Resurrecturi/Część III/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POWIEŚCI O DAWNYM OBYCZAJU — Tom XVII
J. I. KRASZEWSKI
RESURRECTURI
CZĘŚĆ III.
WYDAWNICTWO M. ARCTA W WARSZAWIE



I.

Hrabia, zamieszkawszy w nowonabytym majątku, miał tyle do czynienia, aby go po swej myśli urządzić, iż mu za złe nikt wziąć nie mógł, że się do sąsiadów nie śpieszył. Sarkano wprawdzie, iż może graf z prostą szlachtą żyć nie chce, lecz naprawdę kto odwiedza drugich, ten wzajemności spodziewać się może, a w nowej rezydencji nie było sposobu gości przyjmować.
Rodzina, która ją opuściła, zmuszona była pozbyć się ojcowizny, za karę tej nieopatrzności i bezrządu, jakiego u nas, niestety, jest aż nadto przykładów. Gdy przyszło wyjeżdżać, zabierać, co jeszcze dom mieszkalnym czyniło i znośnym, gdy wyniesiono, powyrywano, zdarto, co tylko się dało, została pustka straszliwa... ściany poszarpane, powybijane okna, pogniłe podłogi, ślady lenistwa i zaniedbania. Potrzeba było stolarzy, szklarzy, cieśli sprowadzać, malować, lakierować, kleić, meblować, czyścić nadewszystko. Na strychu starego, pięknego zresztą domu, ulubionych gołębi pokolenia zostawiły po sobie pokłady najprzedziwniejszego guana, nieszczęściem zaledwie na parę grządek do ogrodu wystarczające.
Pan Sulejowski miał pieniądze, wiele smaku i upodobanie w elegancji. Sam się więc zajął domem, nie żałował wydatku i udało mu się, w krótszym niż sądził czasie, uczynić go do niepoznania świeżym i pięknym. Wiele starych sprzętów przywieziono z dawnego pałacu. W parę miesięcy dom, część ogrodu, dziedziniec wyglądały zupełnie inaczej. Naówczas nic już nie przeszkadzało zaprezentować się współobywatelom, a chociaż hrabia nie miał najmniejszej ochoty wchodzić w towarzyskie stosunki, należało jednak nie zamykać się i nie narażać na złe języki. Z rezygnacją tedy kazał sobie spisać sąsiadów i, odkładając od dnia do dnia, wkońcu objazd rozpoczął.
Najbliższa sąsiadka, pani Ratajewska, z niejaką niecierpliwością oczekiwała na niego, chcąc mu przecie pokazać, że i tu żyją osoby, w których towarzystwie znaleźć można przyjemność. Widziała hrabiego zdaleka i miała mu za złe, że nie pośpieszył hołdów jej złożyć. Nie chcąc, aby ją zaskoczył niespodzianie i dbając o to wielce, aby jak należy wystąpić, przez sługi zapewniła się, że jej znać dadzą, gdyby hrabia się do niej wybierał. Czekała na to długo dosyć, ale naostatek przyniesiono wiadomość, że będzie dziś lub jutro.
Walin był w istocie tak pięknie utrzymywany, iż najpowszedniejszego dnia gościa się nie lękał; chciała wszakże piękna pani i z tualetą własną, i z drobnemi rzeczami, które wiele znaczą, być w gotowości.
Ktoby ją był widział tych dni chodzącą około domu, odgadłby łatwo, że musiało jej wielce o to chodzić, jak się pokaże, i o to razem, aby wystąpienie było umiejętne, miało pozór nieprzygotowania. Niewiasta była znakomicie wykształcona, myśląca, chłodna i w życiu mistrzyni. Jedno spojrzenie zdaleka nauczyło ją, do jakiej sfery ludzi hrabia należał; dla niej dosyć na to było jednej zgubionej na drodze rękawiczki, ażeby z niej przeczytać człowieka. Z historji przeszłości wiedziała, że się rozwiódł; wnosiła stąd o uczuciowości, a ludzi uczuciowych lubiła bardzo, wiedząc z doświadczenia, że miewają wzrok krótki i łatwo podlegają złudzeniom.
Nic w domu nie uszło jej uwagi: ani książki rozłożone na stoliku, ani nuty na fortepianie, ani bukiet w salonie, ani robótka na krosnach, ani fotografje w gabinecie. Ażeby dowieść, że się gości nie spodziewała, rzucić kazała na dywan w nieporządku kilkanaście albumów, które miały oznaczać smak artystyczny i zamiłowanie w sztuce. Na ten sposób urządzało się wszystko. Tualeta pani musiała być niezmiernie prosta; wybrała ją więc czarną z lila, ale cudownie skrojoną i anielsko leżącą. Włosy miała tak piękne, że z odkrytą głową — po domowemu — było jej bardzo ładnie. Powiedziała sobie, że ją zastać powinien zagłębioną w albumach. Dawało to możność pochwalenia się akwarelami pierwszych mistrzów, które niegdyś od wielbicieli swych otrzymała w darze.
Pierwszego dnia wszystkie te przygotowania spełzły na niczem; hrabia nie przyjechał, a pani Łucja gniewała się na niego. Nazajutrz wszystko pozostało, jak było, z małemi jeszcze dodatkami ładnych fraszek kosztownych. Po południu zaanonsowano hrabiego i wszedł właśnie, gdy pani Ratajewska, wziąwszy w ręce całe brzemię tych albumów, miała je niby wynosić z salonu, a na widok gościa zmieszana je upuściła, przepraszając.
Hrabia zbliska, mimo zawsze tej samej elegancji tonu, którą dostrzegła, zdala go widząc, trochę różne uczynił na niej wrażenie. Jakiś chłód wiał od niego. Domyślała się go smutnym i pragnącym a złaknionym pociechy, znalazła znudzonym prawie, zamkniętym i nie do zabawienia. Ona razem z suknią czarną przybrała tę zrezygnowaną, spokojną wesołość osób, co się świata i nadziei jego wyrzekły.
Dowiedzioną jest rzeczą, iż wielu mężczyznom nawracanie takich niewiast, co się z nadziejami pożegnały, bywa wielce powabnem. Jest to zawsze triumfem rozbić lody obojętności tak skamieniałej.
Nie było nic zręczniejszego nad rozmowę pani Łucji. Hrabia, przemówiwszy słów kilka, słuchał, niekiedy tylko wtrącając słowo... ona mówiła wiele, łatwo i przedziwnie. Odmalowała bardzo trafnie swe wdowieństwo, poświęcone wychowaniu córki, swe gusta artystyczne; nazwała się starą, unikała najmniejszego pozoru zalotności, była chwilami prawie naiwną, a kunszt, z jakim występowała, godzien był zaprawdę oklasków.
W ciągu kwadransa pośpiesznie zaczepiła o wszystkie przygotowane tematy rozmowy i w oczach wielkiego znawcy chyba to nagromadzenie ich mogło zdradzać sztukę.
Spodziewała się, że hrabia zwolna się ożywi, że się rozrusza, że się zapomni, że da jakiś znak życia; lecz Sulejowski jak przyjechał zastygły, tak pozostał roztargniony i obojętny. Było to niebezpieczną próbą. Każda inna, żywego temperamentu, kobieta byłaby zniecierpliwiona podwoiła szturm i wydała się pośpiechem zbytnim. Pani Ratajewska, wielce wytrawna, osądziła, że hrabia miał naturę broniącą się pierwotnym wrażeniom, ale nieumiejącą zapewne oprzeć się nałogowi. Nie zmieniła więc strategji.
Wielka łatwość i swoboda rozmowy sprawiły tylko tyle, że hrabia, poznawszy panią Łucję, śmielej się odzywał i chętniej usta otwierał, pewien że będzie zrozumiany.
Mówiąc prawie nieustannie sama, zajmując się napozór czem innem, pani Ratajewska dopełniała tajemnego egzaminu delikwenta. Nic nie uszło jej baczenia: ani wyraz oczu, ani charakterystyka guzików koszuli i łańcuszka od zegarka. Każdy ruch i słowo przynosiło jej jakąś ważną wiadomość.
Mówiono wiele o sąsiedztwie, a epizodycznie pani Ratajewska umiała potrącić o wszystkich książąt, hrabiów i możnych ludzi, których znała, z którymi się spotykała, którzy dla niej byli bardzo, bardzo łaskawi. Nie zapomniała i o swych podróżach, o artystach, o życiu pustelniczem, które teraz wiodła.
— Urządziłam sobie wdowie swoje życie, jak umiałam najlepiej — mówiła. — Nie mogę powiedzieć, abym się tu nudziła, ale się bawię po swojemu. Moja Julka... to cel mój, to pierwsze zajęcie. Do tego dodawszy muzykę, ogród, kwiaty, albumy, książki i parę wycieczek do roku, żeby zupełnie nie zardzewieć — nie pragnę więcej. Sąsiedztwo... — tu się znacząco zatrzymała — sąsiedztwa nie można sobie życzyć lepszego. — Spojrzała figlarnie i szydersko. — Są to doprawdy wszystko tak dobrzy ludzie, że im trochę wieśniaczej prostoty i nieobeznania ze światem wybaczyć potrzeba. A potem... to im daje tę nieoszacowaną oryginalność, której piękny świat nie ma.
Hrabia ani razu niczemu nie zaprzeczył, nie posprzeczał się o nic. Było to niechybnie złym znakiem, bo ten kogo żywiej rozmowa obchodzi, zawsze znajdzie w niej coś do dopełnienia i sprostowania. On słuchał, ale słuchał z uwagą, z inteligencją, ze smakoszostwem, które pobudzało do mówienia. Wtrącane czasem słowa były bardzo trafne.
— A hrabia jakże myślisz sobie życie urządzić? — spytała Łucja, usiłując nagwałt choć trochę go rozruszać.
— Ja? ale przyznam się pani, żem o tem jeszcze nie myślał i że płynę z prądem, nie mając ochoty nic naprzód przewidywać i urządzać. Czekam na niespodzianki losu i gotów jestem zgodzić się na to, co mi zgotuje. Czuję się nieco zmęczony.
— To widać! — szepnęła szydersko trochę pani Ratajewska. — Ale niechże pan nas nie pozbawia swojego towarzystwa.
Hrabia się skłonił.
— Trzeba żyć z ludźmi... Był pan już gdzie?
— Nigdzie dotąd. W Walinie, jako w najbliższem sąsiedztwie, pragnąłem stawić się najprzód.
— Bardzo hrabiemu wdzięczna jestem — wtrąciła Łucja. — A może się to na co przyda, bo ja dużo żyłam w tym świecie, do którego hrabia należysz, a o tutejszym mogę dać pewne wskazówki. Gdzie hrabia być myśli?
— Mniej więcej wszędzie.
— Jużci zapewne nie u Pupartów i nie u Drapackiego.
— U Drapackiego koniecznie, — rzekł hrabia — bom go pierwszego tu poznał w miasteczku. Tak samo byłem już zmuszony wizytę, oddaną mi w karczmie przez Sławczyńskiego, odpłacić w jego domu.
— A widzisz hrabio, że nie ja pierwsza mam to szczęście mieć go u siebie — roześmiała się piękna wdowa.
— Tamtych odwiedzin nie liczyłem prawdziwie.
Gospodyni uśmiechnęła się złośliwie.
— Ja jestem nawet z tą biedną panią Sławczyńską bardzo dobrze, — dodała — ale pozwalam sobie jego samego nieznośnym nazywać. Gwałtowny, namiętny i... hrabia wiesz historję córki jego?
Ruszył ramionami.
— Coś słyszałem.
— Ładna panna, pieszczoszka, jedynaczka, kochała się tu w jednym młodziutkim chłopcu z dobrej familji, mais sans un sous. Ojciec, taki majętny, zmusił ją wyjść za nieokrzesanego gbura i uczynił ją nieszczęśliwą, par dessus le marché. Kobieta wykształcona, nie mogąc smakować w towarzystwie takiego męża, innego sobie szukać musi i...
Tu znacząco spuściła oczy i westchnęła. Powiedziała potem słów kilka o Ryngoldach, wychwalając ich patrjarchalne obyczaje, tak aby od domu i panny smak odjąć zawczasu, a w końcu prześlizgnęła się po kilku innych imionach. O Zawiechowie wcale mowy nie było, bo się ten nie liczył do sąsiedztwa. Marszałka znał hrabia. O tym wdowa nie mówiła źle ani dobrze, i nie bez przyczyny. Wprzód niżeli się tu zjawił hrabia, marszałek w planach przyszłości młodej wdowy zajmował pewne stanowisko. Brakło jej tylko sposobności, ażeby go usidlić. Była pewna, że w kilka dni szturmemby go wzięła tak nieznacznie, iż aniby się opatrzył, jakby został rozbrojony, na łasce i niełasce.
Hrabia już miał odjeżdżać, gdy bardzo, bardzo usilna prośba zatrzymała go na herbatę. Była to właśnie godzina po temu, jak mówiła pani Ratajewska, tylko że należało jej przebaczyć skromny bardzo podwieczorek.
Jakoż dano znać do herbaty i ta ukazała się w salonie jadalnym, tak wykwintna, jak na wsi rzadko. Owoce, ciasta, mięsiwa zimne... czego tam nie było?
Chciała wypróbować, czy nie miał słabości do kuchni; ale okazało się, iż wcale nie wiedział, co jadł. Zamyślony był ciągle i roztargniony.
Badanie psychologiczne z zewnętrznych symptomów do tego tylko doprowadziło, iż pani Łucja wiedziała, że w tym człowieku na dnie była jakaś tajemnica. O! tego była najzupełniej pewna. Jużciż od pierwszego dnia i pierwszej rozmowy ani mogła spodziewać jej dobadać, ale istnienie jej nie ulegało najmniejszej wątpliwości.
Po herbacie, przy której proszono i nalegano, aby hrabia zapalił cygaro, a sama gospodyni, dla zachęty, wzięła w usta cygaretę — pani Ratajewska długo pozostała zamyślona, tak że Julka kilka razy napróżno podchodziła ku niej i została odprawiona do zabawek. Hrabia się jej podobał daleko więcej niż marszałek; ale ta tajemnica... ta tajemnica!... — co to być mogło?
— O! — powiedziała sobie — jużciż ona dla mnie wiecznie tajemnicą nie pozostanie.
Na hrabi pani Ratajewska uczyniła wrażenie — pięknej kobiety — nic więcej. Nie był wcale ani zachwycony, ani zaniepokojony.
Oczy, uśmiech, półsłowa, całe owo kuglarstwo niewieście, które wabi tysiącem zagadek, każe się domyślać cudów ukrytych, własności nadzwyczajnych, przymiotów ekscentrycznych, sił nadprzyrodzonych — nie obudziły w Sulejowskim najmniejszej ciekawości. Widywał w życiu podobne istoty, które za kulisami, niestety, okazywały się łysą i bezzębną prozą.
Powróciwszy do domu, może skutkiem trzech filiżanek herbaty, dostał nerwowego rozdrażnienia, spazmatycznych poziewań. Perfumy chustki pani Ratajewskiej chodziły za nim i prześladowały go tak, że się musiał oblać kolońską wodą.
Nazajutrz, rozpocząwszy już tę pańszczyznę, wybrał się do Ryngoldów. Była to niedziela — i te niezbadane losy, co płatają figle, podstawiają stołki, przynoszą fortuny i ukręcają karki... zrządziły, że tejże samej niedzieli na obiedzie w Żytkowcach była panna Cecylja z Juljanem. Dla niej nic okropniejszego nad to przytrafić się nie mogło.
Gdy w chwili najożywieńszej z Jadwigą rozmowy oznajmiono hrabiego, panna Cecylja, będąca zawsze panią siebie, postradała, wprawdzie na jedno tylko przelotne mgnienie oka, ale tak widocznie przytomność, iż panna Jadwiga to postrzegła i szepnęła:
— Co ci jest?
— Nic — nic — ale... nie lubię spotykać się z obcymi. — A cichutko szepnęła: — Znam trochę tego pana.
