeciło, zajechali więc pod stancję sędziego i ledwie się dobili do bramy. Zaspany Żydek otworzył Mazurowiczowi, który wpadł jak opętany, obawiając się, aby nie było za późno.
Sędzia spał, ale zaczęto do drzwi kołatać. Zerwał się, sądząc, że gore... i wyleciał bosy, w koszuli. Zobaczywszy Mazurowicza i dowiedziawszy się, że jego przyjazd tylko był przyczyną alarmu, zaczął od łajania go.
— Kaci cię tu przynieśli po nocy! czego? poco? Nie siedziałbyś w domu? Co ci jest? Poderwał się, zwarjował, czy co? Utrapienie z tym człowiekiem!
Mazurowicz ledwie mógł przyjść do słowa. Trafił pod jakiś zły humor i na rozespanego, nie było więc końca łajaniu. Dopiero wysapawszy się dobrze, począł sędzia słuchać, z czem zięć tak pędził, a słuchał w milczeniu posępnem. Wysłuchawszy, splunął i ramionami ruszył.
— Co tu o tem gadać? — zawołał. — Tu niema jeszcze nic i niewiadomo, czy co z tego będzie.
— No, to chwała Bogu! — wykrzyknął Mazurowicz.
— Ale... milczałbyś, kiedy nie rozumiesz — zniżając głos, rzekł Sławczyński. — Nie trzebaż tego głosić, że tu się sprawa popsuła, a przed Hanną powiedzieć, że ja dobrowolnie ustąpiłem, dla świętego spokoju. Ano, prawdą a Bogiem, kto, jak, co tu popsuło, nie wiem. Zęby mi wybierz, nie wiem. Mieliśmy już podpisywać, umowę kazałem na stemplowanym papierze przepisać... gotowe było wszyściuteńko... jeszcze i kopistę musiałem sowicie opłacić. Tymczasem nad wieczorem przychodzi do mnie z prośbami ta siostra ich, ta... panna Horyszkówna. Powiedziałbyś, że królewna, albo księżniczka, tak się to nosi, takie to pyszne, a gada z partesów... niby z kazalnicy. Poczęła mnie Panem Bogiem, głupia, straszyć... sumieniem, alem ją zgromił i przepędził. Myślę sobie: już mnie rozrachunek zostawcie. Nazajutrz idę do podpisu: burmistrza niema. Tknęło mnie to. Posyłam a posyłam, aż naostatek przybywa, ale taki, jakby go kto wczoraj na innego przehandlował. Powiada mi, że rzecz potrzebuje rozpatrzenia, formalności... to i owo, że trzeba zwlec podpisanie. Widzę, że źle. Ja do worka... ale ani chce słuchać. Otóż masz status rei. Com się nadreptał, napocił, nie liczę, ale co pieniędzy darmo poszło...
— Przecież można dojść, co się stało.
— Właśnie, że niepodobna niczego się domacać. Od dnia do dnia wloką i milczą. Zdaje się więc, że i takby z tego nic nie było.
Sławczyński westchnął.
— Nie będzie ich można forować tym sposobem, — dodał cicho — no, to niech siedzą, niech siedzą! Już ja ci daję słowo, że im życie tu obmierznie i sami się prosić będą na świeże powietrze... Tylko sza! cicho! nikomu nic; trzymaj język za zębami, żebyś znowu tak się nie spisał, jak tą razą. Kiedy głowy nie masz, bo nie masz, znaj to do siebie i języka zakąsuj.
Mazurowicz się nadął, ale nic nie odpowiedział. Przyniesiono mu siana na tapczan i położyli się spać.


VII.

Panna Cecylja, powróciwszy do pałacu, zamilczała zrazu wszystko przed braćmi i zamknęła się u siebie. Była zmuszona uciec się do marszałka, wiedziała, że jej prośbie zadość uczyni, ale zaciągnąć względem niego obowiązki, było to dla niej nad wyraz wszelki ciężkiem i wstrętnem. Przez te sześć lat nowicjatu na wielkim świecie zbyt wiele spotykała wejrzeń męskich, skierowanych ku sobie, ażeby się na ich znaczeniu omylić mogła. Czytała w oczach marszałka płoche sobą zajęcie, chętkę zawiązania jakichś serdecznych stosunków, których początki byłoby wygodnie osłaniało pokrewieństwo, a końca ani on sam nawet nie widział jasno. Stary bałamut marzył, że mu to uprzyjemni życie i nie rozpatrywał się w następstwach. Dlatego panna Cecylja chciała być — o ile możności — niezależną od niego, aby mu praw nie dawać żadnych do zbyt poufnych stosunków, do wymagań wzajemnych.
Musiała wszakże pisać, prosić i może nawet być mu winną ratunek. Łzy się jej potoczyły z oczu. Była to może pierwsza ciężka nad wyraz ofiara dziewczęcia dla spokoju rodziny. Marszałek, ze swą demonstracyjną czułością, gadatliwością, egoizmem i pychą, obudzał w niej prawdziwy wstręt, którego zwyciężyć nie mogła.
Ale on jeden członkiem był rodziny, on jeden miał znaczenie i mógł coś dla nich zrobić. Rada nierada, siadła list pisać. Julka, który nadszedł, odprawiła pod jakimś pozorem i drżącą ręką nakreśliła kilka słów, malujących położenie.
Wśród pisania dopiero przyszło jej na myśl, że marszałek w tej sprawie był bardzo wątpliwym obrońcą, że właśnie dla zmuszenia Cecylji, aby dom jego przyjęła, dopuścić mógł sprzedaży Zawiechowa. Zgadzało się to z jego planami, a Cecylja naówczas zupełnieby z braćmi zależała od łaski jego.
Krew rzuciła się jej do głowy... ale list trzeba było dokończyć i wysłać. Powiedziała sobie, obliczając, co miała, iż w ostatnim razie z braćmi wyniesie się do miasta. Sumka, jaką posiadała, starczyła na pierwsze niezbędne potrzeby. To jej trochę dodało odwagi. Nie liczyła może narazie, że i los starej sługi zabezpieczyć było potrzeba, i ponieść koszta podróży i sprowadzonego ogrodnika, którego tylko co nie było widać, opłacić.
Na myśl jej to wszystko nie przyszło. Poszła, jak codzień, na górę do braci, przed którymi ukrywała katastrofę, usiłując nie zmieniać nic w trybie życia codziennego, czytaniu i rozmowie.
Szmul, rozstawszy się z Cecylją w sieniach swojego domu, zaledwie miał czas zajrzeć do sklepu, położonego na dole, gdy dzwonek dał się słyszeć i powóz końmi pocztowemi zaprzężony zatoczył się przed austerję. Gospodarz, wyjrzawszy, poznał w słudze i panu, żądających pomieszkania, owego nieznajomego, który niegdyś zajechał tu na nocleg i nazajutrz nazad wyruszył. Podrażniony losem Horyszków, gniewny na cały świat, stary nierad był wcale, gdy go natychmiast kamerdyner zaprosił do pana hrabiego.
Szmul poszedł kwaśny. Los tych biednych wnuków starościny na sercu mu leżał, a do rozmowy ochoty wcale nie miał. Od pierwszych słów, gdy się przybyły zaczął dopytywać, czy nie słyszał o majątku jakim na sprzedaż, Szmul, powiódłszy ręką po czole, odparł grzecznie:
— Jaśnie pan mi przebaczy, ale ja dziś chodzę przybity; ja anibym dobrze odpowiedzieć nie mógł.
— Cóż to waćpanu jest?
Szmul westchnął.
— Choć Żyd jestem, panie grafie, ale serce mam, a tu mi się trafiło takie nieszczęście cudze, że ja na nie poradzić nie mogę, a ludzi mi strasznie żal.
Zagadnięty usilnie, Szmul opowiedział ze szczegółami historję Horyszków, której przybyły zdawał się słuchać z nadzwyczajnem zajęciem; owszem, podchwytywał nawet i badał, jakby go to obchodziło serdecznie. Przyszło do zagrożenia wywłaszczeniem, do pretensji miasta i do zamiarów Sławczyńskiego. Hrabia oburzył się niezmiernie.
— Ale czyż niema nikogo, coby chciał i mógł ich ratować?
— Jest jeden marszałek, ich krewny, — rzekł Żyd — ale, prawdę powiedziawszy, choć człowiek dobry i uczciwy, mało mu ufam, bo zbyt wiele gada i obiecuje.
Rozmowa przedłużyła się nad wszelkie spodziewanie.
— Panie gospodarzu, — odezwał się hrabia — gdybyś mi waćpan chciał pomóc, to poratowalibyśmy tę rodzinę. Szczerze powiedziawszy, jam szlachcic, może nawet zdaleka z nimi spokrewniony; czuję się w obowiązku, skoro mnie tu los tak przywiódł w porę, uczynić coś dla nich. Ale zrozumiejmy się: nie chcę, żeby żywa dusza o tem wiedziała.
Żyd stał, mocno zdziwiony.
— Idź waćpan do burmistrza i oświadcz mu od siebie, że dajesz o połowę więcej, niż ten pan... jak on się tam nazywa? W potrzebie daj dwa razy tyle, co on, ja na to dostarczę funduszu.
Szmul nie mógł się wydziwić temu zrządzeniu Opatrzności, przychodzącej w pomoc Horyszkom, w osobie zupełnie obcego człowieka. Pobiegł do burmistrza, niosąc mu deklarację na piśmie.
Tymczasem Machczeńko biegał ze swojej strony, aby interes powstrzymać. Burmistrz, tak oskoczony, zląkł się trochę. Stary Żyd wziął na siebie sprowadzenie sekretarza do pana hrabiego. Machczeńko przyszedł późno, niepostrzeżony. Siedział sam na sam z hrabią z dobre pół godziny i wymknął się, nie wstępując nawet do restauracji.
Trzeciego dnia potem Szmul został nabywcą pretensyj, za sumę dwa razy większą, niżeli dawał Sławczyński i tegoż dnia prywatnie prawa swoje przelał na hrabiego. Przez cały ten czas podróżny ów, tak miłosierny, ani się pokazywał w miasteczku. Dowiedziano się tylko, że przybył z zamiarem kupienia klucza bobrynieckiego, dóbr znacznych, tuż pod Zawiechowem położonych, które rodzina jakaś podupadła sprzedawała. Była to właśnie ta majętność, o którą hrabia Sulejowski zapytywał listem marszałka.
Wezwany przez Cecylję, marszałek odpisał natychmiast, oświadczając się ze wszelką gotowością ku pomocy, ale zarazem w liście tym ubolewał, że urzędowa czynność na parę dni go przykuwa do powiatowej stolicy, dodając, że gdy tylko będzie mógł — pośpieszy. Czuć w tem było niezupełnie odpowiednie serdecznym listu oświadczeniom postępowanie. Zwłoka mogła być zabójczą.
Po tych kilku dniach marszałek, przybywszy pocztą, nie zajechał do pałacu, ale do Szmula, którego natychmiast wezwał, ażeby się dowiedzieć, jak rzeczy stoją. Nim Szmul się mógł odezwać nawet, pan Bolesław począł gorąco boleć nad losem rodziny.
— A, nie uwierzysz, kochany panie Szmul, co ja przez te dni wycierpiałem, nie mogąc przybyć natychmiast. Ale człowiek jest niewolnikiem obowiązku. Ja tych moich kuzynków tak kocham, wiesz, jak bałwochwalczo byłem przywiązany do tej czcigodnej starościny. Ja dla nich gotów jestem do wszelkich ofiar... ale, między nami mówiąc — tu zniżył głos — prawdziwa to Opatrzność, że ich stąd wypędzają. Oniby tu zgnili. Pannę Cecylję ja biorę do siebie; niech u mnie rządzi, panuje... będę pierwszym jej sługą. Julka zaprzęgnę do kancelarji, Henryka gdzieś umieszczę na dzierżawie. Opieka ma dosyć majątków do administrowania, a ja dam kaucję. Owszem, niech sobie tę ruderę zabiorą.
Szmul słuchał cierpliwie.
— Zdaje się, panie marszałku, — odezwał się — że jej może i nie zabiorą.
— Nie? Sądzisz, że nie? — zimno odezwał się marszałek, trochę zmieszany.
Szmul spowiadać mu się nie chciał.
— Niech jaśnie pan od siebie uspokoi pannę Cecylję; mnie się zdaje, że się da temu jakoś przeszkodzić.
W twarzy marszałka widać było, że może niezupełnie był rad temu wypadkowi, lecz przyjął to naturalnie jako rzecz uspokajającą i, swoich planów już nie powtarzając, zamilkł. Chciał tylko dobyć ze Szmula, kto i jak poratował zagrożoną rodzinę, ale Żyd pobałamucił i zbył go ogólnikami.
