Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



I.

Obok drewnianego kościoła, w starych lipach trochę opodal, stało probostwo, które zajmował ksiądz kanonik, człowiek poważny, niemłody już i chory. Mało się on teraz mógł trudnić parafją, a o niewiele wprawdzie od niego młodszy, ale daleko silniejszy i zdrowszy ksiądz Kulebiaka, wikary, dźwigał cały ciężar pracy około duszyczek. Trud to był niemały, bo parafja, nader rozległa i rozrzucona, nieustannego wymagała rozjazdu po małych dworkach szlacheckich; ale wikary, gdy jeden dzień w domu siedział, nudził się. Nawykł do takiego życia i stało się ono dlań potrzebą. Nie chorował nigdy, zdawał się też nie tęsknić nigdy za spoczynkiem; z jednej kałamaszki trzęsącej przesiadał się na drugą, gorszą jeszcze, i po sławnych w okolicy grobelkach kamiennych ruszał, odmawiając pacierze, do chorego, nigdy się nie skarżąc ani na nawał obowiązków, ani na znużenie.
Za probostwem osobna chata stanowiła wikarję; sam ją sobie przed laty dwudziestu urządził ksiądz Kulebiaka i obsadził, a już brzozy i akacje dokoła dobrze ją ocieniały. Stała trochę na uboczu, miała swój dziedzińczyk i zajazd osobny, a że wikary konie lubił i dwa ich trzymał, miała i stajenkę u boku.
We dwa dni po wyjeździe marszałka, ksiądz Kulebiaka właśnie około dziewiątej wieczorem wrócił od