Mogło to pannie Ryngoldównie dać wiele do myślenia; lecz po krótkiem zawahaniu się panna Cecylja ostygła, przybrała zwykłą postać i siadła zdala.
Prezentujący się gospodarstwu hrabia, na widok panny Horyszkówny, także się odrobinę zmieszał, ale wnet jakoś rozpromieniał. Ukłonił się pannie Cecylji, oświadczając gospodarzowi, że miał przyjemność ją widzieć, a bardzo gorąco usiłował zapoznać się z Julkiem, tak iż go to nawet uderzyło.
Ktoby go był widział wczoraj znudzonego w Walinie, a tak ożywionego w Żytkowcach, zdziwiłby się, znajdując w nim prawie nowego całkiem człowieka. W jednej chwili nastroił się cudownie do tonu domu, stał się swobodny i rozmowny.
Podkomorzy, mający tę wiarę niezachwianą, że między ludźmi sympatje i antypatje objawiają się od pierwszego spotkania, poczuł się ku niemu pociągniętym serdecznie. Tak samo dzieląca wszystkie uczucia męża podkomorzyna. Panna Jadwiga przypatrywała mu się z podbudzoną ciekawością, z powodu pochwyconego rumieńca Cesi.
Lecz po chwilce panna Horyszkówna już wcale nie uważała na gościa i swobodnie a wesoło bawiła pannę Jadwigę. Hrabia — o ile tylko dozwalała grzeczność należna podkomorstwu — zwracał się, zbliżał i wyraźnie lgnął do Julka.
Juljan, któremu się podobał, nie widział żadnego powodu uchylania się od miłej znajomości. Posądzał siostrę, że z pobytu w tym domu wyniosła uprzedzenia jakieś, ale tych nie podzielał. Przez długi czas hrabia wcale się nie zbliżał do panien i Cecylja zaczynała już mieć nadzieję, że się potrafi, pocichu pożegnawszy gospodarstwo, wymknąć niepostrzeżona, gdy nadjechała pani Ratajewska, niby przypadkiem; w istocie jednak wiedziała, że się tu spotka z hrabią i chciała kuć żelazo, ufając w to, że powinno być gorące.
Przybycie wdowy, którą przez chwilę oboje gospodarstwo i córka ich zająć się musieli, dozwoliło hrabiemu zbliżyć się do panny Cecylji i szepnąć:
— Niech mi pani moje dawne grzechy przebaczy. Pozostańmy dobrymi znajomymi. Nie gniewaj się, pani, na mnie, to jedno, o co teraz proszę. Błagam przebaczenia!
Cecylja mocno się zarumieniła, podniosła oczy i spojrzała nań wyraziście.
— Hrabia chcesz przebaczenia, a ja proszę o litość. Niech ludzie mnie nie sądzą.
I szybko, ale wynagradzając stanowcze słowa łagodnym wzrokiem i uśmiechem, odwróciła się ku pannie Jadwidze.
Hrabia podszedł do Julka i wziął go pod rękę.
— Nie byłem u państwa — rzekł mu — bo nie wypada się naprzykrzać... panna Cecylja się za toby na mnie pogniewała. Ale was proszę, panie Juljanie, bądźcie mi przyjacielem i odwiedźcie mnie. Serdecznie was o to proszę.
Julek przyrzekł i uścisnęli się za ręce.
Pani Ratajewska, po odbyciu pierwszych niezbędnych ceremonij, natychmiast dała poznać państwu Ryngoldom, że już z hrabią dawniej jest znajoma. Zaczepiła go.
Sulejowski trochę się zmieszał i odpowiedział niezmiernie zimno, ale nadzwyczaj grzecznie. Gniewać się było niepodobieństwem, a cieszyć niesposób.
Panna Cecylja w chwilę potem, unikając wcale jej niepotrzebnej znajomości z piękną wdową, wysunęła się, siadła na wózek i Julek ją powiózł nazad do Zawiechowa. Chociaż tak króciuchno widziała ją Ratajewska, jednak, jako znawczyni świata i ludzi, odgadła w niej osobę i dobrze wychowaną i niepospolitą. Zajęła ją nawet tak mocno, iż zaraz po jej wyjściu poczęła się o nią rozpytywać.
Podkomorstwo i panna Jadwiga wychwalali ją z zapałem. Wdowie się to trochę nie podobało, lecz zmilczała.
— Że nadzwyczaj piękna i widać bardzo energiczna, temu zaprzeczyć niepodobna — szepnęła.
Nieprzyjemne to na niej uczyniło wrażenie, że panna Horyszkówna, nie okazawszy najmniejszej ochoty do znajomości, ani do zbliżenia się z nią, tak pręciuchno uciekła. O tem jednak nie mówiła wcale.
Uderzyło ją mocno, że hrabia, który musiał utrzymać się w tym tonie, jaki tu mimowolnie przybrał, wcale się jej różnym okazał od wczorajszego.
Nieskończenie był milszy, więcej mówiący, otwartszy — i to chmureczką powlokło piękne, jasne, spokojne czoło kobiety, która czuła urazę, że mu prostota Ryngoldów więcej przypadła do smaku, niż wyszukana łatwość i swoboda wczorajszej gospodyni.
Hrabia, po wyjeździe Horyszków, siedział jak na szpilkach. Tajemnicą tego niepokoju było, że jedna i taż sama droga przez milę prawie wiodła z Żytkowic do Zawiechowa i do jego majątku. Przychodziło mu na myśl, że mógł rączemi końmi dogonić pannę Cecylję i raz ją jeszcze zobaczyć. To go wkońcu tak piekło, iż najgrzeczniej w świecie, przyznawszy się podkomorzemu, że jeszcze ma jedną wizytę do oddania, pożegnał bardzo serdecznie gospodarzy i wyjechał. Wyjazd ten zbrodnią już niemal był w obliczu pięknej wdowy, zaczerwieniła się z gniewu, udała wesołą, ale przysięgała zemstę.
Zaledwie za wrota wyjechawszy, hrabia pochylił się do woźnicy i znanym mu głosem zawołał:
— Ruszaj! rozumiesz? — ruszaj!
Woźnica, czy się domyślił, o co szło, czy nie, ściągnął lejce, cmoknął na konie, rozwinął bat, a posłuszne zwierzęta z kopyta się porwały. Droga była doskonała. Dwa mierzynki, zaprzężone do bryczki małej, któremi Julek powoził, ani się mogły kusić o dorównanie temu szalonemu kłusowi. Po chwili wózek ukazał się zdaleka, coraz bliżej, bliżej... i choć Julek popędzał, hrabia znalazł się we dwadzieścia minut tuż za nimi. Kazał jechać obok zwolna i przywitał oboje. Konie sapały zmęczone. Panna Cecylja zarumieniona spojrzała.
— Gdybym był mógł mieć choć najmniejszą nadzieję wyprzedzenia hrabiego, byłbym swoje mierzyny zmusił do wyścigów — rzekł Julek, śmiejąc się.
— I byłbyś mnie pan pozbawił przyjemności widzenia ich jeszcze, choć na chwilę. W Zawiechowie być mi nie pozwolicie... niechże więc na gościńcu wolno mi będzie...
Rozmowa toczyć się zaczęła po francusku, z powodu ludzi, którzy jej słuchać nie potrzebowali.
— Uznasz pan hrabia sam, — odezwała się Cecylja — że my... że ja... nikogo z mężczyzn przyjmować nie mogę.
— Rozumiem to i poddaję się wyrokowi — zaczął żywo hrabia, zwracając się pochylony ku wózkowi. — Niechże mnie to nie pozbawia przynajmniej towarzystwa pana Juljana... proszę o to.
Cecylja zamilkła.
— Ja jestem parobczakiem przy ogrodzie u pani siostry, — rzekł Julek — i jako jej sługa muszę spełniać jej wolę. Ale to dobra pani.
Cecylja się uśmiechnęła, zlekka uderzając go po ramieniu.
— Panie hrabio, — odezwała się cicho — czy ta rozmowa na gościńcu...
I oczyma dopowiedziała reszty. Wejrzenie jej miało moc rozkazu. Hrabia popatrzył smutnie i podniósł kapelusz.
Que votre volonté soit faite! — szepnął i kazał ruszyć.
Oczy ich spotkały się jeszcze zdaleka, a panna Cecylja odetchnęła swobodniej. Koniki Julka zrazu rzuciły się trochę biec za hrabiowskiemi, ale je dłoń jego powstrzymała.
— A! — rzekł Julek, zwracając się do siostry — z twojego uprzedzenia przeciw hrabiemu, z twojego o nim milczenia wcale go sobie wyobrażałem inaczej. Ależ to tak miły, dobry i serdeczny człowiek, jakiego mi się jeszcze spotkać nie zdarzyło.
Julek, odwrócony do koni, nie widział rumieńca Cesi, nie słyszał jej westchnienia.
— Mój bracie, — rzekła — ja mu wielu dobrych przymiotów nie zaprzeczam, ale obok nich znajdą się i wady, których twoje poczciwe młode oczęta nie widzą... więc dajmy pokój temu. Mówmy lepiej o Ryngoldach.
W istocie o nich i ich przyjęciu wiele było do mówienia. Sama podkomorzyna, której córka się nudziła, bardzo była rada ze znalezienia jej towarzyszki, wszystkim tak do serca przypadającej. Oboje podkomorstwo ze staropolską uprzejmością przyjmowali Horyszków, którzy, odwykłszy od tych dowodów życzliwości, tem większą za nie czuli wdzięczność.
O Jadwisi tylko Cecylja umyślnie unikała rozmowy, gdyż wcale nie żartem drżała na samo przypuszczenie, żeby się Julek nie dał ująć jej wdziękowi i poufałości wieśniaczej, z jaką się z nim obchodziła.
Powrócili do domu, ona smutniejsza niż zwykle, Julek daleko weselszy. W progu już spotkali księdza Kulebiakę.
— W imię Ojca i Syna, — odezwał się. — Uszom swoim nie chciałem wierzyć, gdy mi Piotruska zwiastowała, żeście państwo oboje pojechali do Żytkowic. Cóż to za cud?
I ręce złożył, jak do modlitwy.
— Co do mnie, — dodał — Panu Bogu za to dziękuję, a jakkolwiek Ryngoldów wysoce zawsze szacowałem, bo to dom chrześcijański, w którym się jeszcze w sobotę lampka pali przed Panną Najświętszą — ale teraz to ich chyba pod niebiosa wynosić! Zabiliż klina klice Sławczyńskich! Ot dobrze, ot dobrze!
Zaproszony napowrót do domu, zawrócił się ksiądz wikary. Julek poszedł obejrzeć, jak konie postawią, Cesia z nim sama została.
— Wspomniałeś, mój ojcze, Sławczyńskich, — odezwała się — ale zdaje mi się, że między nimi a nami skończone wszystko i że już rachunki zamknięte.
— Po Bożemu takby być powinno — odezwał się wikary, wzdychając — ale czy tam w ich sercach nie został przemierzły kwas... oj, nie ręczę!
— Przecież Mazurowicze ze sobą dobrze teraz żyją — dorzuciła Cesia.
— Tak, tak, jużci żyją... albo... powiedzcie raczej żyli... On był nawet jakiś czas bardzo potulny; ale znowu się tam rzeczy, słyszę, popsuły... znowu koty drą, a na czem się skończy, kto to może przewidzieć?
Cesia nie mówiła nic, ale się jej serce jakimś strachem ścisnęło, bo Henryk właśnie pisał do niej, że chce z feryj skorzystać, aby na parę tygodni przybyć do Zawiechowa, za którym tęskni. Obiecywała sobie Cesia zamknąć go i na krok nie wypuszczać z domu.
W istocie obawy ks. Kulebiaki nie były płonne; życie Mazurowiczów ulegało nieustannym zmianom, których żywy i nieugięty charakter Hanny był przyczyną. Trzpiotała się bez miary, aby zagłuszyć w sobie wspomnienia, miotała mężem i żartowała z niego, koniec końcem jednak, wśród płochości, kompromitujących ją w oczach świata, z czego sobie drwiła, szpiegujący Mazurowicz odkrył, że codzień wieczorem z pewnej szkatułeczki dobywała listy Henryka i zamknięta na klucz, czytała je, a zalewała się łzami.
— Nie — mówił do siebie — inaczej nie może być: albo on, albo ja! Póki on żyw, ja spokoju mieć nie będę — to darmo! Niech mnie potem wezmą do kryminału.
Teściowi nie mówił nic, ani żonie, lecz żółć i złość w nim wzbierała. Chciał tę szkatułeczkę pochwycić i spalić, lecz nie udało się to; żona go zbeształa, a pani sędzina zabrała listy w depozyt. Ostatni list Hanna nosiła zaszyty na piersiach — o tem mąż wiedział.
Sławczyński teraz miarkował sam, iż źle zrobił, córkę za takiego gbura wydając, ale było po czasie. On też narzekał na to, że mu się Horyszków nie udało wykurzyć.
Ile razy wspomniał o tem, burzył się:
— O ten Szmul! wziął pewnie dobre rebochem... ale żeby był go chciał ode mnie, dałbym także.
Wszystko to za późno przychodziło, a tu jeszcze, jak na złość, rodzina tak szanowana i szanowna, jak Ryngoldów, uwzięła się rehabilitować Horyszków. Sławczyńskiego to dobijało. Przy pierwszem spotkaniu z podkomorzym nie mógł się wstrzymać.
— Cóż to, państwo słyszę z Horyszkami w komitywie? — zawołał. — Ah, bardzo winszuję — bardzo winszuję! Gotujcież państwo wyprawę dla panny Jadwigi, bo pan Juljan nie omieszka...
I prychnął. Podkomorzy zwykł był Sławczyńskiego per ty traktować i nie czynił z nim ceremonji.
— Słuchaj — rzekł — z ciebie mówi żal, to ci przebaczam; ale rozpatrz się w sprawie, którą wznawiasz. Kto tam więcej winien?
Sławczyński rękami potarł się po łysinie.
— To jaszczurcze plemię. Wiedział Pan Bóg, dlaczego ich chłostał. Ale nie! ludzie uparli się ratować. Ano, zobaczysz, panie podkomorzy, zobaczysz... powiesz kiedyś: hej! ten szelma Sławczyński mi prorokował... nie chciałem słuchać.
— Mój Sławczyński, — odparł ze zwykłą swą zimną krwią podkomorzy — nie bredź i krwi sobie nie psuj. Powiedziałbym ci prawdę, ale mi cię żal; wolę sam znosić twoje bałamuctwo, niż się nad tobą znęcać. Bywaj mi zdrów.
Z tej strony zawsze więc jeszcze Horyszkom burza groziła; ale i druga ciągnęła także zdaleka.
O panu marszałku do zimy słychać nie było: ani się zgłosił, ani odezwał. Wyjechał urażony, można więc było wnosić, iż stosunki oziębną i panna Cecylja od śmiesznej jego natarczywości będzie wolna. Tymczasem i miłość własna obrażona, i podrażniona fantazja, i zmysły może pracowały w człowieku płochym tak, iż myśli pozyskania sobie serca pięknej siostrzenicy pozbyć się nie mógł.
Widział już, że romansu dla zabawy, korzystając ze zbliżającego pokrewieństwa, zawiązać niepodobna. Męczył się ze sobą długo, a wostatku, zapalony pięknością kuzynki, powiedział sobie: — „to się z nią ożenię!“ Zdawało mu się, iż tak świetnemu losowi uboga panienka w żaden sposób oprzeć się nie będzie mogła.
W wielkiej tajemnicy zbadał najprzód księdza kanonika, nie mówiąc o kogo chodzi, czy stopień pokrewieństwa dozwoli otrzymać dyspensę w Rzymie. Ksiądz zapewnił, iż to rzecz możliwa. Marszałek, nie zdradzając się, przebąknął, że szło o jego przyjaciela.