We dworze w Zawiechowie, chociaż Szmul dodawał otuchy, nic jeszcze z pewnością nie wiedziano. Marszałek, korzystając ze zbiegu okoliczności, zużytkował to dla siebie.
Zajechał przed pałac i z tym samym pośpiechem i egzaltacją, jak dawniej do starościny, wpadł do Cesi.
— Kochana kuzynko, — zawołał, zjawiając się w progu — oto jestem na rozkazy. Rzuciłem wszystko i z bijącem sercem pędziłem tu do was. O! mnie tu tyle drogich ciągnie wspomnień, tak święte obowiązki! Spłakałem się, zobaczywszy Zawiechów i przypomniawszy sobie drogą naszą zmarłą.
Cesia, płoniąc się, słuchała go.
Siadł wreszcie, pot z czoła ocierając.
— Najprzód na wstępie — pośpieszył dodać — przynoszę wiadomość, bo już byłem w mieście i działałem, że mimo wszystko co groziło, niebezpieczeństwo przecie jest usunięte. Napadłem zaraz na urzędników, użyłem mojego wpływu i proszę mi wierzyć, nie dopuścimy do tego.
Piękną bardzo, trochę niemęską ręką uderzył się po szerokiej piersi z wielką gracją i uśmiechnął do Cecylji, która szeptała podziękowania, kłopocąc się już długiem wdzięczności, jaki zaciągnęła względem niego.
Ponieważ dano znać o przybyciu kuzyna, Henryk o kulach i Julek zeszli na powitanie. Z drugiej strony pośpieszyła Piotruska, która, równie jak starościna, miała słabość do marszałka, aby go pozdrowić ze łzami.
Marszałek się rozczulał.
Podobnie jak piękną rękę, starał się okazać swe piękne serce, wylane dla rodziny, gotowe do ofiar, wzruszone niegodziwem postępowaniem nieprzyjaciół.
Rozmowa przeciągnęła się do wieczora późnego. Pan Bolesław, uspokoiwszy piękną kuzynkę, zabawiwszy ich opowiadaniami swych urzędowych czynów i trosk, pojechał na noc do Szmula.
Tu już mu mieszkanie przygotowano obok hrabiego. Pan Sulejowski dowiedział się zaraz o przybyciu marszałka, do którego w sprawie dóbr bobrynieckich pisał. O pokrewieństwie jego z Horyszkami był już uwiadomiony i wieczorem, gdy pan Bolesław wrócił do mieszkania, znalazł w niem bilet wizytowy hrabiego Sulejowskiego. Z listu był mu tylko znajomym, ale teraz, na widok karty jego, przyszło mu na myśl, że w ich domu ostatnie lata spędziła panna Cecylja i że to był ten człowiek, którego obwiniano o zakochanie się w jego kuzynce, a ją o rozprzężenie małżeństwa.
Przykre wrażenie na marszałku zrobił przyjazd w te strony obwinionego, którego z tego powodu posądzać istotnie było można o jakieś zamiary względem panny Cecylji. Marszałek, który za każdem zbliżeniem się do niej więcej się rozmarzał, doznał nader niemiłego uczucia.
Jeszcze się, tak rozmyślając, wpatrywał w bilet leżący na stoliku, gdy mu kamerdyner oznajmił, że hrabia chce mieć przyjemność zaprezentowania mu się. Pan Bolesław niezmiernie tytuły szanował i zbliżanie się do większego świata, spoufalanie z nim było jedną z jego słabości. Wyszedł więc naprzeciw gościa i dwaj panowie, prawie równie wyelegantowani, wyświeżeni, z tą różnicą, że hrabia mniej był mowny i wymowny, stanęli naprzeciw siebie.
Hrabia Sulejowski nie domyślał się wcale uczuć, jakie panna Cecylja obudzała w marszałku; wiedział tylko o bliskiem pokrewieństwie i chciał jak najuprzejmiej zbliżyć się do rodziny.
Z wielkim wdziękiem i wyszukaną grzecznością oświadczył, że czuje się w obowiązku przeprosić marszałka, iż nieznajomy utrudzać go śmiał listem, ale okoliczności tego wymagały... i t. p.
Marszałek pośpieszył skłamać, iż na list natychmiast ze szczegółami odpisał.
Listu tego, naturalnie, nie odebrał hrabia, musiał gdzieś zaginąć. I zaczęto na tę nieregularność poczt naszych utyskiwać.
— Co się tyczy klucza bobrynieckiego, — dodał marszałek, dobywając jak najwykwintniejsze cygaro i ofiarowując je gościowi — było to dla mnie zadaniem nader drażliwem powiedzieć coś na korzyść lub niekorzyść majętności, która ma i swoje „ale“ i swoje „za“; lecz wogóle piękny to majątek, choć zrujnowany, jak u nas wszystkie, wymagający nakładów znacznych.
Hrabia słuchał ciekawie.
— Czy pan hrabia zawsze trwa w zamiarze nabycia?
— Jestem z pewnych względów zmuszony szukać kupna majątku — odparł hrabia. — Mam kapitał, który chciałbym umieścić w ziemi. Majątek, w którym dotąd mieszkaliśmy, dla osobistych moich okoliczności, stał mi się niemiły; majątki w Królestwie drogie.
Marszałek zmilczał. Kwaśno mu było.
— Oglądał go pan na miejscu?
Hrabia westchnął.
— Już nabycie spełnione... punkta podpisane.
— A! — zawołał marszałek zimno — więc pozostaje tylko powinszować i cieszyć się tak godnym obywatelem, który nam przybywa.
Hrabia skłonił się lekko.
Rozmowa wszczęła się chłodna, o rzeczach obojętnych. Ludzie ci byli może nadto do siebie z pewnych stron podobni, ażeby mogli zbyt sympatyzować ze sobą. Hrabia miał więcej uczucia i szlachetności, więcej serca... ale zewnętrzną stroną obaj godzili się, tonem, wychowaniem, obejściem.
Sulejowski nie zapytywał wcale o rodzinę marszałka, on zaś wahał się coś o niej wtrącić, ciągle się sam siebie pytając, czy ma o Cecylji wspomnieć lub nie. Nareszcie zdało mu się, że zanadto bliskim był jej krewnym, by mógł nie wiedzieć, w jakim domu ostatnie lata spędziła, a milczenie o tem mogło ściągnąć posądzenie, iż się czegoś domyślał.
— Pan hrabia mi daruje, — wtrącił pod koniec rozmowy — gdy go spytam, czy daleka moja krewna, panna Cecylja Horyszkówna, u którego z krewnych pańskich była guwernantką?
Hrabia z wielką przytomnością umysłu, jakby się spodziewał zapytania, nie zarumieniwszy się i nie dając znaku, jak dalece go to obchodziło, odparł powoli i dobitnie:
— Panna Cecylja bawiła w naszym domu. Nadzwyczaj nam przykro było obojgu, a szczególniej żonie mojej, że stan zdrowia i potrzeba wypoczynku zmusiły pannę Cecylję do porzucenia nas. Dla mnie, gdyby była dłużej chciała mojemi córeczkami się opiekować, byłoby to wielką rękojmią ich wychowania, którem się, niestety, niepokoję wielce, będąc zmuszony rozstać się z żoną i przy niej córki zostawić.
Powiedział to spokojnie, naturalnie, a marszałek, wyznaniem tem nieco zmieszany, zamilkł na chwilę.
— Wchodzę w nader przykre położenie hrabiego — rzekł nareszcie.
— Wspomniałem o tem, — dodał Sulejowski — bo rozwód nasz całemu światu jest wiadomy i powody jego nikogo nie krzywdzą. Kazano nam się pobrać i musieliśmy żyć ze sobą. Związek to był czysto konwencjonalny; lecz i żona moja, i ja uczuliśmy, że mamy prawo od życia zażądać czegoś więcej, nad takie chłodne, choć na szacunku oparte stosunki.
Zwierzenia te nie wymagały odpowiedzi i pan Bolesław zmilczał, westchnąwszy tylko.
— Ja tu właśnie w interesie rodzeństwa panny Cecylji przybyłem, — odezwał się, pomilczawszy. — Ona i jej bracia zagrożeni byli wywłaszczeniem z ostatniego kąta. Szczęśliwy jestem, że jeszcze w porę przybywszy, mogłem temu uciskowi zapobiec i im usłużyć.
Marszałek, wcale nie spodziewający się tego, by w siedzącym naprzeciw siebie człowieku, obcym i niedawno przybyłym, znalazł sprawcę oswobodzenia, pochwalił się niem niezręcznie i dał odrazu hrabiemu miarę swojego charakteru.
Usłyszawszy te wyrazy, hrabia się wyprostował; uśmiech niepostrzeżony przesunął mu się mimowolnie po ustach. Potem minę nastroił poważną, chłodną, oczyma trochę zdziwionemi popatrzył na antagonistę, wstał zwolna z krzesła i z tą samą grzecznością wyszukaną, ale nierównie ceremonjalniejszą, nie chcąc już rozmowy przeciągać, pożegnał go i wyszedł.
Przechodząc sienią, hrabia smutnie się uśmiechał sam do siebie.
Marszałek pozostał zamyślony. Pomimo chłodu i umiarkowania w rozmowie, gdy szło o pannę Cecylję, czuł w tym człowieku rywala i, chociaż położenie dawało mu wiele nad nim przewagi, sam przed sobą przyznawał, że z nim się mierzyć nie mógł.
Zamiast jednak ostudzić jego fantazję dla pięknej kuzynki, rozżarzyło ją to owszem. Marszałek czuł, że dla niej gotów był w istocie nietylko do ofiar, lecz do zapomnienia się zupełnego, które mu się rzadko trafiało, gdyż był wogóle człowiekiem, mimo swych uniesień, nader praktycznym.
Nadzwyczaj łatwy do zajęcia się lada twarzyczką, bałamut, jakich mało, nie przebierający w rozmaitego rodzaju wdziękach i różnych sfer owocach — od skromnej wieśniaczki do podżyłej modnisi salonowej — pan Bolesław nigdy nie posuwał się na skrzydłach uczucia tak daleko, by mu to w ekonomice życia zawadzać mogło. Spostrzegłszy, że następstwa serjo ze stosunku wynikały, cofał się nader zręcznie i z wielką łatwością przeszczepiał sentyment, który się zawsze odrazu na nowym gruncie przyjmował. Tym razem zajęcie się piękną siostrzenicą zaczynało go już także niepokoić, bo zbytecznie nim owładło.
— A to istota o ile czarowna wdziękiem, o tyle zimna i sztywna. Najmniejszego nigdy uniesienia, żadnego znaku uczucia. Powaga, chłód... gdy w oczach płomienie, gdy w ustach coś tak uroczego, gdy dźwięk głosu, jak muzyka chórów anielskich. Wyobrazić sobie — marzył dalej — tę śliczną Cecylkę, spartą u mnie na ganku, wśród ciszy wieczora, o wschodzącym księżycu... ja przy niej, dłoń w dłoni! Wiosenne przypominają się dzieje... odkwitłbym przy niej na nowo. Ale ręki dotknąć się nie daje; w oczy jej patrzę, to ze wzrokiem umyka; mówię dwuznacznie, rozumieć nie chce. Szanuje mnie jak istotnego wujaszka, gdy ja klękam przed nią.
Nie zrozpaczył jednak marszałek, który w siebie dosyć wierzył; zdawało mu się, że gdyby tylko zbliżył się do niej, gdyby żyli w jednym domu, widywali się codzień, płomień, który piersi jego rozżarzał, musiałby się udzielić i Cecylji. Do tego więc należało zmierzać, aby obmierzić jej pobyt w Zawiechowie i skłonić ją do przyjęcia gościny u niego. Pan Bolesław sądził, że powoli dojdzie do tego.



VIII.

W kilka miesięcy po opisanych wypadkach mógł dopiero pan marszałek, odbywszy, dla zasiadania w komitecie, urzędową podróż, która mu wiele czasu zajęła i dała poznać świat zupełnie nowy — powrócić na łono współobywateli. Przez cały ten czas, chociaż piękną siostrzenicą zawsze był zajęty, chociaż sobie obiecywał ściślejsze zawiązać stosunki — nie miał prawie wiadomości z Zawiechowa. Wróciwszy do domu, pytał znajomych, ale i ci mu nic jakoś powiedzieć nie umieli.
Znalazł wreszcie chwilę sposobną i uczuł się w obowiązku pojechania tam, aby się przekonać, jak też sobie panna Cecylja radę dawała. Dziwiło go niezmiernie, iż po przyrzeczoną pomoc od niego, którą on jakoś zaniedbał odesłać, nie zgłaszano się wcale.
Nie musiało się nic złego stać przynajmniej, — mówił w duchu — boby się byli udali pod moją opiekę.
Wieczorem późnym zajechał do Szmula i, zaledwie wysiadłszy, posłał, prosząc gospodarza do siebie. Stary już się rozebrał, ale dla uczczenia pana marszałka wdział żupan czarny, wziął sobolową czapkę i powoli zszedł ze schodów.
— Jakże się tu macie? co słychać, panie Szmul? — począł żywo, ujrzawszy go, pan Bolesław. — Co porabiają moi Horyszkowie?
— Chwała Bogu, wszystko dosyć dobrze — odparł stary, jakoś nie śpiesząc z odpowiedzią; a po chwilce dodał: — jaśnie pan Zawiechowa nie pozna.
— Jakto? dlaczego? — spytał zdziwiony marszałek.
— No, pan się jutro przekona. Co to mówić? tego opowiedzieć nie można.
— W czemże zmieniony?
— We wszystkiem — odparł Szmul.
Marszałek zmieszał się trochę, myśląc, że te zmiany bez jego wiedzy i woli przyszły do skutku. Zrobiło mu się przykro jakoś.
— Proszę cię, panie Szmul, — rzekł — nie trzymajże mnie w niepewności i nie czyń tajemnic przede mną. Cóż tam takiego się stało?
— Nic złego — począł stary, zażywając tabakę i przeciągając tłumaczenie, nie bez pewnej złośliwości. — Pierwsza rzecz, że pana Henryka dawno niema; pojechał uczyć się do Warszawy. Na nogę mało co kuleje, zresztą wygląda dobrze i pracuje, słyszę, wiele. Mówią, że z niego będzie człowiek.
Pan Bolesław stał milczący.
— Przepraszam cię, mój panie Szmul, ale o czemże pojechał? Skąd pieniądze? Ode mnie ich nie żądali i mnie też przez ten czas w domu nie było.
— Mogę tylko panu marszałkowi zaręczyć, że nie pożyczyli od nikogo.
— Więc cóż? Skarb odkopali? Co u licha! — odparł opryskliwie marszałek. — Waćpan wiesz najlepiej, że za nieboszczki starościny, gdyby, nie chwaląc się, nie ja, nie byłoby co jeść.
— To prawda, — rzekł Szmul — sama pani starościna ciągle to powtarzała.
— A skądże się mogło wziąć teraz?
— Skąd? Panna Cecylja niedarmo sześć lat pracowała; przywiozła z sobą, co oszczędziła, a ze zwalonych murów sprzedana cegła, kamień, gruz zrobiły też piękny grosz.
Pan Bolesław aż podskoczył.
— Z jakich zwalonych murów? gdzie? co? Kto mury zwalił? jakie?
Szmul wytrzymał atak z krwią zimną, posługując się tymczasem ogromną jedwabną chustką, którą trzymał w ręku.
— Ze starego pałacu został tylko sam środek, proszę jaśnie pana, który po zrestaurowaniu wcale pięknie wygląda. Zobaczy jaśnie pan jutro. Skrzydła, stare mury, wszystko, co tylko pustką niepotrzebną stało, kupili podradczycy do budowy lazaretu i zapłacili, niema co powiedzieć, bardzo dobrze.
Marszałek milczał i stał, jak słup.
— Czyjeż to projekta? któż to o tem pomyślał?
Szmul się w czoło uderzył.
— Nu, ten co głowę miał, jakiej drugiej poszukać. A kto to ma być? kto, jeśli nie ta panna, bez której nie byłoby nic?
— Panna Cecylja?
I była chwilka milczenia. Żyd spoglądał jakby z triumfem. Na twarzy marszałka znać było pewien rodzaj niezadowolenia, że się tu rządzono skutecznie i szczęśliwie, a bez jego rady i pomocy. Kobieta... sama jedna! przechodziło to jego pojęcie.
— Cóż się z Julkiem dzieje? — spytał znowu.
— Pan Juljan przy ogrodniku razem z panienką.
— Przy jakim ogrodniku? — ofuknął marszałek. — A to coś nowego! Jakto? mój siostrzeniec ogrodniczkiem?
Szmul zajrzał do tabakierki, widocznie dla zwleczenia odpowiedzi. Musiało go bawić zniecierpliwienie marszałka. Nierychło usta otworzył i niejasno się wytłumaczył.
— Ja tyle tylko wiem, — począł — że i panna Cecylja, i stary ogrodnik, i pan Juljan pracują bardzo około tego ogrodu, szkółek i oranżeryj, cieplarni i ananasarni... Co to już na to pieniędzy pójść musiało! Szły pocztą paki za pakami, nasion, flanc, nie wiem już czego. Jest tam co robić i już dziś widać, że na rok przyszły, albo za parę lat, nie będzie na okolicę, ba i po miastach wielkich, nic podobnego, jak tu panna Cecylja założyła.
Marszałek wybuchnął śmiechem głośnym.
— W tem — zawołał — znać kobietę, marzycielkę niepraktyczną i dziecinną. Do czegóż to podobne?
— Ja tego nie wiem, — przebąknął stary — ale patrząc, jak to idzie, miałbym ochotę wierzyć, że oni wiedzą, co robią. Było kilkanaście morgów gruntu dokoła ogrodu, które najmowali mieszczanie; teraz to wszystko zajęte na szkółki drzew, zasiane, uporządkowane, a sam stary ogród, no, zobaczy pan jutro... niema na cały kraj ani piękniejszego, ani lepiej utrzymanego.
— Kimże to u licha robią? Skądże ręce? Ja nic nie rozumiem. Wsi przecie nie mają.
— No, dwóch, trzech robotników zawsze, zapłaciwszy dobrze, znaleźć łatwo, a zresztą, śmiech mówić, ale szczera prawda, pan Juljan z rydlem i łopatą, panna Cecylja z nożycami i piłą, tak chodzą, jak każdy inny robotnik. A że sami robią, to i dozoru nie potrzeba.
— Fiksacja, jak mi Bóg miły! Słowo honoru pofiksowali! — krzyknął marszałek, rozgniewany na dobre. — Na pośmiewisko ludziom się dają! Do czego to podobne? Co powiedzą na mnie, że ja do tego dopuściłem? Skaranie Boże z tą kobietą! Niema nic niebezpieczniejszego, jak gdy się której głowa zapali. Prawdziwie widzę, że wczas tu przybyłem, ażeby zapobiec dalszej kompromitacji.
Począł chodzić żywo po pokoju.
— Proszę cię, panie Szmul, — odezwał się po chwili nadąsany — sam powiedz, do czego to podobne? Pannie Cecylji ofiarowałem miejsce u siebie; byłaby u mnie panią domu, na niczemby jej nie zbywało; Julkowi chciałem dać miejsce u siebie w kancelarji. Wszystko to odrzucili i, zamiast swobodnego życia, jakie przystało rodzinie szlacheckiej, zapracowują sobie ręce koło rydlów, na śmiech ludzki, żeby ich wzięto za warjatów, a mnie za człowieka nielitościwego, który rodzinę opuścił i dał jej do takiego przyjść poniżenia.
Pan Bolesław gniewał się na serjo.
— Coś mnie tknęło, — ciągnął dalej, odwracając się do Żyda — czułem po tem milczeniu, że się tu coś dziać musi, z czem się nie potrzebują chwalić. Dlatego przybyłem i ot, co znajduję!
Załamał ręce, stając naprzeciw Żyda, który z niewzruszonym spokojem to tabakę zażywał, to tabakierkę zakręcał, to do czynienia miał z pomarańczowym fularem, ale widocznie oburzenia pana marszałka nie dzielił wcale i trzymał się neutralnie.
— A cóż ludzie na to? — zapytał pan Bolesław — co ludzie?
— A co ludziom do tego? Pan marszałek to wie, że im nigdy dogodzić niepodobna. W istocie potrosze się dziwują, więcej szydzą, a kto może, przeszkadza. Ano, gdzie inaczej?
— Cóż się z Mazurowiczami stało?
— Oni dawno wyjechali oboje, pogodziwszy się — odparł Szmul. — Już teraz ze sobą żyją dobrze i niema posłuszniejszego męża nad tego Mazurowicza. Co żona każe, choćby w ogień i wodę...
— A jejmość?
— Jejmość robi, co chce — mruknął Szmul. — Prawdę powiedziawszy, można się tego było spodziewać. Młodych ludzi bywa dużo... no, i gadają różnie.
Splunął Szmul i wrócił do chustki.
— Ale ja jaśnie panu spać nie daję, — rzekł, uchylając jarmułki — a to już czas, wielki czas po podróży spocząć. Więc do nóg upadam.
Marszałek byłby słuchał dłużej jeszcze, lecz gospodarz, i sam podobno potrzebujący spoczynku, wyszedł.
Nowiny, które na niego spadły, do żywego poruszyły marszałka. Był najpewniejszy, że znajdzie jakiś chaos w Zawiechowie, do którego uporządkowania koniecznie będzie potrzebny. Wziął był nawet ze sobą kilkaset rubli na wypadek... chciał się przysłużyć Cecylji i sądził, że ją skłoni, choć teraz, do przyjęcia pierwszego projektu.
Położył się spać gniewny, w najgorszym humorze. Nazajutrz, bardzo staranną odbywszy tualetę, uperfumowany, obwieszony świecidełkami, modny, z zadowoleniem popatrzył w zwierciadło. Ponieważ słońce świeciło i dogrzewało, uzbroiwszy się w letni nankinowy parasolik, pieszo poszedł ku dworowi.
W istocie już z lipowej ulicy pałac stary do niepoznania przedstawiał się innym. Wydawał się lżejszy, wyższy, gdy od niego stare skrzydła odpadły. Pomalowany był kamiennym kolorem, dach pokryty, dokoła nowe, bardzo proste i niekosztowne ogrodzenie, którego wzór dał ogrodnik, opasywało dziedzińce i nowe budowy. Dawne opuszczenie, nieczystość, zaśmiecenie znikły.
Marszałek stanął, zdumiony do tego stopnia, że ręce założywszy, wpatrywał się długo w pałac, nim ku niemu postąpił.
Około niego nie widać było nikogo, ale okna nowe, pomyte, jasne, firanki u nich, pewna elegancja czystości wytwornej, czyniły ruinę zupełnie inną. Nawet owa gipsatura z herbami, której nie tknięto, jako pamiątki, pobielona, stała się zrozumiałą.
Wolnym krokiem zbliżał się pan Bolesław ku drzwiom, gdy w nich ukazała się łatwa do poznania, przysadzista, poczciwa Piotrusia. Oczy jej, które potrzebowały okularów do książki, zdala widziały bardzo dobrze. Poznawszy marszałka, drepcząc, z otwartemi rękami wybiegła przeciw niemu.
Była to jedyna, wierna przeszłości istota, w której się nic nie odmieniło. Ten sam ją brudny perkalikowy szlafroczek okrywał, ten sam fartuch, na którym odstemplowały się wszystkie dzieje kuchenne, ten sam czepeczek z wypłowiałemi wstążkami, pożółkły i pomięty.
— Jezu najsłodszy! — zawołała, ręce łamiąc — pan marszałek!
Stanął na jej przyjęcie, ale nie dała mu się odezwać i ręką wskazała na pałac.
— Widzi pan, widzi pan, co zrobili? poznaje pan? Ot co! Gdyby nasza nieboszczka z grobu powstała, umarłaby raz drugi z desperacji. Ja oczy wypłakuję. Com się naprosiła, nabłagała! Do nóg, mogę powiedzieć, padałam panience: zostawcie, jak było! Zacznie mnie ściskać, ukołysze ni tem ni owem, a swoje robi. Com ja mogła, nieszczęśliwa istota? Chyba umrzeć! A że nie umarłam, gdy zaczęli oskardami walić w te odwieczne mury, co każde uderzenie, jakby mi w serce wymierzył, że nie umarłam, łaska chyba Pana Boga. Sądny dzień! wszystko do góry nogami! Horyszkowie, panie marszałku, Horyszkowie w fartuchach, z siekierami, z piłami, z rydlami. Niech pan marszałek zobaczy pana Juljana: parobek! czysty parobek!
I łzy zaczęła ocierać fartuchem, a usta się jej nie zamykały.
— Wstyd! ohyda! — ludziom oczu pokazać trudno. Wyjdę na miasto... kiedyś spotyka mnie horodniczyna. „A co, pani Piotruska, acani, słyszę, u ogrodniczków służysz!“ Żem trupem nie padła w miejscu, cud Boży! Szlachta Żydków nasłała, żeby przychodzili pytać, czy my cebulę sprzedajemy, jak Boga kocham! Panna wyszła sama. Szelma łapserdak pyta jej o cebulę — a ona mu na to — niech marszałek wierzy, sama słyszałam na własne uszy: „Na przyszły rok będziemy mieli, zobaczycie, i taką, jakiej od czasu egipskiej niewoli, nie jedliście. Bardzo proszę i zamawiam sobie, abyście kupowali“. Żem trupem nie padła, — dodała Piotruska — Bóg tylko ratował.
Marszałek już miał słowem pocieszającem się odezwać, gdy ujrzał we drzwiach pannę Cecylję.