Myśl ta tak go trapiła, że wreszcie, zimową jakoś już porą, wybrał się do Zawiechowa, gdzie go się wcale nie spodziewano.
Na pierwszym zaraz wstępie powiedział Julkowi, że kilka dni chce u nich zabawić i spocząć.
Cecylja przyjęła go dosyć zmieszana, tem bardziej, że oświadczył, iż zająć pragnie mieszkanie Henryka na górze, aby więcej być z nimi.
— Nie możecie sobie wyobrazić, — zawołał patetycznie — jak jestem znużony, przygnębiony. To urzędowanie, usługi obywatelskie, to rozrywanie mnie nieustanne, poświęcanie się dla drugich, wyczerpało siły moje. Chcę tu z wami, w tym miłym, spokojnym kątku, wytchnąć trochę. Nie uwierzycie, jak mi tęskno było.
Tu z zapałem ucałował rączki Cesi.
— Ciągle się do was wybierałem... aż nareszcie mi się udało wziąć urlop. Ale, proszę was, ze mną najmniejszej ceremonji. Nic nie zmieniajcie w domu... niech wam nie będę zawadą. Ja was tak kocham!
I począł Julka przygniatać do piersi a ściskać tak gwałtownie, iż go rozczulił i Julek uwierzył. Cesia chciałaby była uwierzyć, a sama nie wiedząc dlaczego, nie mogła.
Pomimo prośby, ażeby w domu nic się nie zmieniało, musiało, z powodu przybycia gościa, wszystko się zmienić, a szczególniej zajęcia.
Marszałek prawie nieustannie siedział przy pannie Cecylji w salonie, a gdy weszła do swojego pokoju, i tam gonił za nią, wynurzając jej czułość swą i spowiadając się z życia utrapionego. Potrzebował gwałtownie serca, któreby biło przy jego piersi.
Przy każdej sposobności, a nawet bez najmniejszego powodu, chwytał rączki pięknej siostrzenicy, usuwające się trwożliwie, i nie całował ich, ale je wycmoktywał najnieznośniej.
Półsłówka, westchnienia, melancholja, przy łysinie i niezłej wcale tuszy, czyniły go w istocie politowania, ale więcej jeszcze śmiechu godnym. Miłość, o ile przystała wiośnie życia, bo ją opromienia i ozłaca, o tyle później biednego człowieka czyni tak śmiesznym, jakby siwe włosy przybrał kwiatkami. Ale marszałek miał się za młodego, lat sobie ujmował, przeglądał się w zwierciadełku z przyjemnością, miewał niekiedy zabawne ruchy trzpiocika, podskakiwał na jednej nodze... usiłował biegać, a Cecylja rumieniła się za niego.
Drugiego już dnia pobytu niezmiernie przykre uczyniło to na niej wrażenie, bo widziała stopniowanie w natarczywości coraz większe i zaczęła się lękać, że może być zmuszona stać się niegrzeczną. Z pokoju panny Ceculji, która aż po Julka posłać musiała, ledwie go można było wyprowadzić, tak się do północy zasiedział.
Nazajutrz Julek dostał rozkaz cichy, ażeby nie opuszczał siostry.
— Pan Bolesław nudzi mnie swojemi czułościami, — rzekła do niego — przy tobie się trochę wstrzymuje. Tak mi już to się naprzykrzyło, że proszę cię, nie zostawiaj nas samych.
Trzeci dzień upłynął przy wzrastającej czułości, ale i złym humorze, gdyż Julek był posłuszny. Wieczorem marszałek wzdychał i rozeszli się wszyscy kwaśno.
Panna Cecylja niezmiernie była niespokojna, ale ratunku na to znaleźć nie umiała. Marszałek w ciągu dnia w rozmaity sposób się jej oświadczał tak wyraźnie, iż trzeba było całej dobrej woli Cesi, aby go nie zrozumieć. Julka już zniecierpliwił.
Nazajutrz rano, nim się zeszli, nadbiegł brat i pocichu szepnął siostrze, że marszałek w niej jest zakochany, że się z tem nie tai, że się jej chce oświadczyć i... żenić.
Cesia zbladła i zadrżała.
— Niech się to raz skończy — odpowiedziała. — Wszystko to do niczego niepodobne. Pokrewieństwo nas rozdziela, a gdyby i tego nie było, ja go nie kocham; w życiu zaś swojem nie pójdę za nikogo, komu nie oddam serca. Niech się oświadcza, odprawię go.
— To się rozgniewa — zawołał Julek.
— Niech się gniewa.
— Jedyny nasz krewny i opiekun...
Cesia pocałowała go w czoło.
— Czy chcesz mnie widzieć najnieszczęśliwszą?
— Ah, Cesiu, nie mów tego. Ale go odpraw tak... jakoś... nie odbierając może całkiem nadziei...
— To się na nic nie przydało, a byłoby fałszem — odpowiedziała Cecylja — to się nie godzi. Stanie się, co ma być; powiem mu, co czuję. To rzecz niemożliwa.
Julek odszedł zmieszany.
Marszałek dnia tego uskarżał się na silny ból głowy. Cały czas przedobiedni zszedł na westchnieniach do szczęścia. Oczy, rączki panny Cecylji, jej uśmiech anielski, jakąś zaprawny goryczą... powtarzały się w rozmowie.
Ku wieczorowi, po długiej jakiejś niby walce ze sobą, pan Bolesław prosił o chwilę na osobności. Julek wyszedł na skinienie siostry.
Nastąpiła scena patetyczna: rzucił się na kolana zakochany, porwał za ręce pannę, chciał ją nawet wpół ująć, ale mu się wyrwała.
— Cesiu droga, ja cię kocham!... walczyłem ze sobą długo... ale to nad siły moje!.. O rękę twą proszę!.. Bądź matką dzieciom moim, bądź moją!..
Panna Cecylja przygotowana już była na ten wybuch i odpowiedziała bardzo chłodno:
— Panie Bolesławie! Gdyby między nami nie było nawet pokrewieństwa, to i tak muszę wyznać panu szczerze, serca mu dać nie mogę, a zatem i ręki odmówić muszę.
— Cesiu, jeśli nie chcesz śmierci mojej... to nie mów tego! Wspomnij, czem byłem dla babki i dla was, wówczas gdyście nikogo nie mieli! Byłabyś niewdzięczną...
— Chcesz więc pan, — odezwała się Cecylja — abym mu dług swojem szczęściem spłaciła?
Pan Bolesław chwytał się za włosy, latał zrozpaczony, błagał, zaklinał, rozczulał... ale nic to nie pomogło.
— Ja nigdy zamąż iść nie mogę, — odpowiedziała Cesia.
— To dziwactwo. Nie! jest tu co innego, ja wiem.
Z wielką godnością przyjąwszy tę wymówkę, Cesia cofnęła się tylko o parę kroków, założyła ręce na piersiach, spuściła głowę i stała tak smutna. Kilka łez z oczu jej się dobyło.
Marszałek narzekał i udawał rozpacz, nie mogąc pojąć, jak uboga dziewczyna, w części od niego zawisła, mogła i śmiała tak się z nim obchodzić.
Jeszcze raz rzucił się jej do nóg.
Odepchnęła go zlekka.
— Chcesz pan wiedzieć — odpowiedziała znękana — to powiem otwarcie... Tak jest, serce swoje oddałam innemu... nie kryję tego. Ten, którego kocham, nie może być mężem moim, bo ja go nie chcę... bo mi godność moja nie dozwala podać mu ręki. Nie pójdę za niego, ale nie pójdę i za nikogo!
Marszałek zakrzyknął z początku i znowu począł rozwodzić się z narzekaniami; wreszcie usiłował ją przekonać, że choćby go nie kochała nawet, powinna z siebie uczynić ofiarę, bo przywiązanie przyjść może później, a ma obowiązki wdzięczności dla niego. Ośmielił się nawet grozić wyrzeczeniem się i opuszczeniem rodziny na łaskę losu.
Cecylja nie odpowiedziała mu już nawet... siadła w fotelu i zadzwoniła, rozkazując podać herbatę.
Zwolna jakoś marszałek, który, jak się zdaje, niezupełnie jeszcze stracił nadzieję, ukołysał się, ostygł i pozostał tylko chmurny i milczący. Julek, który wszedł zaraz, po twarzach domyślił się, co zaszło. Zdawało mu się, że najlepiej uczyni, gdy, niby nie wiedząc o niczem, rozmowę zacznie wesołą — ale ta nie szła zupełnie. Sam był zmuszony ją zawiązywać, podsycać i utrzymywać. Cesia przeglądała książki i pokazywała ryciny, marszałek chodził gwałtownie po pokoju, poruszony, gniewny, widocznie jeszcze nie uważając sprawy za skończoną.
Niezmiernie ciężko zwlókł się wieczór do godziny jedenastej, o której panna Cecylja, powiedziawszy im dobranoc, wyszła.
Julek z marszałkiem udali się na górę. Nie mówiąc słowa, został pan Bolesław w swoim pokoju, po którym chodzić zaczął krokami szybkiemi. Niespokojny o siostrę i o tę całą nieszczęśliwą sprawę, Julek nie rozebrał się nawet i rzucił smutny na łóżko. Zdawało mu się pierwszy raz w życiu, że może Cesia nie miała słuszności, że mogła postąpić inaczej i nie przyprowadzać wuja do ostateczności.
Ucichło nareszcie w całym domu. Marszałek przestał biegać po swoim pokoju, a Julek począł drzemać. Skrzypnięcie drzwi go przebudziło. Niespokojny, natychmiast pośpieszył nadół.
Zdaje się, że pan Bolesław chciał jeszcze na ostatnią rozmowę po północy dostać się do pokoju na dole, gdyż Julek pochwycił go za ramiona, w chwili gdy jakimś kluczem, zapewne wcześniej na ten cel przygotowanym, zamyślał drzwi otwierać. Pociemku, nie wiedząc z kim ma do czynienia, począł się bronić napastowany. Milcząca walka, w której Julek powalił go na ziemię, była rozwiązaniem tej sceny. Szczęściem nikt w domu nie widział nic, ani słyszał, tak się przynajmniej zdawało.
Nim jeszcze zadniało, konie marszałka gotowe były do drogi. On sam wcześnie, okryty futrem, wybiegł z pałacu, nie przeprowadzany przez nikogo, i czekał przy lipowej ulicy.
Wrzał cały. Niekiedy pięść podnosił w stronę pałacu i, zgrzytając zębami, powtarzał, jak bezprzytomny:
— Zemstyście chcieli? — będziecie ją mieli! Odpychacie mnie — odepchną was wszyscy! Wojna — więc wojna... zobaczymy, kto z nas wyjdzie z niej zwycięzcą!
Nazajutrz rano, gdy panna Cecylja wstała i ubrawszy się wyjść chciała ze swojego pokoju, zdziwiła się mocno, widząc na progu chustkę zakrwawioną. Znaki na niej dowodziły, że należała do marszałka. Nadchodzący Julek przyznał się, że on ją tam zgubił, pożyczywszy u wuja, gdy mu krew poszła z nosa.
— Cóż się stało z wujem? — zapytała, — słyszałam jakieś chodzenie w nocy.
— Przyszła sztafeta, więc musiał wyjechać nagle i pożegnać cię kazał.
Panna Cecylja odetchnęła swobodniej.


II.

Wkrótce potem przyjechał Henryk w odwiedziny do siostry i brata. Radość była wielka, zatruta wszakże tem, że Henryka trzeba było ukrywać prawie, aby się o nim Sławczyńscy i Mazurowiczowie nie dowiedzieli. Obawiano się z ich strony jakiegoś kroku, o który u nich nie było trudno. Piotruska, Praski, domownicy otrzymali polecenie, ażeby o nim nie wspominali nikomu. Henryk przyjechał nocą, a że nie stawał w miasteczku, mógł pozostać niepostrzeżonym. Na poczcie w Błotkowie nie zsiadał nawet z bryczki.
Dla siostry przyjazd Henryka stanowił wypadek największej wagi. Sama ona namówiła go do wyjazdu i ułatwiła tę podróż, z obawą więc teraz oczekiwała jej skutków. Wprawdzie listami swemi starała się brata utrzymać na dobrej drodze i jego pisma sprawiały jej niemałą radość, świadcząc z jaką gorliwością, można powiedzieć gorączką, rzucił się do nauki; ale cóż znaczą listy i mogąż one zastąpić choć w części to, co daje intuicją jedno wejrzenie na twarz ukochaną?
Henryk był zmieniony znacznie. W przeciągu kilku miesięcy spoważniał jeszcze, dojrzał; widać w nim było, iż czuł brzemię własnego losu na ramionach. Ciasne ramy, w jakich widział świat z tego zakątka, opasanego miejscowemi sprawy, — rozszerzyły się; obcowanie z ludźmi dało mu inny pogląd na życie i rozwinęło te ziarna, które siostra rzuciła pierwsza w jego duszę. Henryk wiedział, że sam na siebie rachować powinien i czuł w sobie siły do podźwignięcia się o własnej mocy. Nie był to już ów młody, wesoły chłopak, który nie widział przed sobą nic nad wioseczkę z dworkiem, ładne cztery koniki i wesołe życie z sąsiadami.
Piotruska, która przybiegła ze łzami go przywitać, znalazła także, iż postarzał i zmężniał. Nie stracił jednak serca dla swoich, i pierwszego wieczora, zasiadłszy z siostrą u stolika, zapytywany, opowiadał do północy. Miał już na widoku, po ukończeniu studjów i praktyki, zajęcie przy znacznej fabryce, przez spółkę założonej, w której przyrzekano mu udział. Nie przerażała go wcale przyszłość.
Juljan słuchał opowiadania z zajęciem, prawie z zazdrością.
— Moja Cesiu, — wtrącił, śmiejąc się — prawdę powiedziawszy, do naszego zakładu ogrodniczego doskonalebyś ty swoją główką i pracą starczyła, a mnieby należało także w świat wypędzić. Szkolne naukiby się przypomniały, poszedłbym dalej i mógłbym czasem mieć tak świetne jak Henryś widoki.
Cesia nie odpowiedziała nic, spojrzała tylko tęskno.
— Nie, nie! — zawołał Julek, zmiarkowawszy się prędko — ciebie samą jedną tu zostawić byłoby okrucieństwem, tem bardziej, że oprócz państwa Ryngoldów, nie możemy się pochwalić przyjaciółmi, a w wujaszku przybył nam jeden jeszcze wróg.
— W marszałku? — zapytał Henryk — a to jakim sposobem.
Zarumieniła się Cesia.
— Zakochał się w niej, — rzekł Julek — oświadczył, nie przyjęła go, i jeśli się nie mylę, nigdy nam tego nie przebaczy.
— Zapomni — szepnęła Cecylja — nie mówmy o tem. Może się od nas odsunąć, wyrzec się nas, ale prześladować nie będzie.
— Jabym i za to nie zaręczył — wtrącił Julek pocichu i spojrzał na brata, dając mu poznać, że resztę później dopowie.
Z pociechą Cesia i Julek pochwalili mu się Ryngoldami, unikając wspomnienia o Sławczyńskich i Mazurowiczach. Henryk też o nich nie pytał. Dopiero gdy po tem długiem posiedzeniu na dole poszli chłopcy spać razem na górę, mogli sobie dopowiedzieć otwarcie, o czem przy siostrze zamilczeli. Henryk i przed bratem unikał wspomnienia Hanny, lecz Julek sam począł mu o niej i jej życiu rozpowiadać. Przyjął to w milczeniu i nie przeciągał rozmowy. Z jego postawy i twarzy domyśleć się było trudno, czy w sercu mu uczucie jakie dla niej zostało, lub czy je potrafił zwyciężyć. Julek w prostocie ducha milczenie wziął za obojętność.
Obejrzawszy się dobrze dokoła, opowiedział mu wreszcie nocną ową przygodę swoją z marszałkiem, która Henryka tak oburzyła, że słuchając z krzesła skoczył i pięści zacisnął.
— Człowiek, któregośmy nawykli kochać i szanować, żeby się mógł do tego stopnia zapomnieć! — zawołał.
Henrykowi przyszło w tej chwili na myśl, że i on się raz w życiu zapomniał — i zamilkł nagle.
— Cesia o tem nie wie — dodał Julek. — Rano nazajutrz znalazła zakrwawioną chustkę jego w progu, ale jej to wytłumaczyłem. Marszałek odgrażał mi się, że mnie i nas zgubi. Być może, iż ochłonął potem, że się pomiarkował; ale między nim a nami leży ta niezapomniana nigdy katastrofa.
Posmutniał Henryś.
— Teraz więc, — rzekł — nas troje tylko na szerokiej ziemi, nikogo więcej.
I uścisnął Julka czule.
Dni potem biegły niepochwycone, szybko, jak strzały, a Cesia rozpromieniona słuchała Henryka, ciągle się unosząc nad ogromnemi postępami, jakie uczynił. Nie bez przyczyny uważała za najgłówniejszy ten, że Henryk czuł, jak wiele mu brakło, i nie trwożył się wcale tem, co musiał zdobywać.
Julek mu zazdrościł. Był prostym parobczakiem przy ogrodzie, a chciało mu się w świat także; lecz jakże siostrę mógł opuścić? Ile razy to pragnienie się w nim odezwało, tłumił je, nie dając go nawet poznać po sobie. Cecylja jednak z oczu mu je czytała.
Trzeciego dnia Szmul, który od niejakiego czasu niedomagał, przywlókł się do dworu i prosto poszedł na górę. Ponieważ nikt nie powinien był wiedzieć o przyjeździe Henryka, zdziwiono się trochę, gdy o niego zapytał. Ze Szmulem wprawdzie nie było tajemnic, lecz skąd się mógł o tem dowiedzieć?
— Cóż to panowie myślicie, — odparł spytany — że całe miasteczko nie bębni o tem od dwóch dni, że pan jesteś? Ależ dzieci o tem na rynku gadają. Przecież w Błotkowie na poczcie zapisano podorożną. Sławczyński, nie mając co robić, codzień jeździ czytać książki pocztowe, kto i dokąd przejechał. Mówią, że zaraz krzyknął: „A! już powrócił ten“... i że zły pojechał do domu.
— Ale ja wprędce wyjeżdżam i z nikim się widzieć, nigdzie być nie mam zamiaru — rzekł Henryk.
— Ja właśnie o tem przestrzec chciałem — dodał Żyd. — Licha budzić nie trzeba. Znam i starego sędziego i jego zięcia... nie trzeba im dawać powodu.
Zakłopotało to nieco braci, lecz zapewnili uroczyście, że Henryk się nigdzie pokazywać nie myśli. Odwiedziny te wszakże humor im popsuły; Henryk szczególniej chodził niespokojny.
Niema nic niebezpieczniejszego, jak mieć do czynienia z ludźmi bez władzy nad sobą i bez umiejętności życia. Sławczyński, — prosty człek jak go Bóg stworzył, nienawykły do hamowania się w niczem, choć zięciowi wymawiał długojęzyczność, sam nigdy tego, co miał na sercu, utrzymać nie mógł.
Nazajutrz po bytności na poczcie w Błotkowie, przyjechał do niego Mazurowicz. Teść wybuchnął zaraz przed nim, iż się o przygodzie Henryka dowiedział.
— Otóż to takie u nich słowo, taka wiara! Przybył potajemnie i nie bez celu; pewnie Hannę chce znowu bałamucić. Miej się na baczności!
Mazurowicz, jeszcze gwałtowniejszy od sędziego, rozpalił się ogniem ogromnym i co miał zamilczeć przed żoną, która nic wcale nie wiedziała o Henryku, tegoż wieczora przed nią wyśpiewał.
Hanna pobladła, zerwała się z siedzenia w pierwszej chwili i znów padła na nie, udając spokojną, lecz z oczu jej iskry się sypały. Cały wieczór chodziła niespokojna i poruszona. Na wzór matki, miała już we dworze swoich ludzi, szpiegów i donosicieli. Znikła wcześnie tego dnia i zamknęła się w swoim pokoju.
Mazurowicz podwoił czujność, ale nic odkryć nie mógł. Bywał właśnie u nich naówczas lekarz wojskowy, bardzo wesoły i miły chłopak, który do pani się przysiadał; tym się Hanna zajęła mocno i mąż się uspokoił. Na te przelotne fantazje, które nigdy nie szły zbyt daleko, dosyć był obojętny.
W Hannie rzeczywiście obudziło się gwałtowne pragnienie widzenia Henryka choć zdaleka. Łamała sobie głowę nad tem, gdzieby z nim spotkać się mogła, powtarzając ciągle:
— Ja widzieć go muszę!..
Czy się jej to powiodło, czy nie, czy Henryk ostyglejszy i rozważniejszy, odmówił i dowiódł jej niewłaściwości tego kroku — powiedzieć nie umiemy. Przez kilka dni Julek i siostra widzieli go zasępionym i niespokojnym, skarżącym się na ból głowy i niezdrowie. Raz tylko wieczorem, osłonięty płaszczem, wyprosił się na godzinę do miasteczka, pod pozorem interesu do Szmula i wyboru w drogę. Powrócił jakiś rozgorączkowany, milczący, a drugiego dnia siostrę i brata pożegnał. Musiał powracać.
Mazurowicz nie miał najmniejszego dowodu, ażeby jakikolwiek stosunek, list, spotkanie, rozmowa zbliżyły znowu Hannę do Henryka; lecz z zaślepieniem zazdrośnika, z pewnych oznak, z jakichś poszlak i gawęd, zdawało mu się, iż doszedł korespondencji i widzenia się w mieście, czy też na drodze.
Gdzie, jak, kiedy, tego powiedzieć nie umiał, ale w furji wpadłszy do Sławczyńskiego, palec na palec zakładał i przysięgał:
— Szyję daję, pewny jestem. Ona do niego pisała, oni się gdzieś widzieli. Ja jej to z oczów czytam... ja na to przysięgnę!
Sławczyńska, broniąc córki, dopytywała o dowody. Żadnych prawie nie było w istocie. Służąca podejrzana chodziła do stajni, parobczak podejrzany konia po nocy zhasał, nie wiedzieć dokąd jeżdżąc. Hanna sankami dwa razy kazała się wozić na przejażdżkę, niewiadomo dokąd, a woźnica pytany kłamał i mieszał się.
Podobnemi bałamuctwami siebie przekonawszy, Mazurowicz usiłował matkę i ojca podburzyć na córkę. Sławczyńska pojechała i po rozmowie z Hanną, zburczała zięcia, dowodząc mu, że zwarjował. Stary, daleko podejrzliwszy, gdy szło o kobiety — milczał.
Gdy przyszło do otwartej o to wojny z żoną, Hanna go do pasji przyprowadziła tem, że śmiać się zaczęła, a śmiała się tem bardziej, im on więcej się wściekał.
Henryk już był wyjechał, gdy Mazurowicz, do największego przywiedziony gniewu, zawsze podejrzewając żonę, poprzysiągł przy niej, że się całego tego nienawistnego rodu pozbędzie. Znając go, można się było spodziewać, że w środkach wcale nie myśli przebierać. Sławczyński, równie gwałtowny i zajadły, ani go powstrzymywał, ani ostudzić się starał; klął tylko Horyszków razem z nim i dziwy na nich wyplatał. Nie kryli się wcale z temi uczuciami, tak dalece, iż całe sąsiedztwo o zapowiedzianej jakiejś zemście wiedziało. Do Zawiechowa tylko wieść o tem nie doszła, a Pupart i inni śmieli się z Mazurowicza, przekonani, że mu się to przyśniło, że powodu do nowego zagniewania się wcale nie miał. Znano go jako zapaleńca i wartogłowa.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, w istocie szalony szlachcic wszystko to sobie uroił, jeszcze pierwszego wypadku na wikarji zapomnieć nie mogąc. Sławczyński nosił się także po sąsiedztwie z wiadomością, którą każdemu na ucho udzielał, że Mazurowicz swojego nie daruje i pokaże, iż z niego drwić nie można.
Gdy wiadomości tej i Szmulowi czuł się w obowiązku udzielić, stary Żyd odpowiedział zimno, że przecież dla pana Mazurowicza familji się Horyszko nie wyrzecze.
— Niech się tylko pokaże! za nic nie ręczę! — dodał Sławczyński.
Śmiano się prawie wszędzie z tych wielkich gniewów, lecz proste niedowiarstwo spotykając wszędzie, Mazurowicz tem więcej się jątrzył i pięści zaciskał ze złości, gdy przy nim o Horyszkach wspominano.
Wcale inaczej objawiało się niemniejsze rozjątrzenie pana marszałka. Czuł się upokorzony, moralnie pognębiony, i powróciwszy do domu, odchorował swą szaloną miłość. Gdy wstał, pozostała w nim tylko nienasycona chęć zemsty, lecz w człowieku takich form i wychowania, jakim był marszałek, zimnym, wyrachowanym, ostrożnym, przybrała formy daleko niebezpieczniejsze. Znana dobrze wszystkim czułość marszałka dla starościny, bo się z nią chwalić lubił, pokrewieństwo bliskie, początkowe zajmowanie się losem kuzynów, zwrotowi nagłemu w uczuciach dla nich nadawało niezwykłą wagę. Marszałek, oprócz tego, nie wybuchał z uczuciami — starał się je napozór tłumić i grał rolę człowieka zmuszanego mimowoli, głęboko strapionego tem, iż postępowanie rodziny odpychało go od niej.
Machjawelstwo to tem było straszniejsze, iż wyglądało na szczerość. Nie szukał sposobności mówienia o Horyszkach, ale gdy się ta nastręczała, rzucał kilka słów, które utkwiły na pewno.
— Jużciż, — mówiono, — kiedy marszałek, tak do nich przywiązany, tak wylany dla nich, co starościnę wielbił, co familję podtrzymywał — cofa się od niej... to coś być musi.
To coś jest daleko straszniejsze, niż stanowczy zarzut, bo dozwala się domyślać rzeczy nieokreślonych, największych niegodziwości.
W mieście powiatowem marszałek, zaraz po chorobie swej, spotkał się z panią Ratajewską. Piękna wdówka miała jakiś interes do kancelarji, i — może — któż to wie? skorzystała z tego, aby być u marszałka. Pan Bolesław został nią zachwycony. Odwiedził ją zaraz w mieście, a zaproszony na wieś, pojechał później do Walina, gdzie cały dzień najmilej przepędził. Piękna wdowa władała nim, jak chciała, a że na hrabi Sulejowskim mało pokładała nadziei, nie wahała się zarzucić wędki. Rozumieli się oboje i zachwycali sobą wzajemnie. On i ona, równie zimni sercami, z równie rozbujaną fantazją i temperamentami... zdawali się stworzeni dla siebie.
Wieczorem już, przy herbacie, piękna Łucja cicho, poufnie opowiadała, jak bez przywiązania poszła za pierwszego męża, a w godzinę potem marszałek spowiadał się jej nawzajem z tego, co mu na sercu leżało najmocniej — z nieszczęśliwych swych stosunków familijnych.
Opowiedział jej, jak się dla Horyszków poświęcał, jak ich chciał ratować i jak na najczarniejszą niewdzięczność natrafił, o której już mówić nawet nie chce. Odmalował Cesię, jako najprzebieglejszą w świecie intrygantkę, która rozwiodła hrabiego i chciała się wydać za niego — postępowanie Henryka z Mazurowiczami jako ohydne i t. p.
Nie obeszło się to bez różnych dodatków, które mogły jego podnieść na bohatera, a ich jako nikczemnych i upadłych odmalować. Pani Łucja słuchała z największem współczuciem, z ubolewaniem, i ze swej strony dołożyła coś o hrabi, o spotkaniu u Ryngoldów, o nieprzyjemnej fizjognomji Cesi, mającej wyraz jakiś ostry i fałszywy.
Przez panią Ratajewską ta spowiedź miała dalej wędrować; było to obrachowane. Przed innymi marszałek milczał o Horyszkach, ale milczenie było wielce znaczące.
Bytność ta w Walinie — która nazajutrz rano, przy wykwintnem śniadaniu na wyjezdnem, zakończyła się westchnieniami, wejrzeniami, dwuznacznikami aż nadto wyrazistemi i obojgu wlała to przekonanie, że gdyby chcieli, mogą łatwo wiekuistym węzłem się połączyć — dała jednak i pani Ratajewskiej i panu Bolesławowi wiele do myślenia.
Jejmość, nader ostrożna, podejrzewała fortunę marszałkowską o nadwerężenie urzędowaniem, obawiała się o własną, gdyby się one połączyć miały; — pan Bolesław znów posądzał nader miłą wdowę o arystokratyczne z czasów dziewictwa stosunki, które jakoby — szeptano — trwać miały i odświeżać się co rok w wycieczkach zagranicę. I on i ona postanowili zbadać wprzód, ile w tem było prawdy, nimby przyszło do kroków stanowczych. Tymczasowo oboje mieli zawiesić postanowienie, póki majątek z jednej, a serce z drugiej strony nie zostaną zlikwidowane. Nierównie zręczniejsza pani Ratajewska w tydzień potem wiedziała, co miał marszałek i potrzebowała namysłu, bo choć pięknie jest być panią marszałkową, zwłaszcza gubernjalną, niebezpiecznie dostać męża nawykłego do wydatków, a obarczonego długami. Pan Bolesław zaś tyle doszedł tylko, iż książęce amory do mitów prastarych należały, w których, jak wiadomo, prawdy dobadać się trudno. Zajęty mocno pulchną pięknością pani Ratajewskiej, znalazł już argument, dozwalający mu quand même sięgnąć po jej rękę... powiedział sobie: przeszłość twoja nie należy do mnie, a przyszłości i sercu twojemu ufam!
Po sąsiedztwie już nawet wieść się rozniosła, iż marszałek się żeni z Ratajewską, choć on się jeszcze wypierał. Razem z tą wiadomością poszła po ludziach bolesna uraza wuja do siostrzenicy i jej braci. Wiedziano, że z nimi nie chciał nic mieć do czynienia.
Rzuciło to cień tak smutny na zawiechowską gromadkę, iż Ryngoldowie nawet, życzący jej dobrze, znający ją zbliska — poczęli się namyślać, czyby nie zerwać stosunków. Ochłodli znacznie. Tak jakoś tajemniczo, z przekąsem odzywano się o Horyszkach, iż towarzystwo panny Cecylji mogło dla podkomorzanki być niestosowne. Jedna tylko Jadwiga gorąco protestowała.
Gdy się to działo, hrabia zwolna zawiązywał stosunki w sąsiedztwie. Bywał prawie wszędzie, lecz do nikogo się poufałej nie zbliżał, nie znajdując dla siebie właściwego towarzystwa. Zapraszano go — nie odmawiał, był uprzejmym, ale nikt go nie umiał odgadnąć, a Pupart po swojemu odzywał się:
— Nie mogę poznać tego człowieka... bo żadnej w nim słabości nie widzę. Cóż on u kata lubi? czem żyje? Próżny tak bardzo nie jest, o stosunki się nie dobija, za kobietami się nie upędza, nie myśliwy, grosza nie robi, końmi nie handluje, nie pije, nie je — jakże on żyć może? Tam musi na dnie być jakaś tajemnica. Niema człowieka na świecie, coby swego konika nie miał, a ja po koniku dopiero jeźdźca poznaję.
Niepokoił się kapitan na serjo.
— Co u djabła! chyba w sekrecie wiersze pisuje, czy co?