Stała w słomkowym ogromnym kapeluszu, z koszykiem na ręku, w czarnej sukience płócienkowej i czarnym fartuszku, w trzewikach grubych na nogach, niby wieśniaczka, niby przebrana księżniczka, piękniejsza, zdaje się, niż kiedykolwiek, zarumieniona, z oczyma jasnemi.
Nie mogła widać zrazu marszałka, mówiącego z Piotruską, rozpoznać, bo rączkę w rękawiczce przyłożyła do kapelusza, aby się od światła zasłonić, i dopiero ujrzawszy wujaszka, wybiegła naprzeciwko niemu. Widać było z jej twarzy trochę zakłopotania.
Pan Bolesław zaraz na wstępie chciał jej dać uczuć, jak go oburzała ta dziwna fantazja i z wielką grzecznością, ale sztywnie i zimno ją przywitał.
— Wie kuzynka, — odezwał się — doprawdy, gdybym nie wiedział, że jestem w Zawiechowie, nie poznałbym miejsca... zawahałbym się nawet z poznaniem pięknej ogrodniczki. Nie mogę wyjść z podziwienia nad zmianami, jakie tu zaszły, o których nie raczyliście nawet mnie zawiadomić.
— Kochanego wuja w domu nie było, — odpowiedziała Cecylja — a spodziewam się, iż po obejrzeniu naszego gospodarstwa i moich rachunków, nasz opiekun przekona się, żeśmy jego zaufania nie zawiedli.
Mówiła to, uśmiechając się, i wprowadziła wuja do sieni pałacowej, która, równie jak cała budowa, wyglądała świeżo. Piotruska, nadąsana i milcząca, poszła schować się do siebie. Zdziwiony trochę marszałek znalazł się w salonie nieboszczki starościny.
Wszystko tu było poszanowane, ale pokój wcale inaczej się przedstawiał. Najwykwintniejsza panowała w nim czystość; stare mebelki były poodświeżane, a z gratów dawnych tylko fotel nieboszczki i jej podnóżek, obciągnięte szarem płótnem, pozostały. W jednym kątku stało pianino Pleyela otwarte. Wszędzie pełno bukietów, a na stolikach książek. Na ścianach, oprócz dwu dawnych portretów, pozbierane z ruin, wisiały wcale piękne obrazy, w ramach, dla oszczędności, czarnych. Otwarte okna na ogród, słońce, wpadające niemi, czyniły salon wesołym i wdzięcznym. Z wielką umiejętnością stary sprzęt i skromny przybór nowy, smakownie do harmonji z nim dobrany, ułożone były w całość, która przypominała dawne czasy, a była młoda i żywa. Zdziwiony gość w pierwszej chwili nie umiał nic powiedzieć nad to, że bardzo było ładnie u nowej gospodyni.
Równie świeżo wyglądał dawny pokój sypialny starościny, w którym jeszcze więcej było książek, ogrodniczych przyborów, nasion i wazoników.
— Słyszałem, że Henryczek wyjechał — począł marszałek, nie wiedząc, jak zagaić rozmowę.
— Tak jest. Gdy tylko mógł znieść podróż — odezwała się Cecylja. — Potrzeba było tego, aby się na jakiś czas oddalił; a wyszło mu to na dobre, bo ma prawdziwy zapał do nauki.
— Doprawdy! — odezwał się trochę szydersko marszałek — a do czegoż się sposobi?
— My — odezwała się Cesia — jesteśmy zmuszeni zwrócić się do tego, co może nam dać chleb i niezależność. Mamy projekt, jeśli nie o własnych siłach, bo do tego daleko, to z pomocą przyjaciół, założyć młyn parowy. Henryk uczy się mechaniki.
Marszałek mocno się skrzywił. Panna Cecylja dojrzała tego, trochę się uśmiechnęła i prosiła go siedzieć.
Właśnie w tej chwili nadbiegł Julek. Tego znowu ledwie mógł pan marszałek poznać, bo z leniwego pieszczoszka, przy siostrze przerobił się na hożego parobczaka. Ładnie mu było w płóciennej, choć dobrze pracą zużytej odzieży, z kapeluszem słomianym i fartuchem niebieskim.
Na widok fartucha tego, pan Bolesław już się powstrzymać nie mógł, ręce załamał i padł w krzesło.
— Ale, na miłość Bożą! — krzyknął. — Cóż to za komedja? co za dzieciństwa? Panno Cecyljo! Julku! Czyście zapomnieli o imieniu, o przeszłości, o rodzinie, której...
Julek się uśmiechał i chciał coś mówić, gdy siostra dała mu znak. Zasiadając przy kuzynie, podniosła śliczne swe oczy czarne na niego i odezwała się:
— Pomówmy o tem, panie marszałku. Dla mnie, dla nas, nie jest to wcale ani dzieciństwem, ani komedją. Włożyliśmy już w to pracę znaczną i kapitalik. Dzięki Bogu, nie idzie źle... bardzoby nam więc było przykro, gdyby kochany wuj, najbliższy nasz krewny, którego uważamy za opiekuna, inaczej się zapatrywał na to, niż my.
— Kochana kuzynko, — począł popędliwy marszałek — przyznaję się, że ja na to patrzę z oburzeniem. Tak jest! Na miłość Bożą — coś się przecie winno imieniowi i przeszłości! Horyszkowie ogrodnikami! Dlaczego? chyba dla poetycznej fantazji... bo, pozwolicie przypomnieć sobie, żem wam swój dom ofiarował i pomoc do wnijścia na drogę odpowiednią pochodzeniu naszemu. Pannie Cecylji dość było stąpić na próg mój, aby zostać panią i gospodynią. Julek byłby w kancelarji dosłużył się urzędowej pozycji. Henrykowi chciałem wziąć dzierżawę.
— Czy wolno mi odezwać się? — przemówiła panna Cecylja.
— Proszę. Ale ja nic nie wiem, nie rozumiem! — wołał marszałek.
— Chwilkę cierpliwości, kochany wuju — rzekła Cesia, zrzucając kapelusz, rękawiczki i białemi, wcale niepopsutemi pracą rękami odgarniając bujne włosy. — Przedewszystkiem szlachectwo w mem przekonaniu zależy na niepokalanem życiu, na pracy o własnej sile. W podróży zagranicą starałam się uczyć i patrzeć. Zdało mi się tedy, że najłatwiej i najpożyteczniej z tego ostatniego ziemi kawałka stworzyć zakład ogrodniczy, jakich nam braknie. Nie rozumiem, dlaczegobym się miała wstydzić sprzedawać kwiaty i owoce, gdy moi pradziadowie sprzedawali żyto i pszenicę? Dlaczegoby Julek miał się wstydzić rydla i siekiery, gdy pradziadowie jego dźwigali szable i rusznice? Z rozebranych murów i z pracą moją zgromadzonego grosza, przy pomocy bardzo poczciwego starego ogrodnika, w stosunkowo krótkim czasie stworzyliśmy coś, czem się już dziś pochlubić możemy.
— I kochana kuzynka, jak słyszałem, — przerwał marszałek — zamówiła już sobie klientelę Żydów do kupowania cebuli?
— A tak, — odparła niezmieszana Cecylja, z trochę szyderskim uśmiechem — spodziewam się w roku przyszłym, oprócz holenderskiej, oprócz cebuli Suttona, pochwalić się włoską „Queen onion“, którą i wujaszek nawet znajdzie doskonałą. Dlaczegóżbym jej poczciwym współrodakom nieoszacowanego mojego przyjaciela Szmula nie miała sprzedawać?
Marszałek dziwnie wydął usta.
— Przyznaję się, — rzekł kwaśno — że ja tym nowym, postępowym pojęciom nie hołduję. Jestem zakuty, stary szlachcic, brzydzę się handlem, niekoniecznie smakuję w przemyśle i sądzę, że szlachta jeszcze się nie przestarzała i ma posłannictwo swoje.
— Ja także tak sądzę — odpowiedziała skromnie Cecylja. — Zdaje mi się, że ma powołanie przodowania, bo jest lepiej od innych klas społecznych wyposażona. Ma tradycje, ma wykształcenie, ma inteligencję. Ponieważ dla ludzkości nadeszła epoka pracy, zatem my, szlachta, i tu przodem iść powinniśmy.
— Nie rozumiem cię, kochana kuzynko — zawołał pan Bolesław. — Są prace, na które szkoda ludzi. My możemy robić coś lepszego, niż sadzić cebulę. Twój uczony ogrodnik lepiej to potrafi od ciebie, a osoba tak wykształcona, jak panna Cecylja, mogłaby właściwiej użyć talentów swych i darów umysłu.
— Kochany wuju, — odparła śmiało gosposia — trochę swobody należy się choćby i najbiedniejszej istocie, a wybór pracy jest prawem, którego nikt nie może nam zaprzeczyć. Owóż siostrzenica pana marszałka popróbowała zawodu, do którego zdało się jej zrazu, że była przeznaczona; rozwijała główki jasnowłose... otwierała oczki niebieskie, aby prosto na świat patrzyły. Lecz niestety! na tej drodze tyle ją cierni spotkało, tak odboleć musiała, że stokroć dziś woli patrzyć na rozwijające się pączki kwiatów i pracować w pocie czoła, byle być swobodną, panią siebie.
— Są gusta i guściki! — dorzucił marszałek kwaśno.
Było około godziny dziesiątej.
W płóciennym spencerku wszedł, przerobiony na lokaika, ale razem i w ogrodzie czynny Andruszka, niosąc śniadanie.
Marszałek, który sobie przypominał gospodarstwo Piotruskiej i ową zbieraną drużynę fajansu, szkła i porcelany, zdziwił się, znajdując wszystko nowe, jednakie, wprawdzie jak najprostsze, bez żadnej pretensji, ale czyściuchne i tem piękne właśnie. Śniadanie czuć już było ogrodnictwem, gdyż wszystko, co do niego dać może ogród, było wytworne.
Osłaniało to jednak coraz gęstszą chmurą czoło pana marszałka.
— Nie mam już nic do powiedzenia przeciw tak silnym przekonaniom szanownej kuzynki, — dodał — ale cóż Julek na to?
— Panie marszałku, — przerwał, ściskając go, chłopak — nigdy nie byłem tak szczęśliwy! Tak mnie to zajmuje i bawi! Stałem się zapalonym ogrodnikiem i nie dałbym tego tytułu za... no, za nic!
— Winszuję — dokończył pan Bolesław.
— Po śniadaniu — wtrąciła niezmieszana Cesia — prosimy obejrzeć nasz zakład i nowy Zawiechów.
Wujaszek wcale na to nie odpowiedział, a Cecylja tymczasem włożyła kapelusz i przygotowywała się do przewodniczenia.
— Bez przewodnika dziśby w Zawiechowie istotnie zabłądzić przyszło — uśmiechając się, dodał marszałek. — Biedna Piotruska płacze.
— Poczciwa nasza Piotrusia pogodzi się z przeznaczeniem, gdy tylko wszystko przyjdzie do porządku — dodała Cesia. — Żal mi jej serdecznie, ale dla niej nie myślimy pozostać z założonemi rękami, a czas jest drogi.
Wyszli tylnemi drzwiami w dziedziniec i do starego ogrodu. Tu nie tknięto niczego, lecz oczyszczono ulice, posadzono kwiaty i wyglądał majestatycznie ze swemi lipami, klonami, dębami i umiejętnie pourządzanemi klombami. Ta część poświęcona była pamiątce przeszłości. Lecz tuż na lewo dawny sad, który był zdziczał, urządzać się zaczynał na nowo. Tu zastali poważnego jegomości, ubranego bardzo prosto, z okularami w ręku, przy fartuchu, z miną uroczystą i niemal pańską. Stary, z wygoloną zupełnie, a osobliwszym sposobem pofałdowaną twarzą, zamyślony był, jakby zatopiony w sobie i posępny. Znać było z ruchów i miny, iż świat i jego sprawy nader mało go obchodziły. Czuł się królem tam, gdzie pracował. Na ukłon marszałka wcale nie uniżenie, zlekka odpowiedział, nie zwracając nań uwagi.
Przystąpił do panny Cecylji.
— Więc tedy, pani moja, — odezwał się, na resztę towarzystwa nie bacząc, jakby go tam wcale nie było — więc tedy rzecz postanowiona. Mamy mieć i co najnowsze i co najwykwintniejsze gatunki.
— Tak, kochany panie Praski, — odparła gosposia — z tym tylko warunkiem, ażeby tych unikać, które dobrze i łatwo klimatu naszego nie znoszą.