Z młodzieży tylko pan Heljodor Żyzna — ów podstarzały kawaler, który dotąd, mimo czerwonej twarzy, o miłości marzył i patrzył napróżno w stronę Walina — bywał częściej u hrabiego. Nie był to dla niego towarzysz stosowny, gdyż gusta i obyczaje oddalały ich od siebie; ale w braku ludzi, żyje się ze znośnymi, byle ich jakkolwiek przyswoić można. Panu Heljodorowi to pochlebiało, że żył z hrabią; miał może na widoku w przyszłości pożyczenie od niego pieniędzy, a jeżdżąc po innych dworach, opowiadaniem o przybyszu jednał sobie miłe przyjęcie. Wszyscy go byli ciekawi, szczególniej panny na wydaniu i mamy noszące się z córkami. Na nieszczęście wieść o rozwodzie wielce mu szkodziła.
Od pana Heljodora dowiedział się hrabia w rozmowie o tem, że marszałek zbliżał się bardzo do pani Ratajewskiej, tak że „bodaj aby co z tego nie było“ — jak się wyrażał — i, że pan Bolesław, co dawniej tak był wylany dla Horyszków, nietylko ich się zaparł, ale nawet półsłówkami jakiemiś sławie ich szkodzi.
Tknęło to mocno hrabiego.
— Ale powiedzże mi pan, co on im zarzuca? — spytał.
— Właśnie że tak się ciemno wyraża, iż dojść nie można, co to jest. Ale już coś być musi, coś grubszego, a nie dawnego, lecz nowego, bo marszałek jeszcze tam bywał tej zimy.
Hrabia zmilczał, ale mocno zabolał.
Z trudnością przyszłoby nam charakter jego określić. Był on mieszaniną wielu instynktów, przymiotów i wpływów; cechowało go jednak to, że miał serce i kochać umiał. Sercu temu może skrzydeł dodawała fantazja; zmiękczyło je cierpienie długie; lecz był to jeden z ludzi umiejących kochać cicho, wytrwale, choćby bez nadziei. Miłość jego dla Cecylji taka była. Składały ją najrozmaitsze żywioły: szacunek, cześć ideału, uwielbienie piękności, zachwyt wdziękiem — nareszcie ta nieokreślona niczem sympatja dwojga istot, które czują się jakby dla siebie przeznaczone.
Żadna kobieta w życiu nie uczyniła na nim takiego wrażenia, a od czasu jak ją poznał, żadna inna nie pociągnęła go ani na chwilę. Hrabia miał nadzieję, że stałością swą i szacunkiem, posłuszeństwem rozkazom, serce jej pozyskać potrafi. Coś mu mówiło, że ono nie było dlań obojętne, ale się nie domyślał, że Cecylja go kocha. Z rezygnacją przyjmował swój los i tak go w myśli zespolił z jej losem, że choć zdala, czuwał nad nią nieustannie. Mógł jednak bardzo mało. Przez Praskiego, którego umyślnie sprowadzał, nieznacznie się dowiadywał o stanie i bycie Zawiechowa, ostrożnie starał się pomagać... lecz musiał to czynić tak, aby się ani domyślano w tem jego współudziału.
Próba zawiązania z Julkiem bliższych stosunków niezupełnie się powiodła. Julek zapraszany był parę razy, pokochał hrabiego, ale siostra zręcznie go od zbytniego zbliżania się i spoufalania odciągała. Łatwą wymówką były zajęcia, nauka, potrzeba pracy. Julkowi było w tym domu dziwnie miło; hrabia dla niego okazywał czułość starszego brata, obsypywał go podarkami zrazu; lecz Cesia napomknęła, iż kto nie może dawać podarunków, ten ich i brać nie powinien, chyba od najbliższych sercu osób. Byli więc z sobą bardzo dobrze, ale Julek rzadko się tam pokazywał.
Po rozmowie z panem Heljodorem, hrabia, mocno niespokojny, napisał zaraz do Julka karteczkę, zapraszając go koniecznie na obiad w niedzielę, gdy roboty żadnej być nie powinno, dodając, że jest chory. Choroba była prawie zmyślona, ale list naglił o przybycie. Julek, który dla siostry nie miał tajemnic, pokazał go Cecylji. Nie powiedziała nic. Było to milczące zezwolenie. Wesół i szczęśliwy, poleciał Julek. Hrabia przywitał go w progu.
— Gdybym nie był chory, widzę że panbyś do mnie chyba już nigdy nie przyjechał.
— Drogi hrabio! ależ ja jestem parobkiem, a parobcy wizyt nie składają — rozśmiał się Juljan.
— Ja za każdą wizytę poślę ci trzech do ogrodu — rzekł Sulejowski.
— Przepraszam, mam tę zarozumiałość, że mnie i czterechby nawet nie zastąpiło.
Tak się zaczęła rozmowa. Hrabia, który sprowadził był swą bibljotekę i miał bardzo piękne dzieła zbytkowne, bawił niemi Julka doskonale. Jedli obiad, przy którym znajdował się rządca, młody chłopak, skromny i miły. Potem poszli na cygara do gabinetu i siedli przy dobrym ogniu olchowym. Byli sami, a hrabia pracował dzień cały nad tem, aby spoufalić z sobą Julka.
— Panie Juljanie — rzekł mu — nie myśl, że cię wezwałem dla mojej zabawy. Nie jestem takim egoistą... mam do ciebie interes, obchodzący was, nie mnie. Niech ci się to wydaje, jak chce — ale mówię to bez obłudy, że mam dla was przyjaźń serdeczną, szczerą, wielką... że tobie, panie Juljanie, i siostrze twojej życzę tak, jakbym był waszym bratem.
Julek rzucił się dziękować.
— Więc nie próżna ciekawość, ale chęć bronienia was pobudza mnie, aby spytać cię i zakląć, żebyś mi wyznał, coście zrobili swojemu krewnemu, marszałkowi, iż... jednem słowem, jest waszym nieprzyjacielem i szkodzi wam, jak może.
Julek spłonął cały. Pytanie było tego rodzaju, iż młody chłopak dobrze namyślić się musiał, jak ma odpowiedzieć. Nie mówić nic, było to dać do myślenia zbyt wiele; wyznać wszystko i wtajemniczać obcego... nie miał prawa, jak mu się zdawało. Musiał szukać drogi pośredniej i chwilę milczał, oczy wlepiwszy w ziemię.
— Daję ci słowo honoru, — dołożył hrabia — iż to zostanie między nami. Uspokój mnie. Otwarcie ci powiadam: chodzą pogłoski dziwne, uwłaczające... a mnie to boli.
— Powiem wam historję całą i osądzicie sami, kiedyście łaskawi zajmować się nami — zwolna począł Julek. — Marszałek pomagał nam, babce, i był dla nas dobry bardzo długo. Gdy Cecylja przybyła, chociaż nas tak bliskie łączą stosunki pokrewieństwa, zakochał się w niej. Cesia mu stanowczo odmówiła; stąd gniew. Wyznaję, żem się lękał tej odmowy, żem ją chciał skłonić do tego, aby... nie odpychała go stanowczo. Ale Cesia oburzyła się na mnie i dała mu odprawę.
Słuchał hrabia, rumieniąc się z gniewu.
— Czy mówisz mi wszystko? — zapytał.
— Mówię wszystko, co tylko mogę powiedzieć — dodał. — A jeżeliby kto się gniewać miał prawo, to nie on, ale my!
Ostatnie wyrażenie dawało do myślenia.
— Rozumiem, że marszałek za odprawienie gniewać się może, ale z tego, co mi mówiono, — odezwał się hrabia — wnoszę, że... osobiście chyba musiał być czemś dotknięty, kiedy się tak mści.
Zmilczał Julek.
— Jest, bądź co bądź, moim wujem, — odezwał się, namyśliwszy — szanować w nim muszę rodzinę własną... przestańmy na tem.
Hrabia nie był zaspokojony zupełnie, lecz tłumaczył już sobie zaszłe okoliczności.
— Ponieważ mówimy o tem, — począł Julek — powiem i to, że nie jeden marszałek nam szkodzi; mamy innych jeszcze nieprzyjaciół. Mogą na niego składać niedorzeczne gadaniny Sławczyńskich i Mazurowicza. Ten biedny Henryk! i my za niego przypłaciliśmy nieszczęśliwą miłość dla Hanny. Wiemy dobrze, iż nie mamy przyjaciół, żeśmy otoczeni niechętnymi. Cesia to znosi z anielską rezygnacją; ja się często burzę, ale cóż pocznę? Gdyby nie to miejsce pełne pamiątek, gdyby nie konieczność... możebyśmy stąd w świat poszli, aleśmy przykuci.
Julek westchnął. Zasępił się hrabia.
— Jak tu na to radzić, nie wiem, — rzekł cicho — lecz wierz mi, panie Juljanie, w każdym razie i wypadku gotów jestem dla was z pomocą, z poparciem, z czem chcecie. Rachujcie na mnie. Wprawdzie ja niewiele mogę tutaj, lecz zawsze dobrze choć tak bezsilnego mieć sprzymierzeńca.
I podał mu rękę ze współczuciem.
Julek odjechał do domu, przejęty jego dobrocią, wyspowiadał się przed siostrą i spostrzegł, że przyjęła to dziwnem milczeniem. Nazajutrz chłopak jakiś długo się uwijał około dworu zawiechowskiego, wkradł się do sieni i gdy panna Cecylja przechodziła przez nią, oddał jej szybko list, a sam uciekł. Wróciła z nim do swojego pokoju. Był to pierwszy jaki odebrała od hrabiego, ale znała jego pismo i domyśliła się odrazu pochodzenia. Rozgniewała ją ta śmiałość, chciała zrazu nierozpieczętowany zwrócić przez pocztę, lecz... ciekawość przemogła.
List był treści następującej:
„Wiem, że pani mi za zbrodnię poczytasz moją śmiałość, wiem, że nie odbiorę odpowiedzi, wiem, że jestem zuchwały i natrętny, ale pisać muszę. Niech się pani nie lęka, abym ją nudził mojemi wyznaniami czci dla niej i najgłębszego uczucia... chcę listem dokończyć tylko mojej wczorajszej z panem Juljanem rozmowy.
Otoczeni jesteście państwo nieprzyjaciółmi; pani i jej braciom grożą zemstą i znęcaniem się powolnem. Dlaczego pani chcesz cierpieć i rodzinę na to wystawiać? Weź mnie pani za towarzysza i obrońcę, a skończone będzie wszystko. Czuję w sobie dosyć odwagi i siły, bym się nie lękał nikogo, gdy stanę w obronie pani i tych, co do niej należą.
Wiem, co mi pani zarzucisz. Niestety! miałem szczęście ją poznać, gdym jeszcze był w pętach; ale przyznaj mi pani, czym inaczej jak oczyma śmiał jej kiedy wyznać uczucie, które naówczas byłoby obelgą? Cóżem winien, żem za wcześnie ją poznał, a raczej za późno? Jeżeli nie wstręt wstrzymuje cię, pani, śmiem błagać: pozwól mi być towarzyszem swoim i obrońcą, dla braci swych bratem. A jeśli odrzucisz i błagania i prośby, nie odtrącaj przynajmniej pomocy sąsiada i przyjaciela. Pozwól mi wziąć choć ten tytuł... nazwij mnie opiekunem. Jestem tak niespokojny, że nie wiem dobrze, co piszę. Idzie mi o to tylko, byś pani mnie zrozumiała i liczyła na to, że w gotowości jestem na każde jej zawołanie, na wszystkie rozkazy i z pokorą zniosę, co mi przeznaczone. Lecz zlituj się pani nie nade mną, ale nad sobą i braćmi!“
List był widocznie pisany z gorączkowym pośpiechem. Nie chcąc, by go kto zobaczył, Cecylja schowała go szybko. Cały dzień chodziła posępniejsza niż zwykle, a wieczorem, gdy się rozeszli, po długiem wahaniu się odpisała:
„Pierwszy to raz i zapewne ostatni wdzięczność mnie zmusza odpisać panu. Tak, jestem mu z duszy wdzięczna... lecz proszę i błagam, zostaw nas własnym siłom i losom! Mam taką ufność w potędze woli, w sprawiedliwości Bożej, w moralnej wartości pracy i cierpliwości, iż mimo tych chmur czarnych, co mi ją zakrywają, patrzę w przyszłość okiem śmiałem. O mnie nie idzie... mojem przeznaczeniem uratować braci, wskazując im drogę, na której z upadku, z poniżenia odrodzić się mogą, powinni — muszą! Potwarze, niechęci, intrygi spokojem ducha, czystością sumienia zwalczymy. Bracia muszą własnej pracy być winni odkupienie.
Cierpieć... czyż nie jest przeznaczeniem człowieka, nawet gdy się przecierpieć nie spodziewa? Cierpienie, jak praca, odradza; przez nie oczyszcza się i potężnieje człowiek. Niech moi bracia poznają te prawdy wielkie życia nie z książki, ale z własnego doświadczenia. O tych braci, o rodzinę mi idzie tylko; gdy ich obu zobaczę silnych, zwycięskimi rycerzami, ufnych w tę wolę, którą wyrobić w sobie powinni — wówczas jam na świecie niepotrzebna... Moje posłannictwo będzie spełnione i... będę szczęśliwa! Przyjm pan wyrazy wdzięczności i t. d.
P. S. Mój spokój i to, com winna imieniowi, które noszę i które chcę zostawić czyste, wymagają, byśmy pozostali tak sobie mało znani, dalecy, jak jesteśmy. Oznaka współczucia potwierdziłaby potwarze“.
List ten, idąc do kościoła, rzuciła sama Cecylja do skrzynki pocztowej, a po modlitwie wyszła zupełnie spokojna i uśmiechnięta. Oznaka współczucia hrabiego nie obudziła jej gniewu: była mu wdzięczna za nią.
Zbliżająca się wiosna powoływała do pilniejszego zajęcia. Praski, w oczekiwaniu jej, już z inspektami miał do czynienia; oprócz tego w ogrodzie było mnóstwo do przygotowania i roboty. Całe więc dnie schodziły na korespondencjach z zagranicą, na sianiu, na rozprawach ze starym dziwakiem. Codzień cieplej, silniej dogrzewało słońce i choć wiosna przychodziła leniwo, zbliżała się nieznacznie. Wyglądano jej z utęsknieniem, bo olbrzymie roboty były przedsięwzięte.
Do trosk tych list Henryka dodał jedną więcej. Donosił, że był słaby i że na święta wielkanocne prosi o pozwolenie przybycia na dni kilka. Zaręczał najuroczyściej, że nikomu się nie pokaże, że się zamknie w pokoju, że o nim nawet ludzie wiedzieć nie będą i że obierze drogę i sposób przybycia taki, aby się nie zdradzić. Prosił i błagał, aby mu tej słabostki za złe nie miano. „Przywykłem tak do rodziny — pisał — tak mnie tam serce ciągnie, tak tęskno mi do was! Cesiu, nie bądź okrutna i nie odpychaj mnie!“
Choć Julek wstawiał się za bratem, choć pragnęła Henryka uścisnąć, siostra oparła się.
— Podejrzewam Henrysia, — rzekła do Julka — że mniej może do nas tęskni, niż do miejsc, które mu Hannę przypominają, a o niej musi i powinien zapomnieć.
Julek się krzywił. Cesia uściskała go; miała łzy w oczach sama.
— Julku, — rzekła — bądź mężczyzną! zrozumiej mnie! Ja, kobieta, mogłabym bezkarnie, jako słaba, okazać się pobłażającą... tobie nie wolno. Czyżbyś chciał zguby brata?
List więc odszedł serdeczny, ale stanowczo proszący Henryka, aby nie przybywał jeszcze. Cecylja w nim odezwała się do serca, do uczucia, do honoru, opisała, co i jak mieli do znoszenia od ludzi — bo Ryngoldowie, między innymi, całkiem prawie byli się od nich usunęli. Drżącą ręką podpisała list. Obawiała się, aby Henryk nie znalazł jakiego pozoru, wykrętu, tłumaczenia i nie przybył potajemnie. Drżała na tę myśl, że znowu da powód Hannie do jakiegoś niepotrzebnego marzenia, a innym do zemsty i szkalowania.
List ten, na nieszczęście, co się wielu pismom trafia, zależał na jakiejś poczcie, zawieruszył się na drugiej... nie doszedł w porę, i Henryk czuł się zupełnie usprawiedliwiony, nie otrzymując odpowiedzi, do wyjazdu, którego pragnął.
Lecz trzeba go uniewinnić, bo mu nie szło wcale o spotkanie z Hanną, której się lękał, ale o uściskanie siostry i brata.


III.

Chłodna była wiosna w tym roku. Śniegi topniały powoli, słońce się ledwie z chmur na chwilę dobyło, a już śnieg i krupy sypały się z nich na nierozwite pączki. Wiatr dął od północy. Z każdą zmianą księżyca Praski spodziewał się jakiejś meteorologicznej przemiany; ale kończyło się na tem, że śnieg zmieniał się w grad, a grad poprzedzał powrót śniegu.
Stary ogrodnik znajdował, że rok był wyjątkowy, na złość jemu. Panna Cecylja mówiła, że to jej cierpliwości próbował. Julek się dąsał.
Koniec kwietnia jeszcze był zimny... w ogrodzie ledwie coś zrobić się dało. Spodziewano się listu od Henryka, gdy jednego późnego wieczora zjawił się on sam, pieszo, z tłumoczkiem w ręku. Cecylja załamała ręce i oniemiała.
— Odebrałeś mój list? — zapytała.
— Żadnego.
— Jak mnie kochasz?
— Jak ciebie i was kocham! Cóż było w liście?
— Prosiłam cię, abyś nie przybywał.
Henryk smutnie spuścił głowę.
— Dlaczego?
— Nie mówmy już o tem — odparła siostra łagodnie. — Nie pokazuj się nikomu, a zabaw jak najkrócej. Pierwsza twoja bytność zostawiła po sobie ślady. Cóż powiedzą, że tak wkrótce się ponowiła?
— Ale mamże dla posądzeń dziecinnych...
— Nie, dla naszego spokoju — szepnęła Cecylja. — Są położenia, w których i posądzeń unikać trzeba. Niekiedy gardzić niemi można; ale my... mamy i tak dosyć do znoszenia.
Henryk zamilkł. Przykro mu się zrobiło. Zobaczywszy chmurkę na jego czole, Cesia przyszła go uściskać serdecznie. Julek objął ją czule.
— Co się stało, — odezwała się siostra — o tem już mówić próżno. Radźmy o przyszłości.
Radzono i rozprawiano wieczór cały i zapomniano trochę o niebezpieczeństwie, tak jak się o niem łatwo zapomina w gronie rodziny, wśród ciszy i spokoju, — jak grom wszelki zdaje się niepodobny, gdy słońce świeci na niebie pogodnem.
Henrykowi szła nauka wybornie; zapalał się do niej. Przyznawano mu prawdziwy talent w mechanice. Udało mu się w jednej budowie zmniejszyć znacznie stratę siły, w drugiej ruch przyśpieszyć i chlubił się po młodemu z tych swoich wynalazków, pokazując siostrze chlubne świadectwa, a co więcej, brzęczący już owoc swej pracy.
— Właśnie dlatego, żem się sam chciał przed wami powodzeniem swem pochlubić, pragnąłem tu przybyć i pocieszyć Cesię tem, że darmo na mnie pieniędzy nie wyrzuciła.
Siostra była triumfująca, przyjęcie czułe, i wszystkoby się przyczyniało do zwiększenia czystej radości, jakiej doznawali, gdyby nie troska o wywołanie nowych gniewów przybyciem Henryka. Zaklęła go więc Cesia, aby siedział u siebie na górze, a oni wszyscy mieli z nim przez te dni być razem. Pochlebiano sobie, że tym sposobem nikt się przybycia nie domyśli, nikt o niem wiedzieć nie będzie. Domowych zaklęto też na wszystko, co było najświętsze, aby milczeli, a o życzliwości ich wątpić nie było podobna. Jakoż dzień następny upłynął im w tym błogim spokoju. Trzeciego Julek, zdziwiony i przestraszony, odebrał kartę od hrabiego, który go najmocniej zapraszał, zaklinał, wymagał, aby po skończonym dniu przybył na wieczór do niego — ze swoim gościem, którego on bardzo bliżej poznać pragnął.
Zaniesiono list do Cesi, łamano sobie głowy, jakim sposobem hrabia o gościu mógł wiedzieć, wezwano Praskiego, badając czy on się nie wygadał; ale stary ogrodnik nie był wcale u hrabiego i dawał słowo, że to nie wyszło od niego.
W istocie rzecz się miała inaczej. Henryk, unikając poczty w Błotkowie, konie pocztowe rzucił o jedną stację dalej, a najął Żydka, który, choć się z tem nie wygadał, poznał go, a raczej się domyślił. Powracając potem z Zawiechowa, popasał w gospodzie, gdzie poczta była i wygadał się przed pocztmistrzem, że woził do miasteczka panicza, który do pałacu wysiadł. Sławczyński pieszo przyszedł nazajutrz na stację dla rozrywki i z gawędy z poczthalterem dowiedział się o przyjeździe Henryka; a że ani on, ani Mazurowicz języka za zębami utrzymać nie mogli, rozeszła się wieść tak szybko po sąsiedztwie całem, że i hrabia się o niej dowiedział, z tym dodatkiem, iż pan Henryk (wersja to była Mazurowiczowska) krył się i taił z przybyciem. Żonie, nauczony doświadczeniem, nie powiedział ani słowa małżonek; teściowi też nie zwierzył się z niczego, lecz z największą pasją, milczącą i zaciętą, strzelbę z sobą wziąwszy, na kilka dni wybrał się do miasteczka. Tu, w biały dzień, siedział w restauracji, grał w bilard, pił lub spał... a wieczorami podkradał się w gąszcz pod pałac, czatując na Henryka.
Byłoby się może to polowanie nie powiodło i widząc daremne zabiegi, Mazurowicz powróciłby do domu, gdyby go do wściekłości nie przyprowadzał Pupart. Stary kapitan dogryzał mu, żartował, jątrzył go w taki sposób, że się doń jakoś przyczepić nie było podobna. Opowiadał historyjki, bodaj z Bokacjusza zapożyczone, o mężach oszukiwanych, i tem karmił nieszczęśliwego. Mazurowicz więc codzień prawie zacinał się więcej i srożej. Nikt się nie domyślił, co knował.
Po odebraniu kartki hrabiego była narada wielka i Cesia usilnie błagała Henryka, ażeby z nią został. Julek miał jechać sam, wrócić prędko i wytłumaczyć brata. Ta nadzwyczajna ostrożność wydała się wszakże Henrykowi i Julkowi zbyteczną. Zaczęli nalegać na siostrę.
— Cesiu kochana, któż w świecie wiedzieć o tem może? Siądziemy za ogrodem na konie i pokłusujemy przez pola, a o ósmej godzinie mrok zapada.
Nie mogła się wreszcie oprzeć Cecylja... zmilczała. Jak chcieli, tak się stało. Wyprowadził im konie za ogród Andruszka, dosiedli ich i pokłusowali naprost przez pola do Bobryniec.
Wieczór był posępny, drzewa stały jeszcze, jak zimą, nagie... tylko ptactwo zaczynało się już odzywać na błotach. Drogę przebiegli szybko i szczęśliwie, Sulejowski ich czekał z herbatą. Znał mało Henryka i ucieszył się z widzenia go. Bardzo żywo rozmawiano wieczór cały, a przedmiotu dostarczał Henryk, który nauką i życiem w mieście silnie był rozbudzony. Nawet dosyć zwykle zamyślony hrabia ożywił się i rozruszał, a że lubił pokazywać, co miał, począł do herbaty znosić książki i ryciny. Naostatek wydobył przepyszny sztuciec matematyczny, od Chevalier’a z Paryża sprowadzony, i postawił go przed Henrykiem. Dziwna rzecz: na pudełku safjanowem, wytwornem, dwa H., cyfra młodego mechanika, znalazły się, pewno nie przypadkiem. Hrabia utrzymywał, że to było zrządzenie losu, że sztuciec kupił na licytacji i że ten los wyraźnie go Horyszkowi przeznaczał, bo jemu on zupełnie był niepotrzebny. Zakłopotało to Henrysia; ale Sulejowski miał tak wdzięczny sposób obdarzania, że mu trudno było odmówić przyjęcia. Gość nie mógł ukryć radości swej z posiadania takiego arcydzieła.
Prawie do północy przesiedzieli, gawędząc, i rozstali się serdecznymi przyjaciółmi. Henryk swój dar na piersi pod zapięty surdut włożył i żegnani jeszcze z ganku, wyjechali.
Noc była daleko od dnia posępnego piękniejsza; wszedł księżyc, rozbił chmury i oczyścił niebo; wiatr ustał, tak iż przejażdżka wcale była przyjemna.
Pomiędzy Bobrzyńcami a Zawiechowem mieli do przebycia lasek, po większej części z jodeł złożony, dosyć gęsty i ciemny. Środkiem jego wiła się drożyna, powybijana kołami, świecąca po nocy kałużami, malownicza, lecz niewygodna dla koni. Pościnane równo z ziemią pniaki, korzenie drzew, połamane gałęzie, kamienie owe litewskie, których wszędzie pełno... zawalały drogę. W lesie panowała cisza głęboka. Księżyc, już dosyć wysoko podniesiony, zaglądał gdzie niegdzie między masy ciemne drzew i smugami srebrnemi las przecinał.
Fantastyczny krajobraz ten zwrócił całą uwagę Julka, który trochę był i artystą, a więcej miał może ochoty do pendzla, niż do piłki ogrodowej. Wyprzedzał też nieco brata, aby, pamiętając drogę, pokazać mu, którędy można było większe objeżdżać kałuże.
Przebyli tak już lasu połowę i zbliżali się ku rozstajom, gdzie się dwie drogi krzyżowały, przecięte gościńcem... gdy nagle wśród tego milczenia nocnego, poza nimi dał się słyszeć strzał. Julek obejrzał się i zobaczył Henryka, którego mierzynek uniósł nieco... Obaj przez chwilę słowa wyrzec nie mogli... Juljan przyskoczył do brata, który siedział na siodle nieporuszony i ręką tylko czoło obcierał.
— Henrysiu! co to było?.. nic ci?
— Nie wiem... ktoś strzelił do mnie, kula uderzyła mnie w piersi i musiała się spłaszczyć na pudełku.
— Jedźmy, — zawołał Julek; — rozbójnik może mieć strzał drugi... Nie uważałeś nic?
— Widziałem między drzewami uchodzącą postać, gdy się przez oświecone miejsca przedzierała, uciekając.
Kłusem wybiegli na pole, oblane księżycowem światłem, i stanęli. Henryk wziął się za piersi. Kula w istocie, przebiwszy suknie, na blaszanem wnętrzu pudełka rozpłaszczona utkwiła, zostawiając w niem dół wygnieciony.
Milczał Henryk zbladły. Nie potrzebowali silić się na odgadywanie.
— Cesi i nikomu ani słówka! Rozumiesz, Julku? Niech to zostanie między nami.
— I puścimy to bezkarnie?
— Pan Bóg ukarze — rzekł Henryk. — Ta sama ręka, co mnie cudem uratowała, weźmie na siebie wymierzenie sprawiedliwości. Julku, zaklinam cię, nikomu, żywej duszy ani słowa!
W polu byli już bezpieczni. Zwolnili jazdy, Julek jechał obok i nachylił się, aby pocałować Henryka.
— Henrysiu! jutro jedź! zaklinam cię!
— Niepodobieństwo! Cesiaby się domyśliła. Wierzaj mi, to rzecz skończona... takie wypadki nie powtarzają się. Jesteśmy bezpieczni, a ja też nie dam mu sposobności do spudłowania raz jeszcze. Zabawię swoje trzy dni z wami, a potem...
— Ja ciebie do trzeciej stacji przeprowadzę — dodał Julek. — Samego cię na krok nie puszczę.
Gdy do Zawiechowa wrócili, Cecylja już spała; weszli więc pocichu na górę i mieli czas ochłonąć, a Henryk przestrzeloną suknię i pudełko pod klucz zamknął, aby ich nikt nie zobaczył.
Siedli spocząć i mówili z sobą do białego dnia. Henryk był smutny i przygnębiony; czuł, jak mu ciążyła chwila płochości.
Jak się to mogło skończyć? chyba wygnaniem dobrowolnem z okolicy, lub śmiercią jednego z nich. Juljana opanował rodzaj gorączki i prawie rozpaczy, tak że Henryś uściskami, prośbami musiał go ukajać, aby siostra się czego nie domyśliła. Julkowi wszakże nadto szło o spokój jej, ażeby się wydał dobrowolnie.
Przy śniadaniu, choć nie było wesołości dni pierwszych, zapomniano trochę o wczorajszej przygodzie. Cecylja cieszyła się ogrodem i inspektami, w których Praski cudów dokazywał. Nie było się tylko przed kim niemi pochwalić, ani z kim podzielić. Uchwalono więc w miasteczku, dla ułatwienia zbytu owoców, warzywa, kwiatów, otworzyć sklep, do któregoby mieszkańcy miejscowi i sąsiedni mogli bez żadnej ceremonji się udawać. Julek wnosił, aby w nim posadzić Piotrusię; ale starej słudze pańskiego domu handel był czemś tak wstrętliwem, że na pierwsze słowo klucznica zakrzyknęła:
— Co, ja przekupka? Przecież jestem coś więcej warta!
Obrócono to w żart, bo do sklepiku kobieta czy mężczyzna łatwo się mogli znaleźć. Ten nowy pomysł mocno pannę Cecylję zajmował.
Henryk już ani krokiem przez dwa dni pozostałe z pałacu się nie ruszał, a choć pogoda i pierwsze dni wiosenne do ogrodu wzywały, Cesia mu się i tu pokazać nie dozwoliła. Posłuszny był bez szemrania.
Przypadek w lesie byłby pozostał dla całego świata tajemnicą, gdyby traf, co na miejsce takich przygód zawsze prawie niewidzialnego świadka sprowadza — nie był zrządził, że w pewnem oddaleniu przechodził tamtędy leśniczy, powracający do Bobryniec. Ten, posłyszawszy strzał, skoczył zaraz na miejsce, z którego wyszedł i gdzie krzyk się rozległ, bo Henryk, uderzony kulą, mimowolnie zakrzyknął. Tu znalazłszy tylko dymiący kłak i kawał papieru, który do kieszeni schował, leśniczy pobiegł zaraz na skraj lasu, czatować na nocnego zbója. Z instynktem prawdziwie łowieckim zasadził się na małej ścieżynie, przyczajony tak szczęśliwie, że gdy Mazurowicz, wystraszony sam swoim czynem, biegł, aby się wymknąć z lasu, leśniczy go pochwycił i obalił. Silny i zrozpaczony chłop wyrwał się wprawdzie natychmiast z rąk jego, ale ten miał czas twarz zobaczyć, odarł mu kołnierz i nazajutrz, nie mówiąc nic nikomu, udał się z tem do hrabiego.
Sulejowski załamał ręce przerażony i chciał natychmiast posyłać do Zawiechowa; ale leśniczy go upewnił, iż po dniu obejrzawszy miejsce, nie znalazł najmniejszego krwi śladu, że strzał chybiony być musiał. Po rozmyśle, postanowiono nie czynić z tego rozgłosu i zmilczeć. Hrabia sam tylko wieczorem podjechał pod domek Praskiego, aby się o braci dowiedzieć, znalazł środek wywołania do siebie Julka i z nim się rozmówił. Leśniczemu kazano milczeć, chociaż dowód był w ręku, bo i oddarty kołnierz od lisiurki, i kawałek papieru niedopalony, z adresem Mazurowicza, starczyły, aby wskazać napastnika.
Zdawało się, że to zuchwałe a nieszczęśliwe pokuszenie mogło na wieki zrazić Mazurowicza od prób tak niebezpiecznych. Pokryto milczeniem to szaleństwo.