— Ale ba! I z klimatem też, pani moja — czasem się też trzeba poborykać. A mieliby Włosi pomarańcze, gdyby się tego lękali, że im one czasem pomarzną? boć to bywa, pani moja. W tym kraju — ciągnął dalej, mówiąc już jakby sam do siebie — co im po tem, że Ailanthus glandolusa dobrze piaski zarasta, że Crataegus ma kwiaty ozdobne? Magnolij im jeszcze nie trzeba, ale dobrych jabłek i gruszek... w tem grunt. Oni tu jeszcze z małgorzatek i sapieżanek nie wyszli. Wiele, pani moja, jest do zrobienia, aby ten kraj z dzikości wyprowadzić. Grunt Pan Bóg dał dobry, klimat znośny... byle wola i wytrwałość.
Mówił zwolna, a wyglądał, przy swej odzieży ubogiej, z tą pedagogiczną powagą, nader pociesznie.
— Masz zupełną swobodę, panie Praski.
— Dobrze, pani moja, — odparł ogrodnik — lecz chcę, abyś i pani wiedziała, co się robi i była ze mną zgodna.
— Pan marszałek — odezwała się Cecylja do ogrodnika — zapytywał mnie o rzeczy użyteczne. Wszak prawda, kochany panie Praski, że na rok przyszły z warzywem się popiszemy?
— Z warzywem? — zawołał, podnosząc oczy, ogrodnik — ano, proszę... nie powstydzę się wyboru i doboru, począwszy od kapusty. Ludzie słupiec będą! Lubekska, magdeburska, grecka centnarowa. Z sałat Wheelers‘a Tom Tumb i smakoszów zadowoli, nie mówiąc już o perpignańskiej i fryzowanej bostońskiej.
— A cebula? — podchwyciła złośliwie Cecylja.
Marszałek stał, w boki się wziąwszy, nie kryjąc złego humoru.
— Cebuli się też nie powstydzę — rzekł Praski. — Alliump cepa... ho! ho!... trzydzieści gatunków, tak jest! Teneryfską można jeść gotowaną za przysmak. Niech tylko ludzie zdrowi kupują i jedzą, na wykwintnych przysmakach nie zbraknie... Karafjoły azjatyckie, cypryjskie, greckie, jakich dusza zapragnie!
Praski, raz zaczepiony, byłby mówił bez końca, ale gość stał jak na mękach i panna Cecylja, pożegnawszy starego, poszła sama oprowadzać wuja, pokazując mu olbrzymie inspekta, ananasarnię, oranżerje i szkółki, dopiero przysposobione. Wszystko to z wytwornym niemal porządkiem było utrzymane i wyglądało wspaniale. Marszałek się jednak wcale nie zachwycał. Przygotowania te były mu w większej części niezrozumiałe, a upór siostrzenicy go gniewał.
— Bardzo pannie Cecylji powinszuję, — rzekł wkońcu, widocznie znudzony — jeżeli te wszystkie kołki wydadzą owoce i jeśli się olbrzymie wydatki powrócą, w co ja niewiele mam wiary, przyznaję się. U nas wszyscy nawykli zadowalać się jak najprostszemi rzeczami, które od wieków są pod ręką.
— Tak, bo nic się innego nie nastręczało — dodała Cecylja.
Przeszedłszy ogród wzdłuż i wszerz, wcale nie nawrócony, a zmęczony mocno, marszałek powrócił do domu, a że Cesia na chwilę się oddaliła, mając coś do rozporządzenia, zabrawszy Julka, wszedł z nim na górę.
I tu znalazł tęż samą zmianę, co na dole: wszystko oczyszczone, wybielone, pomalowane, a pokój Julka, który dawniej odznaczał się nieładem, z pewnym wdziękiem przybrany. Znać w tem było wpływ siostry.
Marszałek siadł bardzo zmęczony i popatrzył na Julka.
— Chwała Bogu! więc jesteście, jak widzę, szczęśliwi. A Henryk? odbolałże swoją miłość? zapomniał o Mazurowiczowej?
— Zdaje mi się — odparł Julek. — Ona sama zresztą zerwała z nim, a pozawiązywała miłostki z tylu innymi, że już Henryk powinien być zupełnie rozczarowany. Wszystko byłoby dobrze, — dodał po chwilce — ale z ludźmi ciężko (tu zniżył głos). Oszczędzam Cesię, jak mogę, lecz mamy wiele psot i nieprzyjemności do zniesienia. Musimy siedzieć zamknięci, bo nawet kościół nie broni nas od niegrzeczności i okazywanej nam pogardy. Cesia znosi to z anielską cierpliwością; ja się burzę, a ona mnie uśmierza. Stary Sławczyński, choć sam na stronie stoi, nie zapomniał nam urazy i szkodzi, o ile tylko może. Do niego łączą się i inni. Nasze ogrodnictwo dostarcza im materjału do łatwego szyderstwa. Ha, cóż robić? Zniesiemy to i przeżyjemy! Po śmierci babki, gdyśmy w kilka tygodni przyszli z Cesią raz pierwszy do kościoła, chcieliśmy w nim dawne swe zająć miejsce... ale było ono zawczasu obsadzone. W żadnej ławce się dla nas siedzenie nie znalazło... poszliśmy klęknąć pod bocznym ołtarzem. Drobnych takich ukłuć bez końca.
— Nic dziwnego, samiście się na to narazili dobrowolnie — z powagą rzekł opiekun. — Nie chcę więcej mówić o tem, ale zobaczycie... Cesia ma najlepsze chęci, chociaż więcej fantazji, niż doświadczenia. Gdy ogród was zrujnuje, wówczas dopiero przekonacie się, że ja miałem słuszność.
Na tem zakończył marszałek.
Nastąpił obiad wcale dobry, acz niezmiernie prosty... a po obiedzie, widząc, że tu niema co robić i że napróżnoby się kusił o nawrócenie, pan Bolesław, po krótkiej rozmowie z Cesią, zabrał się do powrotu.
Chociaż nie podobało mu się postępowanie siostrzenicy, sama ona mimo to zbyt była zachwycającą, ażeby wobec niej chłodnym mógł pozostać. Usiłując ją sobie ująć, na odjezdnem znalazł chwilę, by jej pomoc pieniężną zaofiarować. Cesia zarumieniła się mocno, podziękowała serdecznie, ale zaręczyła, że jej nie potrzebuje.
— W tej chwili — szepnęła — byłoby to grzechem, gdybym przyjęła ofiarę, nie będąc do tego zmuszoną. Lecz... jeżeli, co być może, moje środki się wyczerpią, z ufnością udam się do wuja.
Miły uśmiech i podanie ręki ujęły pana marszałka. Począł się znowu skarżyć na swe osamotnienie, na serce, które nikomu oddać się nie mogło, choć pragnęło... przedstawił się sentymentalnym, melancholicznym, stęsknionym. Piękna Cesia obróciła to w grzeczny żart, ale zwinęła się tak ze zmianą przedmiotu rozmowy, zagadała tak czemś innem, iż wkońcu nie pozostawało marszałkowi, jak tylko odejść.
Julek go przeprowadził.
Pan Bolesław, wprędce jakoś kazawszy zaprzęgać, ruszył kwaśny z Zawiechowa.
Zmiany, jakie tu zaszły, nie jednemu tylko marszałkowi do smaku nie przypadały; sąsiedztwo całe kosztem ich się bawiło. Usiłowano szydzić i w żart obracać wszystko, co się tu działo; ale byli i tacy, co pozazdrościli pannie Cecylji najprzód zużytkowania murów, które bardzo korzystnie sprzedano, a potem urządzenia całego domu i ogrodu.
Krytykowano nadzwyczajnie czystość, którą nazywano zbytkiem, rachubę na ogród, a ciekawość była tak podbudzona, iż ludzie nawet poważni podkradali się pod płoty, ażeby zajrzeć, co tam ci Horyszkowie u siebie robili. Każda rzecz potem, wzięta na języki i przerobiona należycie, dostarczała funduszu żartownisiom.
Stara szlachta była oburzona. Sławczyński, który nigdy tak dalece nie obstawał przy czystości krwi i herbach, czego dał dowód, wydając córkę za Mazurowicza, pierwszy dowodził, iż Horyszkom nikt ręki podać nie powinien, kiedy się dobrowolnie tak, jak mówił, spaskudzili.
— To, mosanie, ród przepadły... z tego już nic nie będzie. Niech w błocie siedzą, w które wleźli. Szkoda tylko, że na pałacu herby zostawili; powinni byli kazać namalować pietruszkę z pasternakiem i cebulą... to dziś ich godła.
I śmiał się.
Obrońcę niespodziewanego mieli w starym Puparcie, który w restauracji, ile razy o tem mowa się wszczęła, powstawał na szlachtę, a chwalił Horyszków.
— A tak, tak, — wołał — wy stójcie przy swem szlachectwie dla miłości jego! Doczekacie się tego, że ostatnią dziurą w bucie szlachectwo wyjdzie precz! Chcecie przodować i dowodzić — stawajcież w pierwszym rzędzie! Nieboszczyk stryj mój mówił, że szlachta się cofnęła, gdy zobaczyła w szeregach Głowackiego. Tem to rody przepadają, a nie robotą około ogrodu.
Ano i z Puparta się śmiano, bo go znano jako zapaleńca-demokratę.
Przybyły do obywatelstwa miejscowego nowy dziedzic klucza bobrynieckiego, hrabia Sulejowski, był drugim przedmiotem, mocno zajmującym miejscową publikę. Już naprzód, jako hrabia, szlachcie się nie podobał; powtóre, jako człowiek majętny, podszarganym był gotowym nieprzyjacielem; naostatek, jako nie tu urodzony i wychowany, nazywał się przybłędą. Ludzie skrupulatni dodawali, że się z żoną rozwiódł, co także na niego cień rzucało. Wreszcie piękna postawa, dystynkcja, zimna trochę grzeczność przybysza nie jednały mu przyjaciół. Koso na niego patrzano. W pierwszych chwilach, po przeniesieniu się do dóbr tutejszych, hrabia miał wiele do czynienia w miasteczku. Bywał tam bardzo często; widywano go, ale ani on tak dalece z nikim, ani nikt z nim znajomości nie szukał.
Ze Sławczyńskim, spotkawszy się, przypomnieli się sobie z widzenia na poczcie. Hrabia pojechał odwiedzić starego w Błotkowie, gdzie zastał panią de domo Motowidłowską, która chciała mu bardzo państwem imponować — ale domem nie był zachwycony. Z przypadku potrącono w rozmowie o Horyszków. Stary wróg wylał się z całą żółcią przeciw nim, a między innemi, nie wiedząc przed kim to mówi, rzucił i tę potwarz na pannę Cecylję, że kogoś bałamuciła i rozwiodła.
— Co się tyczy tego, — przerwał hrabia — pozwoli pan sędzia sobie powiedzieć, że to zupełnie fałszywa pogłoska. Byłem świadkiem.
— A, — zawołał sędzia — i cóż?
— Panna Horyszkówna nietylko się nie przyczyniła do rozwodu, ale usiłowała mu zapobiec i od tego jegomości, który jej się miłością swą naprzykrzał... uciekła, wyrzekłszy się miejsca, do domu.
— To, mości dobrodzieju, tak się mogło zdawać hrabiemu, zdaleka patrząc — odparł Sławczyński. — Oho! panna djable rezolutna! za łby wszystkich pobrała, i wuja pana marszałka, i obu braci. Dom do góry nogami! Herod-baba!
Hrabia nie odezwał się więcej.
Nie mogło to ujść wiadomości panny Cecylji, iż Sulejowski nabył dobra w okolicy. Było rzeczą aż nadto pewną, iż uczynił to dla zbliżenia się do niej i z początku w wielkiej jakiś czas przetrwała obawie, aby nie usiłował w jakikolwiek sposób wcisnąć się do ich domu. Bardzo ostrożnie i nie zdradzając się, przestrzec się starała Julka, aby unikał spotkania się z hrabią. Uczyniła to zręcznie, bynajmniej mu nic nie szkodząc w opinji brata, pod pozorem, że stosunki z ludźmi, do innych sfer majątkowych należącymi, są dla ubogich ciężarem.
Julek, ostrzeżony, a wierzący siostrze, w istocie kilka razy otarł się prawie o hrabiego, nie poznawszy się z nim osobiście. Widział go zdaleka, mówił o nim dużo Cecylji, wypytywał, ale ta go zbyła ogólnikami. Zdaje się, iż Sulejowski, acz bardzo nieśmiało i ostrożnie, szukał środków, aby się zbliżyć do rodziny w Zawiechowie. Przysłano stamtąd po Praskiego, który miał dosyć czasu, by obejrzał ogród przy rezydencji hrabiego. Spytał Cecylji o pozwolenie, którego ta odmówić nie mogła, aby starego nie pozbawić zarobku. Powróciwszy, poczciwy zrzęda opowiadał swej pani o hrabi, o dworze, o oranżerji i ogrodach. Znalazł tam wszystko w ruinie. Miano mu dać chłopaka do nauki. Spytał więc znów o to, czy go przyjąć może, przedstawiając, iż dwoje rąk daremnych nie byłoby do odrzucenia. Cecylja ani broniła, ani zalecała. Zostało to w zawieszeniu.
Ona i Julek, nie mając czasu i ochoty do oddalania się z domu, nie byli też narażeni na spotykanie się ani z Sulejowskim, ani z dawnymi sąsiadami i przyjaciółmi Horyszków. Kościół był jedynem miejscem, w którem ich widywano, a i tam starali się nie widzieć nikogo i być jak najmniej na oku.
Ksiądz Kulebiaka, po śmierci starościny, jakkolwiek zawsze wielce przyjazny domowi i przywiązany do Julka, w zdaniu o tem, co się działo w Zawiechowie, niemal się godził z poczciwą Piotrusią. Nie podobały mu się innowacje, za śmiałe, może zbyt energiczne postępowanie młodej osoby. Przychodził, ale rzadziej, i jakoś mu tu już nie było tak raźnie, tak swobodnie, jak za dawnych czasów.



IX.

Życie, które sobie i rodzinie stworzyła panna Cecylja w Zawiechowie, byłoby się mogło prawie szczęśliwem nazywać, gdyby mu ludzie spokojnie rozwijać się byli dawali. Napróżno starano się odosobnić, potrzebować jak najmniej od obcych i jak najrzadziej z nimi stykać: raziło to wszystkich niemal, że biedna ta rodzina, którą miano za zginioną, zdołała się wydźwignąć, prawie bez niczyjej pomocy, a im to lepiej szło, tem zazdrośniej na to powodzenie patrzano, tem uparciej przepowiadano, że to się wszystko źle skończyć musi. Postępowanie panny Cecylji wychodziło ze zwykłego trybu, raziło jakąś odwagą, która ludziom twardych nałogów zdawała się zuchwałem losu wyzywaniem. Patrzano ciągle, oczekując katastrofy, która nie nadchodziła, i cieszono się z każdej wieści fałszywej, rokującej jakąś stratę, omyłkę, niepowodzenie.
Sąsiedztwo Zawiechowa, oprócz Bobryniec, składały folwarki niegdyś do ekonomji, później do klucza należące, a dziś będące w ręku różnych rodzin, które się zamożności dorobiły. Pomiędzy Zawiechowem samym a Bobryńcami, stykając się z obojgiem, były dwie wielkie i piękne wsie, należące do Ratajewskich. Mąż samej pani, zmarły przed kilku laty, niegdyś dzierżawca, spekulant szczęśliwy, człowiek pracowity, niepozorny, z wielu względów do Sławczyńskiego podobny, chociaż powierzchownie więcej od niego ogładzony, poznał był niegdyś żonę swoją, p. Łucję Demler, w domu książąt S., od których trzymał jedną wieś dzierżawą. Panna Łucja pochodziła z Galicji, wychowana była w Wiedniu, i z powodu ruiny majątkowej rodziców, zajmowała się wychowaniem w możnych domach, do których towarzystwa przywykła. Świetne talenta, wielka uroda, umysł niezmiernie żywy, dowcip, przytomność dozwalały jej w najpierwszych salonach, mimo podrzędnego położenia, grać rolę, często zazdrość obudzającą. Panna była nadzwyczaj śmiała; widocznie polowała na zdobycz, pragnąc świetnie wyjść zamąż, a że była urocza i zalotna umiejętnie, parę razy bliska się znalazła osiągnięcia celu. Śmierć tylko przeszkodziła poślubić ją zaręczonemu już z nią hrabiemu M., niemłodemu wdowcowi. Inną razą książątko zakochane, gdyby nie gwałt, krzyk i wrzawa rodziny, byłoby z nią poszło do ołtarza. Kilka podobnych przygód uczyniło wreszcie pannę Demler coraz mniej wymagającą.
Zjawił się majętny, choć niepozorny Ratajewski, który, jak żyw, nigdy się w nikim nie kochał, oprócz w urodziwej pszenicy. Panna Łucja już szpakowaciejącego szlachcica jakoś tak potrafiła pociągnąć, podbić, a wedle wyrażenia sąsiadów, obałamucić, że się wkońcu z nią ożenił. Nawykła do pańskich domów i życia na wielkiej stopie, pani Ratajewska, zjechawszy do Walina, gdzie znalazła wszystko w stanie patrjarchalnym, zmuszona była nietylko dom, służbę, ale i samego męża przerabiać, aby nie uczynił jej wstydu. Chorowała nietyle na państwo może, ile na elegancję i dobry ton, a poczciwy Ratajewski obojga nie lubił i wyobrażenia o tem nie miał. Kilka lat pożycia z nim, w ciągu których szlachcic posmutniał, zamęczył się, wychudł, zbiedniał — doprowadziło Walin do tego, że w nim piękna chatelaine’a mogła najdostojniejsze osoby przyjmować; ale Ratajewski zagryzł się troskami i niewolą swą, chorzał trochę i zmarł, zostawiając żonie majątek i córeczkę. Opłakawszy go, zbytniej nie okazując rozpaczy, wdowa, zupełnie swobodna, urządziła sobie życie na swój sposób: odnowiła stosunki dawne i pozostała na wsi, umiejąc i gospodarować wcale dobrze, i bawić się, jak chciała. Wiele osób bywało w Walinie, szczególniej z lepszego towarzystwa, o którego przyciągnięcie starała się wielce pani Ratajewska. Szlachta uboższa z tego wielkiego państwa ex-guwernantki książęcej żarty sobie stroiła. Ale wdowa, wcale jeszcze młoda, niezmiernie troskliwa o swą piękność, była jedną z tych kobiet wiekuistych, co, jak Ninon, nigdy się nie starzeją. Tajemnicą zachowania wdzięków u niej, jak u wielu innych piękności nieśmiertelnych, była zawsze jedna i ta sama recepta, żeby uczuciu nie dawać brać góry nad sobą, namiętności się bronić i zachować się zabalsamowaną spokojem, pewnym rodzajem odrętwienia i chłodu. Pani Łucja umysłowi dozwalała bujać, myśli pracować, ale sercu, co cały organizm porusza i wstrząsnąć może gmachem, nakazała wiekuiste milczenie. Spało ono, a właściwie nigdy się nie budziło. Uczucia, prześlicznie naśladowane, umiał produkować ten żywy umysł, który w niej był jedyną życia sprężyną. Zamiast kwiatów serca, wonnych i prawdziwych, posługiwała się sztucznemi, cudownie, aż do kropelek rosy na kielichach, z artyzmem doskonałym naśladowanemi.
Gdy chciała, można ją było wziąć za czułą, za tkliwą, za płochą nawet, za nierozważną; lecz rozum-reżyser stał zawsze za kulisami i w porę dawał znać, by się wycofać ze sceny.
Pomimo wielu złośliwych historyjek z czasu pobytu panny Demler w różnych domach pańskich, które na ucho podawane krążyły i miały za sobą wiele prawdopodobieństwa, — nikt nie mógł jej zarzucić nic pewnego, dowiedzionego. Postępowanie jej było ostrożne, wyważone i nieposzlakowane.
Od śmierci męża nie wiedziano spełna, czy chciała sobie znaleźć nowego towarzysza życia, czy nie. Nosiła żałobę rok i sześć niedziel, przyjmowała u siebie wiele gości, nie odpędzała młodzieży, ale hołdy młodych chudopachołków, którzy nic nad ładne wąsiki nie mieli, przyjmowała tak odstręczająco i obojętnie, że wkońcu zaczęto mówić, iż wcale wychodzić zamąż nie myśli.
Dom, w którym panowała wyrachowana oszczędność, był, pomimo to, na najwykwintniejszej stopie; porządek panował w nim ścisły, kontrola baczna, surowość wielka. Gdy przyjeżdżała do kościoła, musiano podziwiać jej powóz, konie, liberję, a naostatek tualetę, z której brało wzory całe sąsiedztwo.
Raz na rok pani Ratajewska udawała się gdzieś do wód śląskich na krótko; zimą czasem wyjeżdżała do miasta, przez resztę zaś roku siedziała w domu. Córeczka i stary wojskowy, daleki jakiś krewny, którego nazywała stryjem, składali całe jej towarzystwo. Wychowaniem dziewczynki sama się zajmowała.
Obok Walina, Bobryniec, Błotkowa i Zawiechowa, należy jeszcze wymienić Żytkowce, w których mieszkali państwo Ryngoldowie, stara rodzina litewska, odwiecznie tu osiadła, zamożna, oszczędna, dawne zachowująca obyczaje, pobożna, skrzętna, wcale nie pragnąca świetnieć, a pomimo to poważana powszechnie. Wiadomo było wszystkim, iż ci Ryngoldowie zdawiendawna w herbie nosili Pogoń z mitrą książęcą i ród swój wiedli od litewskich kniaziów. Chluby z tego jednak nie szukali i dziwnie skromnie wyglądała ich stara sadyba, dom i gospodarstwo. Pan Wacław Ryngold, zwany podkomorzym, chadzał zwykle w szaraczkowym surducie nakształt kapoty i w długich butach kozłowych; wyglądał zdala na ekonoma, jeździł często kałamaszką, ale końmi doskonałemi. Po francusku wcale nie umiał, co go bynajmniej nie kłopotało. Tak dziwną miał prostotę i powagę w obejściu się, taki takt przedziwny, iż nie płaszcząc się przed nikim i nie nadymając się nigdy, wszędzie znaleźć się umiał i nigdzie źle mu nie było. Człek był skromny, milczący, a znany z nieposzlakowanej cnoty. Sama jejmość długiem pożyciem wyrobiła się na wzór i podobieństwo małżonka, chociaż miała już aspiracje wyższe i nie kryła się z tem przed przyjaciółkami, iż dla jedynego dziecka, córki swej Jadwisi, pragnęłaby jakoś i dom i stosunki na innej stopie postawić. Ale przed jegomością ani mówić o tem nie było można.
Stary Ryngold taką miał wiarę w Opatrzność, iż się nigdy ani dla siebie, ani dla dziecka o nic gwałtownie nie dobijał; płynął z wodami swojego losu, sterując tylko czółnem, aby na rafy nie poszło. Ulegając woli żony, córce dał wychowanie świetniejsze, niż dawniej wymagano dla kobiety, ale przytem nauczył ją zawczasu gospodarstwa, pilnował zajęć i nie dał wyjść z obyczaju domowego.
W Żytkowcach wszystko jeszcze było po staremu; dwór pozostał, jak go niegdyś dziad podkomorzego odrestaurował, nawpół drewniany, pół murowany, ogromny, z wysokim dachem... meble stuletnie, sprzęt odwieczny, pełno różnych pamiątek. Stary ogród cienisty, sady, kaplica przy dworze, lamus i ów charakterystyczny sernik litewski wcale się nie zmodernizowały, bo Ryngoldby na to nie pozwolił. Było to czyste, schludne, wyglądało zamożnie, ale daleko mniej wystawnie i pańsko, niżby fortuna dozwalała. Oprócz Żytkowic, miał podkomorzy kilka wiosek w Kobryńskiem, jedną w Grodzieńskiem i kawał ziemi około Lidy. Gospodarował na tych dobrach, nie puszczając ich dzierżawą, dozorując sam, w sposób bardzo prosty i bez żadnych ulepszeń. Szło mu wcale dobrze, bo pilność była wielka. W domu był patrjarchalny, służba, prawdziwi familiares, z rodziną zrosła, od młodości przy niej, wykształcona dobrocią pańską, która jednak nigdy w pobłażanie złemu nie przechodziła. Nigdzie z tak religijnem poszanowaniem nie zachowywano najmniejszych tradycyjnych zwyczajów, do świąt i dni roku przywiązanych. Z dalekiej Litwy zjeżdżała się rodzina, zsuwało sąsiedztwo i bez wykwintu bawiono się tu wybornie. Zamożność domu, zasoby jego dozwalały gości uraczać dawnym obyczajem, ludzi, konie pasąc, a przybyłym nie dając tchnąć od jadła. Ze stołu prawie nie schodził pokarm, pod różnemi pozorami stawiany. Często około północy podkurkiem kończono na dobitkę. Pijatyki podkomorzy nie lubił, ale napoju doskonałego był zawsze dostatek. Wędliny sławne, mięsiwa tłuste, drób, tuczony umiejętnie, zwierzyna w każdej porze, przysmaki domowe... gościnność Ryngoldów czyniły dla słabowitszych organizmów prawie niebezpieczną. Sam podkomorzy jadł ogromnie i miał to do siebie, że mniej jedzących podejrzywał o zły charakter. Humor w Żytkowcach zawsze jeden i zawsze był nastrojony wesoło, twarze pogodne. Straty odbolewano z rezygnacją: Bóg dał, Bóg wziął.