Nazajutrz Henryk miał jechać. Pakowano się z wieczora. Cesi dawszy dobranoc, Julek przeprowadzić miał brata do trzeciej stacji. Z obawy ażeby znowu się nie narazić na jakie spotkanie, nie mówiono nawet o wyjeździe nikomu.
Północ już była przeszła. Julek siedział jeszcze u brata, który właśnie owo pamiętne pudełko i kulę do tłumoka zamykał, gdy drzwi się otworzyły i Andruszka wszedł blady, z palcem na ustach, z oczyma wytrzeszczonemi, niespokojny widocznie.
— Panicze! — rzekł głosem zniżonym — aj! aj!... złodziej jest w stajni... złodziej! Ja jego pocichu tam zamknąłem. Można złapać. On się nie wydrze stamtąd. Niech panicze pomogą.
Oba chłopcy rzucili się. Henryk porwał za pistolety, które do kieszeni powtykał. Właśnie były ponabijane na drogę.
— Gdzie? jak? — zawołał Julek.
Andruszka ledwie mógł mówić.
— Ja się koło koni położył — począł opowiadać — i tak jakoś spać się nie chciało. Drzwi od stajni ja nigdy na noc nie zamykam, tylko tyle co trochę przysłonię, bo zaducha straszna. Kiedy ja patrzę, aż z podwórza ktoś sunie tak przygarbiony, sunie... aż po mnie ciarki poszły. Myślałem co duch... ale gdzie tam. Czegoby duchowi tak się kulić, kiedy on i przez ścianę może przejść? Milczę, a ten wpadł do stajni i szust w kąt... a tam drabina na wyżki, gdzie siano i słoma. Patrzę... myk, myk po drabinie się przesunął i słyszę mości się w sianie... przycupnął cicho... Poczekajże! Tak ja na czworakach do drzwi podpełzł... i na klucz. Dach stary, dachówką kryty, nie wydrze się łatwo, a okna w stajni takie, że człowiek, by jak cienki był, nie wylezie.
Mówił przerywając. Julek pobiegł po swój rewolwer i obaj bracia już mieli skoczyć na schody, gdy Andruszka, stojący naprzeciw okna, krzyknął i palcem wskazał.
Wązkiemi dymnikami na dachu stajen dym buchał i płomień się pokazywał. Wiatr tego dnia dął od pola i niósł na pałac i jego gontowe pokrycie. Nie było chwili do stracenia. Henryk, Julek i Andruszka pobiegli co żywo ku stajni.
— Otwieraj! — krzyczał Julek.
Chłopak kłódkę zaczął męczyć, ale nie mogąc jej tak prędko odkręcić, urwał. Strasznie żal mu było koni, które rżały w stajni. Wrota się otworzyły i w tejże chwili pchnięty silnie Andruszka padł nawznak. Podpalacz biegł, chcąc uciec, gdy Henryk i Julek chwycili go tak silnie z obu stron, że się nawet bronić nie mógł, bo ręce mu wtył skręcono. Próbował kąsać... ale Henryk usta mu zatkał chustką. Andruszka krzyczał, budząc, co żyło, gdy Henryk z Julkiem, porozumiawszy się dwoma słowy, schwyconego ponieśli ku pałacowi. Pod schodami była komórka ciemna, w której Julek chował zapas owsa i sprzęt ogrodowy; klucz od niej znalazł się w kieszeni.
Jedne drzwi i zakratowane wysokie okienko nie dozwalały stąd uciec. Miotającego się rozpaczliwie złoczyńcę rzucono do komórki i drzwi się za nim zatrzasnęły. Dla większej pewności nadbiegającego właśnie Praskiego, szepnąwszy mu słów kilka, Julek postawił tu na straży.
Tymczasem, jakkolwiek wszystko to stało się prędko bardzo, zapalone na wyżkach stajennych słoma i siano miały czas rozgorzeć. Andruszka rozdzierał się, krzycząc ratunku... w miasteczku ktoś już, łunę ujrzawszy, uderzył w dzwon... ale pożarne narzędzia wcale w gotowości nie były, a około pałacu o nich nie pomyślano. Biegła więc rozbudzona ludność z gołemi rękami, krzycząc tylko. Co chwila można się było spodziewać, iż dach przepalony runie, płomień buchnie z całą siłą, a iskry i żużle na pałac się posypią.
Niebezpieczeństwo było tem większe, iż wiatr zwiększył się nagle i wprost dął na dach pałacowy, suchemi pobity gontami.
Na stajni gdzie niegdzie osypały się już dachówki; otworami ogień i dym parły nazewnątrz. Henryk i Julek, nie wiedząc sami, co czynić, zrozumieli wreszcie, iż stajnię poświęcić należało, a pałac ratować. Szczęściem warszawiak widział ową najdzielniejszą w świecie straż ogniową i miał jakieś pojęcie o tem, że dach mokremi płachtami i wodą zabezpieczyć było można. Obaj pobiegli na strychy.
Rozbudzona Cecylja, zaledwie suknie na się narzuciwszy, wyszła na dziedziniec, łamiąc ręce. Piotruska drżąca żegnała ewangeljami i relikwjami; tłum się z miasteczka naciskał, więcej dla widowiska, niż pomocy. Dopiero przybycie księdza Kulebiaki, który nadbiegł ze służbą kościelną i dzielnem ramieniem, jakiś ład wprowadziło i zmusiło do roboty. Ludzie stanęli około studni, znalazły się wiadra, przyniesiono haki. Wody jednak za mało było, ażeby pomyśleć nawet o zalaniu na stajni pożaru. Słoma i siano odrazu tak gwałtowny ogień roznosiły, iż się staremu dachowi i dylom na stajni łatwo udzielił. Wszystko, co napełniało budynek ten i wozownię, od pierwszej iskry gorzało. Cała obawa była o pałac, ale na dachu już obaj bracia i kilku ludzi dobrej woli zwijali się, gasząc padające nań kawały siana i słomy. Gdy się pułap zawalił, ogień, choć zmniejszony, zawarł się cały w murach wewnętrznych i niebezpieczeństwo się zmniejszyło.
Wrzawa, hałas, krzyk, bieganina trwały ciągle około pałacu. Nadjechali urzędnicy z miasteczka, nasunęły się tłumy... śpieszył kto żyw, lecz po godzinie zachodu około pożaru, można już było być pewnym, że się on nie rozszerzy. Zalewano ogień między murami i odetchnęli wszyscy.
Dnieć zaczynało. Ksiądz Kulebiaka, pot ocierając z czoła, siadł na kamiennych schodach ganku i wykrzykiwał przeciw fajkom i cygarom, wszystkich podobnych nieszczęść przyczynie. Właśnie Andruszka, osmolony przy ratowaniu koni i swoich węzełków, stał nieopodal, a wikary mu groził i fukał.
— E, jako żywo! jako żywo! — krzyknął Andruszka, któremu nakazano milczenie. — Fajkim nie palił i w stajni mnie nie było, gdy się pożar wszczął. Zaświadczą to panicze, bom na górze u nich był. A kto tego nieszczęścia narobił, to się okaże... ja wiem.
Dobrze już było widno, gdy się nareszcie lud rozszedł i kilkanaście tylko osób zostało. Henryk i Julek spuścili się zmęczeni z dachu. Praski, nie dając nic poznać po sobie, przechadzał się, mając drzwi od komórki na oku.
W chwili gdy Juljan pobiegł do siostry, Henryk wziął pod rękę wikarego.
— Ojcze dobrodzieju, dwa słowa, — zawołał gorączkowo. — Odejdźmy na stronę, bo to spowiedź. Żądam od ciebie rady. Dni temu dwa wracającego z Bobryniec w nocy, zdradą w lesie postrzelił mnie Mazurowicz. Łasce Bożej i kawałkowi blachy na piersiach winienem ocalenie.
Ksiądz załamał ręce.
— Mam w ręku dowody, że on na moje życie godził. Gdy stajnia się zapaliła, wybiegającego z niej schwyciłem... także Mazurowicza. Tu (wskazał na okno komórki) siedzi związany. Co mam robić? Czy oddać go w ręce sądu? Mów, ojcze. Raz się to prześladowanie skończyć musi.
Zamyślił się głęboko ksiądz wikary.
— Pytasz się kapłana o to, czy na szalonym zemsty masz szukać? — odparł, wyczekawszy. — Ksiądz, Chrystusowy sługa, nie mogę ci powiedzieć inaczej, jak: przebacz... Jest to mąż tej, którą chciałeś poślubić; gubiąc go, każesz się posądzać, iż chciałeś się go pozbyć. Ale puścić bezkarnie, aby się jutro ten zbrodzień znęcał znów nad wami — nie można. Czekajcie i milczcie. Wiem, że Sławczyński, niespokojny o zięcia i coś przewidujący, przybył o północy do miasteczka. Pójdę do niego. Spuśćcie się na mnie.
Henryk nie odpowiedział nic; poszedł się upewnić tylko, że więzień mu nie umknął. Praskiemu polecił straż drzwi, Andruszce okna i z Julkiem razem pośpieszył do siostry.
Cecylja już się była uspokoiła. Siedziała blada, starając się braci pocieszyć, a strapiona tem tylko, że Henryk jawnie się pokazać musiał i wydać z sobą.
Piotruska przyniosła właśnie kawę i przypaloną śmietankę, cała we łzach, trzęsąca się, niespokojna, że ksiądz wikary zniknął. Zaledwie tackę postawiwszy na stoliku, poczęła ręce łamać i lamentować.
— To nie kto inny, proszę państwa, tylko ten wisielec Andruszka, do wszystkiego złego pierwszy. Pewnie fajeczkę sobie zapalił. Ja sto razy mówiłam, że z tego chłopca musi być nieszczęście; ale jeżeli to jemu na sucho nie ujdzie...
— Piotrusiu, serce moje, — rzekł Henryk, — gdy się zapaliło, Andruszka był u nas na górze.
— A wprzódy ognia zatrząsł — bo skądżeby się on tam wziął. Przecie tam nikt nie chodzi, nie mieszka? Żeby zaś miało być podpalenie... co my komu winni? Boże miłosierny!
Cecylja milczała.
— Moja Piotrusiu, idź spocznij. Niema już co mówić o tem.
Chłopcy milczeli obaj. Minęła dobra godzina, gdy od miasta ksiądz Kulebiaka się pokazał, ogromnemi kroki śpiesząc do pałacu. Spostrzegłszy go w ulicy, wymknął się Henryk nieznacznie i w dziedzińcu go pochwyciwszy, wszedł z nim do ogrodu. Wikary łzy miał w oczach.
— Sławczyńskiego zastałem — rzekł. — Powiedziałem mu wszystko. Stary włosy sobie z głowy wyrywa. Raz chce zięcia poświęcić, to znowu ratować... stracił przytomność i rozum. Musiałem czekać, żeby ochłonął. Koniec końcem, gotów jest zapłacić, co chcecie, gotów za siebie i za niego dać cyrograf, byle sromu nie miał. Błaga i prosi, abyście go ratowali.
— Wszystko to — wtrącił Henryk — potrzebuje w ich własnym interesie tajemnicy. Poszedłbym sam do niego, ale będzie to nadto widoczne. Jak skoro noc zapadnie, mój ojcze, udamy się do niego razem. U drzwi komórki niema nikogo, oprócz starego ogrodnika, który będzie milczał. Chciejcie, mój dobry ojcze, kilka słów przemówić do tego... a ja pomówię z siostrą.
Z mocnem postanowieniem nieczynienia już tajemnicy przed Cecylją, wszedł Henryk, zawsze jeszcze trochę rozgorączkowany, i pocałował ją w rękę.
— Cesiu, tobie, co nam zastępujesz matkę i babkę... tobie, której winniśmy wszystko — ja nie mam prawa dawać ani przestróg, ani nauk. Jestem zmuszony tylko cię prosić: zachowaj spokój i nie trwóż się. Nie chcę, by coś ważnego dla nas stało się bez twej wiedzy.
Cecylja spojrzała nań zaciekawionemi i trwożnemi oczyma.
— Gdyśmy wracali od hrabiego, Mazurowicz na mnie czyhał w lesie i strzelił do mnie. Kulą dostałem w piersi — tu — ale na piersi miałem pudełko darowane mi przez Sulejowskiego, na którem się kula spłaszczyła. Leśniczy hrabiego schwytał napastnika i wiemy, mamy dowody, kim on był.
Blada i drżąca szepnęła Cesia:
— Nie potrzeba było i dowodów.
— Stajnię podpalił ten sam, sądząc, że nas puści z dymem; ale tym razem schwytaliśmy go na uczynku. Mazurowicz siedzi w komórce pod schodami.
Cesia zerwała się z krzesła.
— Henryku, — zawołała — to największe nieszczęście, jakie się nam przytrafić mogło! Będziemyż zmuszeni go wydać?
— Nikt o nim nie wie, prócz nas i księdza Kulebiaki. Nie myślę się mścić, puszczę go; ale muszę spokojność naszą zapewnić. Wikary już mówił ze Sławczyńskim. Śmieszny stary, chce się nam opłacić!
— Któżby grosza jego tknął? — krzyknęła Cecylja. — Henryku! splamiłbyś się!
— Przecież mnie o to nie posądzasz; lecz zawarować się muszę — rzekł brat. — Dziś wieczorem.
Na te słowa, wszedł powracający od drzwi więziennych ksiądz Kulebiaka.
— Co z nim? — zapytał Henryk.
Wikary oczy zwrócił na Cecylję.
— Wiem wszystko — odezwała się cicho.
Ksiądz Kulebiaka odetchnął..
— Ledwiem się go dowołał — rzekł. — Myślałem, że go znajdę rozwścieczonym, bałem się, aby, uchowaj Boże, ćwieka jakiego nie napytał i nie obwiesił się — ale nie: zupełnie zesłabł i upadł na duchu. Płacze... opuścił go szał, a napadł strach. Sybir, ubóstwo, wszystka praca życia stracona! Dziś już nie żąda niczego, tylko się wykupić. A zważ, — dodał wikary — co to są za ludzie: obaj z teściem pierwsze słowo na ustach mieli — pieniądze. Obiecuje się precz stąd wynieść, co lepiej, i dać na siebie zapewnienie piśmienne.
— Dosyć nam będzie tego, mój ojcze, — odezwała się Cecylja — gdy obaj ze Sławczyńskim podpiszą to zobowiązanie, stwierdzone świadectwem waszem.
Spojrzała na Henryka. On głową skinął, że się zgadza.
— A każcie mi teraz dać kawy, — zawołał, padając na krzesło, wikary — bom, choć nie ułamek i siły mam dosyć, ale dzisiejsza noc, a potrosze i dzień, jakoś mnie złamały. I jedną mszyczkę świętą przyszło dla was opuścić. Ale Bogu milsze to może, iżem tu był, z wami.
Obstąpiły go dzieci, a stary głowę w dłoni utopił zamyślony.
— Przebyliśmy chwilę, jaka się w życiu ludzkiem trafia rzadko — dodał zcicha. — Sprawiedliwość Boża ma swe drogi, których my nie widzimy, i swe rachuby, których my nie rozumiemy. Rzadko tak jawnie pomsty szuka i tak się objawia, jak dzisiaj. Ja na to, co się tu stało, patrzę z trwogą, jakby wobec siły Bożej, przed którą człowiek czuje się prochem. A otośmy obecni byli wyrokowi i spełnieniu.
Zamilkł, dodając pocichu.
— Amen... Dziękujcie Bogu nawet za to, że wam dozwala uniknąć zemsty i móc przebaczyć.