Po staremu gość tu był jeszcze Bożym posłańcem; przyjmowano rękami i sercem otwartem małych i wielkich. Dla panów nie występowano, a ubogich nie odprawiał Ryngold nigdy na folwark, owszem szczególne miał dla nich poszanowanie. Wobec bardzo możnych czasem stawiał się trochę twardo; dla biednych był wyrozumiały. Nie było najmniejszej skazy na tym domu, lecz pomimo to, że szanować go musiano, nie można powiedzieć, aby ludzie kochali zbytnio wielce godnych miłości państwa podkomorzych. Przyczyną tego był może charakter samego pana, który się wszelkiem kłamstwem brzydził i bez gniewu, chłodno — ale mówił często rzeczy ludziom niemiłe.
Z tego powodu Ryngoldowie, jeszcze za życia starościca syna nieboszczki Horyszkowej, odsunęli się zupełnie od Zawiechowa. Ojciec panny Cecylji, Henrysia i Julka był człowiek poczciwy, ale namiętny, pełen uprzedzeń i bezrządny. Podkomorzy mu parę razy, gdy się na swe nieszczęścia uskarżał, powiedział otwarcie:
— Daruj mi, ale sam sobie winieneś.
Starościc odpowiedział żywo i, gdy raz się rozeszli kwaśno, już się więcej nie spotykali. Na pogrzebie starościca, jak teraz po śmierci staruszki, Ryngoldowie stawili się, choć nieproszeni, na cmentarz, spełniając obowiązek chrześcijański, lecz się i teraz nie zbliżyli do Horyszków. Podkomorzy miał wielką ochotę pomoc swą ofiarować sierotom, lecz dowiedziawszy się, iż marszałek opiekuje się niemi, zaniechał pierwszej myśli. Marszałka Ryngold nie lubił, a przed żoną nazywał go komedjantem.
Z drobniejszej szlachty, oprócz kapitana Puparta, który bywał wszędzie, a którego w Żytkowcach zawsze się starano do wiary świętej katolickiej nawracać, co się jednak nie wiodło — godzi się wspomnieć pana Drapackiego, któregośmy już raz widzieli, zakutego szlachcica-domatora, i pana Heljodora Żyznę, właściciela wsi, sławnego myśliwego i koniarza, który, napróżno szukając posażnej panny, najprzód w okolicy, potem w coraz większych odległościach od gniazda, nie potrafił do lat czterdziestu upolować tej zwierzyny. Prawda, że powabny nie był, ale figurę miał piękną. Twarz czerwona, brodawkowata, z nosem, który przypominał pięknie wyrosły kartofel, byłaby nawet wstrętliwa, bo i oczy miał zawsze płomienisto-czerwone, gdyby nie bardzo piękne wąsy, uprawiane starannie. Wąsy te jednak były prawie anachronizmem teraz, gdy u kobiet są w małej cenie; za Jana III byłby niemi może serca podbijał. Człowiek był dobry, usłużny, Pupart tylko o nim mówił, że prochu nie wymyślił.
Mniej więcej taki był skład zawiechowskiego sąsiedztwa, w chwili gdy panna Cecylja rozpoczynała swój zawód ogrodniczy, a hrabia Sulejowski wstępował w obywatelstwo. Majątek pana marszałka, Odręby, leżał już poza granicami, jakie zwykle to, co się zwie sąsiedztwem, obejmują.
Gdy klucz bobryniecki został sprzedany, a nowy dziedzic się tu wprowadził, którego tylko zdala w miasteczku najrzano, ciekawość była wielka poznania go. Nie śpieszył wszakże z odwiedzinami. Jeden z najpierwszych miał go u siebie Sławczyński. Ten, gdy się u niego o hrabiego dowiadywano, mówił:
— At, sobie pan i hrabia, jak oni to wszyscy.
Sama sędzina chwaliła go bardzo. Szmul, który, bez przesady, wiele na opinję ogółu wpływał, odzywał się o hrabi z uszanowaniem i czcią tak głęboką, iż ludzie jej sobie wytłumaczyć nie umieli, a on, zapytany, nie wyjaśniał, dlaczego miał takie przekonanie. To pewna, że słowo starego Żyda dało pierwszy popęd do widzenia przybysza z lepszej strony. Uratowanie Zawiechowa było tajemnicą dla wszystkich. Panna Cecylja wiedziała tylko, że Sławczyński zrzekł się projektu i że obawiać się więcej nie było czego.
Zaprzężony do pracy Julek, który dawniej w sąsiedztwie bywał, musiał odwiedzin zaniechać; młodzieży też nie zapraszał do siebie, wiedząc, że to Cecylji będzie niedogodne. Gdy parę razy ktoś się do niego zjawił, przyjmował go na górze u siebie, a siostra się wcale nie pokazywała. To odstręczyło ciekawych. W Zawiechowie pusto było, ale tu życie płynęło przy pracy z tak niepojętą szybkością, że Julek, któremu czas dawniej bardzo się długi niekiedy wydawał, wydziwić się nie mógł, jak mu teraz leciał niepochwycony. Dnie były zajęte całe; wieczorem zaś trochę muzyki, czytanie, rozmowa, układanie nasion, korespondencje ledwie spocząć dawały.
Na wieczerzę zwykle przybywał Praski, który obiad jadał w domku ogrodowym. Ubierał się naówczas w bardzo porządny, ale odwiecznego kroju, z wielkim zatoczystym kołnierzem surdut czarny, w rękę brał chustkę od nosa i przy stole bawił rozmową albo o hybrydach, albo o karłowatych drzewach, lub o kulturze szpalerowej owocowych latorośli i t. p. Można się od niego było wiele nauczyć, bo żył tylko ogrodem i botaniką. Dla niego reszta świata istniała tylko o tyle, o ile była z roślinnym w stosunku. Całe stworzenie ogniskowało się dlań w roślinie. Chociaż mogło mu spowszednieć to, czego się codzień dotykał, najmniejszy kwiatek wprawiał go w zachwycenie. Praski, który po niemiecku i nieźle po francusku sam się nauczył, a czytał wiele, był rodzajem filozofa-samouczka, wielbiciela natury, czasem dziwne i oryginalne miewającego pomysły. W jego życiu dawnem było coś ciemnego; o przeszłości swej, o pochodzeniu nie mówił nigdy; widać jednak było z mowy, z języka, ze wszystkiego, że więcej się uczył, niż przyznawał, że miał może niegdyś świetniejsze widoki, których się wyrzec musiał, i że raz, z jakiejś niewiadomej przyczyny, poświęciwszy się ogrodnictwu, namiętnie mu się oddał.
Ciągłe przy wieczerzy bywały sprzeczki z Juljanem, który, świeżo coś wyczytawszy z książek, wyrywał się czasem z wiadomościami jakiemiś, najczęściej dla Praskiego wstrętnemi.
Nie znosił, naprzykład, gdy mu mówiono, że rośliny ruchu nie mają i dowodził, że chociaż poruszają się bardzo powoli, władzę tę posiadają jednak. Znał takie pan Praski, które się z sobą kochały i przy sobie chętnie rosły a zjawiały się razem; inne, które się niecierpiały i wypleniały. Dowodził, że życie w nich objawia się, jak w innych tworach, ciepłem, ale w stopniu dla naszych narzędzi obserwacyjnych niepochwytnym. Wiele takich zdań dziwacznych wychodziło z ust jego, zdań, które niemal inteligencji pewnej w ulubionych mu roślinach dowodziły, a razem i tego, że Praski był dziwakiem i marzycielem może, lecz człowiekiem myślącym. Wszystkie prawa ogólne, którym ulegały inne istoty organiczne, zastosowywał do roślin i przekonywał, że one w świecie nie są wyjątkiem, że łącząc świat kamienny ze zwierzęcym, jedną stopą stoją na nim, drugą łączą się z organizmami wyższemi.
Moralność pana Praskiego także była wyciągnięta z postrzegania natury.
— Jest, — mówił — pani moja, jedno prawo dla wszystkich istot, prawo żelazne, niezłomne... to prawo ofiary nieustannej. Kamieniem rozkruszonym żyje i na nim się opiera roślina; rośliną żyje zwierzę; mięsem zwierzęcia żywi się człowiek. Nieustanna ofiara jest osią, na której się świat obraca. A w świecie moralnym idzie tak samo: nic bez ofiary... Człowiek o tyle tylko wyższy od innych istot, że u niego ta ofiara jest albo może być dobrowolną.
Przy wieczerzy puszczał się tak ów filozof samorodny w gawędy, ale zrana, wyszedłszy do ogrodu, milkł i pracował jak parobek. I to mu się w Juljanie podobało, że się nie wahał ręki do pracy najgrubszej przyłożyć. W życiu nie był wcale wymagający; zadowalał się tem, co mu dawano, — słowem, lepszego współpracownika panna Cecylja wybrać sobie nie mogła. Trochę dziwactwa należało mu przebaczyć. Kochał się, naprzykład, utrapienie w kaktusach i do nich miał słabość, a właśnie najbrzydsze i najpoczwarniejsze były mu najulubieńszemi. Niektóre woził ze sobą i nie rozstawał się z niemi. Miał też fantazję próbek wszelakich, to wschodzenia ziarn w odmiennych warunkach, to poddawania roślin różnym doświadczeniom, jak naprzykład gdy powoje wijące się w lewą stronę odkręcał naodwrót i czatował, co też z tego będzie. W istocie rośliny się buntowały i wracały do wrodzonego kierunku, bo i one mają swą wolę i najpotulniejsza w świecie fasola zgwałcić się nie daje, gdy raz zaczęła się wić około swej tyczki, jak jej Pan Bóg przykazał.
Na takich rozmowach, doświadczeniach, na ciężkiej pracy około ogrodu upływał czas szybko. Dziwna rzecz: gdy w mieście często nadzwyczaj było trudno o robotnika i wymagania płacy były największe, do ogrodu w Zawiechowie cisnęli się ludzie i żądali prawie za mało. Nikt na to nie zwracał uwagi, że wszyscy ci tak ochoczy parobcy przychodzili z Bobryniec, lubo się do tego nie przyznawali.
Po Praskiego często przysyłał hrabia Sulejowski pod pozorem różnych reform, rad i t. p., chociaż miał u siebie ogrodnika. Zwykle sam, bardzo się jakoś tem zajmując, wychodził do starego, zawiązywał z nim rozmowę, rozpytywał go zręcznie i — potem dziwnym sposobem to, czego brakło, czego dostać było trudno, zjawiało się niespodzianie przez kogoś nieznanego, przypadkowo, narzucone niemal.
Okazało się, że w Bobryńcach samych była na sprzedaż niezmierna ilość świeżo sprowadzanych z Erfurtu, z Hagi, z Gand roślin, cebul, płonek, których hrabia nie potrzebował i oddawał je za bezcen. Gdy Praski pierwszy raz, proprio motu, uczynił podobne nabycie, oznajmiając o tem pannie Cecylji wielce uradowany, zmieszała się i dała do zrozumienia, że wolałaby mieć to z innego źródła.
Praski, niewtajemniczony w przyczynę, nadąsał się.
— Dlaczego, — rzekł — nie korzystać, kiedy to tam powyrzucają i pognije? A toby już był grzech nie do przebaczenia.
Zamilkła panna Cecylja, ale tak jakoś była smutna, że Praski, postrzegłszy to, postanowił sobie w duchu nie wszystkiem się chwalić, bo brał to za przesadzoną delikatność.
Jesień nadchodziła szybko. Marszałek, po ostatniej bytności swej w Zawiechowie, nie dawał znaku życia. Do jesieni tak ogromnie postąpiły wszystkie roboty około ogrodu, że ci, co zdala to widzieli lub zasłyszeli o tem, poczęli nawet przesadnie głosić o tych cudach. Żartowano sobie z początku, lecz wkońcu zaczynano wierzyć, że z tego coś być może.
Przeistoczenie tej ruiny, tego pustkowia w dom prawie piękny, ogrodu zdziczałego w wytworny, gruntów zajałowiałych na szkółki, wyprowadzenie słowem czegoś żywego z trupich gruzów zaczynało obudzać ludzką ciekawość. Polepszenie gospodarstwa, skromny dostatek domowy potrafiły nareszcie dokazać tego cudu, że nawróciły Piotruską.
Nieprędko to przyszło i niełatwo. Zrazu widziała wszystko w barwach najczarniejszych, zwolna jednak zaczęła przyznawać, że to lub owo udało się.
— Ślepej kurze! ślepej kurze! — szeptała z początku.
Gdy jednak ta ślepa kurka zaczęła coraz częściej wynajdywać ziarna, Piotruska przeszła do milczenia i neutralności. Niektóre warzywa olbrzymie obudziły w niej zdumienie. Opierała się zrazu użyciu ich na kuchnię, ale ciekawość przemogła. Stała potem jeszcze w opozycji upartej, aż gdy ktoś z miasta ośmielił się przed nią wyśmiewać to, co się w Zawiechowie działo.
W tej chwili nastąpił kryzys stanowczy, a Piotruska poczęła bronić zajadle, bo miłość do dzieci nagle myślom jej inny prąd nadała. Piotruska zaczęła widzieć wszystko różowo. Płakała zawsze na wspomnienie tych błogich czasów swej dobrodziejki, gdy obie, stękając, z głodu marły, ale mówiła teraz:
— Żeby to ona była dożyła, ta moja pani święta — toby się cieszyła dopiero. Niema bo co mówić, panny Cecylji głowa nie dla proporcji. Ja ją jeszcze dzieckiem pamiętam. Taki to był rozumek, że bywało na pytania nie nastarczyć odpowiedzi. Henryczkowi i Julkowi nie ujmując, ale ta się na mężczyznę rodziła, a poczciwe to!
Nawrócenie starej klucznicy było może największym triumfem, jaki panna Cecylja odniosła; postrzegłszy też w niej zmianę, istotnie była szczęśliwa.
Raz na ten tor wpadłszy, stara Piotruska już śmiało kroczyła dalej. Nie było nad nią żarliwszego obrońcy nowego gospodarstwa. Ponieważ usługa cała szła teraz raźniej daleko, więc i Piotruska też więcej miała wolnego czasu, a ten poświęcała kościołowi. Pobożna była zawsze, lecz modlitwy jej przerywano; często też na mszę pójść nie było czasu, to się jej w myśli słuchało w domu, przy książce. Teraz codzień mogła pójść do niezbyt oddalonego kościoła, a w niedzielę i na sumę i nieszpory. Co więcej, godzinki mogła z bractwem, do którego należała, odśpiewywać, co dawniej prawie było niepraktykowane. Głos już miała nieboraczka bardzo słaby, ale się jej trzeciej niedzieli poprawił.
A była to i z innych względów pamiętna niedziela. Piotruska, po odśpiewaniu godzinek, trochę była wyszła na cmentarz, żeby świeższem powietrzem odetchnąć, gdy stary powóz się zatoczył, a po koniach i uprzęży poznała, że był z Żytkowic. Jakoż wysiadła z niego podkomorzyna, podkomorzanka, a naostatku i pan Ryngold.
Od bardzo dawna się znali, lecz gdy się stosunki zerwały, Piotruska już się do nich nie zbliżała. W młodości służyła w tym dworze trzy lata, ale to temu były wieki. Zobaczywszy podkomorzynę, a stała właśnie staruszka na samej ścieżce, ustąpiła z niej nabok i myślała tak gdzieś oczy odwrócić, aby przechodzących nie widzieć, gdy podkomorzyna stanęła i odezwała się zcicha:
— Jak się masz, moja Marjanno?
Niepodobna było nie odpowiedzieć; skłoniła się tedy z godnością i szepnęła:
— Całuję nóżki jaśnie pani.
Aż tu podkomorzyna ze ścieżki zeszła (na sumę jeszcze nie dzwonili) i dobrotliwie zbliżywszy się do Piotruskiej, poczęła z nią rozmowę. Sam podkomorzy i panna także się zatrzymali przy niej.
— Jakże ty mi się miewasz? — poczęła podkomorzyna. — Wieki, wieki jakeśmy się nie widziały. Zmarło się biednej waszej staruszce. Opłakaliśmy ją i my... musiałaś nas widzieć na pogrzebie.
Piotruska zaczęła chustką łzy ocierać. Wnet jednak podkomorzyna zmieniła rozmowę.
— Dziwy prawią, co tam się u was za cuda dziać mają.
— Aj, co cuda, to cuda, już to prawda — poczęła klucznica. — Jak poczęli walić stary pałac, jak wzięli się to wszystko przerabiać, w czem człowiek żył, do czego wrósł — myślałam, proszę pani, że chyba tego nie przeżyję. A no dziś... (podniosła ręce do góry) Pana Boga błogosławię.
— I któż to tak tem rozumnie zarządził? — zapytał podkomorzy.
— Któżby miał inny, jak nie nasza panienka, proszę pana podkomorzego, ta, co ją na rękach bębnem jeszcze nosiłam. To państwo pewnie nie słyszeli — mówiła dalej. — Jak u nas poczęła się wielka bieda, to panna, choć miała wówczas zaledwo szesnasty roczek, wyprosiła się z domu i poszła służyć, z przeproszeniem, po pańskich domach do dzieci. A co przez ten czas sama rozumu nabrała, to strach! To, powiadam jaśnie państwu, tylko patrzyć i stać, a dziwować się, jak ona wszyściutko wie i umie i jak sobie radzi. A kto paniczami pokierował? Ona. Posłała pana Henryka na naukę, prawie gwałtem... bo to państwo słyszeli, co my z nim mieli za utrapienie, a Julek to przy niej się uczy, gdyby student. A co ona z niego zrobiła!... kto to tam wszystko rozpowie? Ja już tylko płaczę, a modlę się, bo to cud Opatrzności.
— Słyszeliśmy, słyszeli, — wtrącił podkomorzy — a ja i oto jejmość radzibyśmy oczyma własnemi zobaczyć. Ale jak to tam teraz do was dostąpić?
— Jak? — zawołała uradowana wielce Piotruska — ale co znowu? Panienka sama jedna. Żeby choć żywa dusza się z dawnych przyjaciół i łaskawych dowiedziała do niej. Bóg widzi, byłaby rada.
Podkomorstwo spojrzeli po sobie.
— No, a gdyby po obiedzie, zjadłszy tu, zajechać na chwilę — rzekł stary — co jejmość na to?
— Z duszy z serca! byle... byle...
I spojrzała na Piotruską, która aż ręce załamała, a potem rzuciła się podkomorzyny rękę całować.
— Uczyńże to, pani, uczyń, a Chrystus Pan ci to policzy, jako dobry uczynek. Że panna przyjmie z wdzięcznością, to już ja w tem.
I znowu, jakby się naradzając z sobą, popatrzyli na siebie podkomorstwo, gdy czarno ubrana, skromniuchno, ale z tym wdziękiem, który jej nigdy nie opuszczał, z tą powagą i zręcznością razem, co każdy jej ruch odznaczały, weszła panna Cecylja na cmentarz, a Julek za nią. Piotruska, zobaczywszy ją, skoczyła i szepnęła pośpiesznie słów kilka, a Cesia, odrzuciwszy zasłonkę z twarzy, zarumieniona cała, zbliżyła się do Ryngoldów.
— Jakaż będę szczęśliwa, — odezwała się — jeśli mi państwo zechcecie chwilkę darować i moją pustelnię odwiedzić. Uczynicie mi łaskę, za którą prawdziwie wdzięczna im będę.
Podkomorzy, zachwycony jej prostotą i wdziękiem, przysunął się, aby pocałować ją w rękę. Podkomorzyna uściskała Cesię. Poznały się z panną Jadwigą i od pierwszego wejrzenia uczuły sympatję dla siebie. Była to jedna z tych chwil w życiu jasnych, niezamąconych niczem, których wspomnienie pozostaje na zawsze. Cecylja umiała ocenić ten krok podkomorstwa szlachetny; oni w niej sercami poczciwemi poczuli istotę niezwyczajną, godną szacunku i przyjaźni. Z jednej i drugiej strony dosyć było kilku słów, aby się poznać i zbliżyć. Tylko grający role i komedje w życiu ludzie, nie będący sobą, potrzebują długiego badania; charaktery jasne i prawe objawiają się całe w pierwszem słowie, możnaby powiedzieć w wejrzeniu.
Piotruska była w zachwyceniu. Razem wszyscy weszli do kościoła. Po nabożeństwie podkomorstwo, nie chcąc niespodzianą bytnością przyczynić kłopotu, odjechali do miasta, obiecując się na poobiedzie.
Wszystko więc przygotowano na przyjęcie tak niespodzianych gości; ale Cesia miała sobie za prawidło, od którego nie odstępowała nigdy, aby serdecznie dzielić się z przybyłymi tylko tem, co dom miał zwykle. Proste więc bardzo i skromne przyjęcie być musiało.
Podkomorstwo od wieków nie widzieli pałacu. Znali go jeszcze za świetniejszych czasów, potem, przejeżdżając, widywali zdaleka ruinę. Stary zdziwił się, znajdując go teraz małym kosztem przyprowadzonym do porządku. W starym saloniku panna Jadwiga łatwo mogła poznać i smak, i zajęcia, i wykształcenie swej nowej znajomej. Dość było rzucić okiem na książki i nuty.
Wieczór jesienny dozwolił choć małą przechadzkę zrobić po ogrodzie. Nie było Praskiego, który w niedzielę jeździł do Bobryniec. Julek więc i Cesia sami oprowadzali i chwalili się swem gospodarstwem.
— Nie zostało nam nic — mówiła gospodyni — nad ten jeden ziemi kawałek, trochę murów i drzew starych; musieliśmy więc z tego korzystać, aby choć spróbować, czy się nam dźwignąć nie uda.
— To pani czyni zaszczyt, — rzekł podkomorzy ze zwykłą sobie prostotą — a niczemu się nie dziwuję, tylko odwadze. Pójść mężnie ubitą drogą, rzecz jest piękna; ale nową sobie znaleźć i torować, toć zasługa u nas najrzadsza.
— Nie przyjmuję tej pochwały, bom na nią jeszcze nie zasłużyła — odparła Cecylja wesoło. — Koniec dzieło chwali, a dotąd jest tylko pokuszenie. Ludzie się ze mnie śmieją, — mówią, może nie bez przyczyny, że nasz kraj niczego podobnego nie potrzebuje. Lecz cóż miałam czynić?
Podkomorstwo mówili mało; lecz panna Jadwiga, której energja rówieśnicy i jej czynność bardzo do serca przypadły, nie mogła powściągnąć uniesienia.
— Połowa jednak tego wszystkiego nie moją jest sprawą — dodała Cecylja. — Mam tu pomocnika, wielkiego oryginała, który więcej zrobił ode mnie, a naostatek Julkowi też dużo winnam, bo szczerą mi niesie pomoc.
Julek się wypierał, że wszystko zawdzięczał siostrze.
Obszedłszy śród takiej rozmowy ogród, wrócili wszyscy do domu, gdzie już ich czekał podwieczorek. Tych kilka chwil, spędzonych razem, zbliżyło i pannę i rodziców do Cecylji, tak że gdy przyszło do odjazdu, zaczęli prosić i zaklinać, aby im odwiedziny oddała.
— Ale ja nigdzie nie bywam, a z domu trudno mi się oddalić — odparła, dziękując, Cesia. — I cóż to będzie, gdy ja do państwa zajadę swoim małym wózeczkiem?... bo powozu nie mam i mieć nie mogę.
— O, tylko przyjedź! — odparła, ściskając ją, podkomorzyna, — choćby na wozie... jak chcesz.
Jadwiga przyłączyła swe prośby do prośby matki. I jak tu przyrzec nie było? Julka naturalnie zaproszono także.
Tak się rozstali serdecznie bardzo, a gdy powóz zaturkotał, Cesia wesoło rzuciła się na szyję bratu.
— Julku, serce moje, prośba do ciebie... Jadwiga jest piękna i miła. Nie patrz na nią, nie zakochaj się, nie marz! Nie pozwalam i od pierwszej chwili ci to powiadam. Pamiętaj, co nas miłość Henryka kosztowała. Sercu, w pierwszej zwłaszcza chwili, powiedzieć można: „tam ci iść nie wolno!“ Na drodze tylko już go wstrzymać niepodobna. Myśmy ubodzy, oni bogaci, a Jadwiga jedynaczka... bądźmy trochę dumni i...
— Cesiu droga — odparł, śmiejąc się, Julek — bądź spokojna: ani razu nie spojrzałem na pannę. Jestem Horyszko i pamiętam o tem.
Weszli, wesoło rozprawiając o niespodzianej tej pociesze, którą winni byli Piotruskiej, za co Cesia poszła ją jeszcze uściskać.
Odwiedziny te nietylko we dworze uczyniły wrażenie; większe może daleko wywarły w miasteczku. Widziano podkomorstwo, rozmawiających z Cesią na cmentarzu, wchodzących razem z nią do kościoła; dowiedziano się, że po południu byli we dworze. Zdziwienie było ogromne. Wszyscy to sobie powtarzali, nie mogąc zrozumieć, jak do tego przyszło.
— Mają, mospanie, szczęście — rzekł Drapacki.
Sławczyński, który był także na nabożeństwie, mruczał pod nosem:
— Niechajże córki pilnują, bo jest jeszcze jeden, to im się zaraz tam wślizgnie, przewąchawszy grosza. Ho! ho! umieją chodzić koło swoich interesów i jeszcze gotowi z błota wyleźć. Trzeba to było wykurzyć raz na zawsze.
W restauracji u Szmula całe poobiedzie o tem tylko mówiono.

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.