Przez cały dzień gaszono jeszcze i zalewano resztki ognia; ludzie byli zajęci i wśród zamieszania niepostrzeżonem przeszło pilnowanie komórki. Nad wieczór, nie doczekawszy się księdza Kulebiaki, sam Sławczyński, trochę tylko zmieniwszy zwykłego stroju, prześliznął się do pałacu. Ani Henryk, ani z rodziny nikt nie chciał go upokarzać, lub powiększać cierpienia wymówkami. Praski i Andruszka wprowadzili więźnia przez sień ciemną do pustego salonu, gdzie ksiądz Kulebiaka gotowy już cyrograf obu im podpisać kazał. Sławczyński, dla ujęcia Horyszków, koniecznie chciał przynajmniej szkody z pożaru wynikłe nagrodzić, lecz i tych przyjąć nie myślano. Upokorzony, blady, w podartych sukniach, pół żywy Mazurowicz księdza w rękę pocałował, płacząc.
— Idźcie z Bogiem — rzekł zimno wikary — idźcie z Bogiem! wszystko skończone.
Wyjrzał jeszcze przeze drzwi, ażeby się z kim nie spotkali, i upewniwszy się, iż sień i dziedziniec puste, obu wypuścił.
Tak się skończyło pocichu to dzikie i zacięte prześladowanie Horyszków, a chociaż ludzie czegoś się może domyślali... milczano.
Sławczyński pozostał w Błotkowie, ale ociężał i mało się już pokazywał. Mazurowicz trzeciego dnia, zabrawszy żonę, a majątek zdawszy teściowi, ażeby go sprzedał, wyjechał co najśpieszniej.
Henryk, nie mając już najmniejszego powodu do ukrywania się, kilka dni jeszcze pozostał. Straszliwa ta noc, która wstrząsnęła wszystkimi, błogosławione sprowadziła za sobą skutki. Cecylja uczuła się bezpieczniejsza, odetchnęła. Wiedziała, że jej pozostawało może stokroć gorsze, bo potajemne prześladowanie marszałka; ale to daleko już dla niej było znośniejsze — czuła w sobie siłę wzgardzenia niem.
Jednym z najjawniejszych dowodów, że kuzyn zaparł się ich zupełnie, było i to, że gdy całe niemal sąsiedztwo dawało im po pożarze staropolskie dowody współczucia — on ani się zgłosił, ani dowiedział. Ryngoldowie nie odzywali się także, lecz w kilka dni kazali wieczorem pod spaloną stajnię przywieźć całe drzewo potrzebne na jej pokrycie, które u nich przygotowane stało do nowej budowy. Ekonom, co je składał, miał polecenie nie mówić, od kogo pochodziło, i, o ile się to da uskutecznić, pocichu je na placu złożyć. Hrabia, który natychmiast napisał do Juljana, ofiarując mu, co tylko było potrzebne, otrzymał podziękowanie. Cecylja kazała napisać, że już ma wszystko, że jest mu nieskończenie wdzięczna, ale niczego przyjąć nie może.
Nie uszło jej baczności, że Julek wzdychał do nauki i zazdrościł bratu. Wyrwał się z tem już w pierwszej chwili po przybyciu Henryka i potem kilka razy, za co się sam na siebie gniewał.
Henryk miał odjeżdżać, gdy Cecylja weszła do nich na górę, poważna jak zawsze, i smutniejsza niż zwykle i zamyślona. Łza się jej w oku kręciła, ale po ustach uśmiech przymuszony przelatywał.
— No, a gdzież Julka tłumoczek? — zawołała z progu, patrząc na maleńki podróżny przybór Henryka.
— Jakto? — spytał zdziwiony Julek. — Ja, o trzy mile tylko przeprowadzając Henrysia, niczego nie potrzebuję.
— A ja myślałam, mój drogi, że ty się zdecydujesz przeprowadzić go aż do Warszawy, i oto właśnie przygotowałam ci wiatyk.
Julek patrzył, mocno zdziwiony. Pogłaskała go po głowie.
— Serce ty moje, szkoda ciebie na ogrodnika. Tobie się trzeba uczyć i szukać innej drogi, szerszej a wyżej prowadzącej. Ja, stare pannisko, która na świecie nie mam nic lepszego do roboty, przy pomocy poczciwego Praskiego, będę się tutaj krzątała, abyście mieli swój kątek i przytułek dla spoczynku. Julkowi trzeba dalej. Tak, jedź, mój drogi! Wiem, że z duszy tego pragniesz, żeś zostać chciał tylko dla mnie... Ale ja was przecie nie tracę — wy i tak nie zapomnicie o mnie... Dopóki ta groza od złych ludzi i strach były nad nami, przyznaję się wam, obawiałam się zostać sama. Ale teraz... Julek może jechać i — pojedzie.
Stał jeszcze Julek niepewny, czy ma tę ofiarę przyjąć. Serce mu biło; ale jakże było tę, która im zastąpiła wszystkich, zostawić samą na tej pustce, z jedną tylko pracą?
— Cesiu, to nie może być! — zawołał Juljan. — Zawszeż ty masz być ofiarą, a my tobie obowiązanymi, bez możności wywdzięczenia się? Mylisz się, sądząc, że już jesteś bezpieczna — został jeszcze marszałek.
Cesia uśmiechnęła się.
— Zerwał z nami, — rzekła — obawy nie mam, tem bardziej że, jak wszyscy głoszą, żeni się z panią Ratajewską.
— Przepraszam — wtrącił Julek. — Najbliższy sąsiad pięknej pani, hrabia Sulejowski, więc najlepiej uwiadomiony, zaręcza, iż ten cień projektu rozbił się o jakieś wątpliwości wdowy co do stanu majątku marszałka.
— Być może, ale miłość marszałka nie rozbiła się jeszcze o nic; zatem z tej strony możemy być spokojni. — Julek jedzie, — dodała stanowczo — ja proszę go o to... Julek jedzie uczyć się, czego chce, aby zostać czemś więcej, niż moim ogrodnikiem.
Uścisnęła go, mówiąc to, a brat w zapale do nóg się jej rzucił.
— Wszystko to bardzo ładne, — odezwał się Henryk — ale jeszcze nie rozumiem, jak można bez zgryzoty sumienia Cesię porzucić tak samą.
— Ale jakże samą? — żywo wtrąciła siostra. — Liczmy: ksiądz Kulebiaka, stary Szmul, filozof Praski, najpoczciwsza Piotrusia, a nawet i wisusowaty Andruszka.
— No, to dodajmy jeszcze jednego, — odezwał się Julek figlarnie — na którego ja liczę najwięcej.
Cesia się zarumieniła.
— Proszę cię, milcz.
— Moja droga, on jest z taką czcią dla ciebie.
— I ja też jestem dla niego z największą wdzięcznością, ale ponieważ postanowiłam, jak wiecie, zostać starą panną, opiekun tak młody byłby mi niewygodny. Nie zechcecie przecież siostry narażać choćby na pozory.
— Cesiu, on się z tobą ożeni! — zawołał Julek. — Ja ręczę.
— Ale ja nie pójdę za niego — stanowczo przerwała siostra. — Rzecz jest skończona. Pakuj swój tłumok, myśl o tem, czego się będziesz uczył, a mnie zostaw samej sobie i opiece Bożej. Przypomnijcież sobie, że mając lat szesnaście, opuściłam ten dom, nieświadoma życia, sierota, nie znająca ludzi, z wolą tylko niezłomną pracowania dla was i dla siebie. Z tej próby — westchnęła — wyszłam, jeśli nie zwycięsko, to ręką obronną, spokojna w sumieniu, i mogłam jeszcze otworzyć wam drzwi do nauki i pracy, natchnąć was odwagą. Zostawcież mnie z ogródkiem, który będzie moim, przeze mnie stworzonym światem. Znajdziecie mnie tu tęsknie zawsze was wyglądającą. Wkładam tylko na Julka ten sam obowiązek, jaki spełnia już Henryk, obowiązek regularnej, szczerej spowiedzi przed siostrą.
Julek był w humorze żartobliwym.
— A gdybym ja, broń Boże, zakochał się? — spytał.
— Byłoby to w istocie nieszczęściem wielkiem, bo oderwałoby cię od obowiązku zdobywania najprzód niepodległości; ale... sercu podobno rozkazywać nie można. Gdybyś się zakochał w ubogiem, poczciwem, pracowitem dziewczęciu, któreby... — spojrzała mu w oczy. — Siostrze się przyznać i do tego potrzeba.
— Tymczasem — szepnął Julek — daję ci słowo, że zakocham się w nauce.
— Czemże chcesz zostać?
Julek się zafrasował.
— Może to nie wypada dla Horyszki...
Cecylja się roześmiała.
— Nie rozumiem — rzekła. — Wszak nawet szewcem mógłbyś zostać bez zakały dla imienia, byle nie partaczem.
— A! przepraszam, — krzyknął Julek — w takim razie wolę być ogrodnikiem.
— Więc czemże?
— Czem? Gdybym słuchał skłonności, zostałbym artystą... Ale malarz czy rzeźbiarz chodziłbym bez butów. Posłucham więc rozumu. Botanika mnie już trochę przygotowała, — szepnął Julek — ot, zostałbym doktorem z ochotą.
Cesia klasnęła w ręce.
— Cudownie! Tylko mocno, mocno uczonym i dobrym jak anioł! Czy może być co piękniejszego? Nie byłże i Chrystus lekarzem?
Cały dzień przepaplali tak i do wyjazdu nie przyszło. U stołu Henryk i Julek razem osnuli plan, aby, jadąc, wstąpić do Bobryniec do hrabiego i pożegnać go. Należało mu się to od nich za tyle przyjaźni dowodów. Cesia się nie sprzeciwiała.
— Dobrze, — rzekła — a ja nawet daję wam poselstwo do niego.
Zdziwieni bracia spojrzeli na nią.
— Tak jest. Powiedzcie mu, że ja go uporczywie, koniecznie swatać będę z Ryngoldówną. Jadwisia jest dobra... miła... ich położenie w świecie równe... wiek stosowny... Ofiaruję się gorliwie, jak prawdziwa przyjaciółka, popierać jego sprawę, wyrozumieć rodziców, pannę przygotować, natchnąć ją dla niego szacunkiem i życzliwością. Możecie mu to ode mnie powiedzieć. Julek ją widział razy kilka, więc może jej oddać sprawiedliwość. Hrabiemu zacięży samotność, a nie życzyłabym mu pani Ratajewskiej, którą widziałam wprawdzie krótko, ale mi się mocno nie podobała. To żona dla pana Bolesława — dodała nieco złośliwie.
Chłopcy podjęli się poselstwa, choć Julek przysięgał się, że hrabiemu będzie ono przykre i jakoś posmutniał. Cesia mu się długo o tem nie dała rozszerzać.
— Jeszcze nie jesteś doktorem! — zawołała wesoło. — Schowaj na później swoje rady.
Z tą przymuszoną nieco wesołością spędzili chwile ostatnie; ale w miarę, jak się godzina rozstania zbliżała, smutnieli wszyscy. Julkowi się aż łzy kręciły w oczach. Cesia pożegnała ich uśmiechem, a gdy bryczka potoczyła się od ganku, gdy w tej pustce milczącej znalazła się tak osierocona i sama, gdy gwar głosów braterskich uleciał... schyliła czoło na stół i chustka jej od łez była wilgotna.


IV.

Prawie lat pięć upłynęło od opisanych wypadków i była znowu wiosna prześliczna, a drzewa pośpiesznie rozwijały się do życia nowego. Toż samo lazurowe niebo śmiało się, przeglądając z za białych chmurek i ptactwo ciągnęło na stare gniazda i łożyska, na których je pokolenia całe poprzedziły... a zdala patrząc, nie znalazłby podróżny żadnej niemal zmiany w Zawiechowie.
Mury pałacu, przed kilku laty odświeżone, teraz już poszarzały, a za dworem widać było jakby młody las szkółek owocowych i drzewek, i dachy cieplarni, i szeroką przestrzeń, oknami pokrytą; przed nią uprawne zagony, jeszcze szare, gdzie niegdzie już w rząd wysadkami były poznaczone. Kręcili się tu chłopcy ogrodowi, nakrywając jedne, odsłaniając inne rośliny, i stary Praski, w aksamitnej czapeczce na głowie, chodził po tem swojem państwie, z pociechą spoglądając, jak posłusznie rosły jego ulubione wychowanki. Zakład zawiechowski doszedł już był i wcale poważnych rozmiarów, i znakomitej sławy w sąsiedztwie. Był on w stosunkach z innemi tego rodzaju większemi w Europie instytutami i zaopatrywał je w rośliny krajowe, które kultura umiejętna przekształciła do niepoznania, ku ozdobie ogrodów.
Praski i panna Cecylja cieszyć się mogli dziełem swem, które zamiłowanie ogrodów, uprawę drzew owocowych, a nawet roślin pastewnych i nowych zbóż odmian, ułatwiało tej części kraju. Wszyscy też wkońcu, co z przekąsem odzywali się o dziecinnej fantazji panny Cecylji, nauczyli się oceniać jej zasługi. Ogród nie przynosił może fantastycznych tych zysków, o których ludzie roili, zdala nań patrząc, lecz nietylko utrzymywał siebie, dom, właścicielkę, ale starczył jeszcze na ulepszenia nowe, na pomoc Henrykowi i Julkowi i na stworzenie nieodbicie potrzebnego zapasu, na nieprzewidziane wydatki. Sam handel nasionami opłacał koszta wszelkie. Wiodło się co rok lepiej i raźniej.
Szkółki porosły, ogrody bujały — lecz ktoby spojrzał na smutne oblicze tej, co to wszystko stworzyła, nie wyśledziłby na niem tego zadowolenia, jakie słusznie zaczerpnąć mogła z widoku swojego dzieła.
Lat pięć tego spokojnego, pracowitego życia nie zostawiły po sobie śladów na młodej zawsze i pięknej twarzy Cecylji. Oczy jej czarne błyszczały tym samym ogniem inteligencji i uczucia hamowanego; świeżość nie znikła z oblicza, które rumieniec oblewał, lub bladość pokrywała, za najmniejszem drgnieniem serca. W towarzystwie zieloności i kwiatów, królowa ich, zdawała się wiekuistą młodość zapożyczać z ich blasków i woni; ale tęsknica spokojna, jakby skazanego nieodwołalnie na śmierć powolną, obłokiem jakimś osłaniała tę uroczą postać. Ożywiała się chwilami, gdy nowe zjawisko jakieś, gość młody z dalekich światów, po raz pierwszy otworzył kielich na powitanie i nieznaną wonią napełnił powietrze; lecz wróciwszy do samotnego pokoju, gdy wszelka praca była skończona, gdy trzeba było wytchnąć i spocząć, siadała jak posąg, zadumana i półmartwa.
Schwytawszy się na tej tęsknicy, co rychlej porywała książkę, szła do fortepianu, tworzyła sobie zajęcie, aby mechaniczna praca i potrzeba zwrócenia uwagi na jakiś przedmiot obojętny odciągnęła myśl od kontemplacji i bólów wewnętrznych.
Tych chwil atoli smutku mało kto kiedy był świadkiem; podpatrzyli je chyba domowi... obcy ledwie się ich mogli domyślać. Uwielbiano tę niezmordowaną wytrwałość pięknej, młodej, swobodnej kobiety, która, poślubiwszy się obowiązkom, spełniała je z tak bezprzykładną surowością dla samej siebie.
Prędzej czy później najzaciętsi nawet nieprzyjaciele zmuszeni są ocenić tę cnotę tak rzadką logiki życia, idącej wprost swą drogą do jasno pojętego celu. Wszyscy też dawni nieprzyjaciele rodziny, i ci, co wyśmiewali pomysł biednej marzycielki, składali hołd jej rozumowi i charakterowi. Ten zarosły chwastami i zdziczały ogród, ta pustka nieużyteczna, w której żyć nie było z czego, stały się źródłem dochodów, dawały niezależność, a obiecywały w przyszłości więcej jeszcze. Zazdrościli jedni, dziwili się drudzy, na pociechę sobie mówili inni, że wszystko to Praski stworzył i utrzymywał — lecz, koniec końcem, biedni Horyszkowie nie potrzebowali nikogo. Julek kończył medycynę i już się nawet dał poznać jako bardzo zręczny operator, tak że mu na zajęciu i na świetnych nie zbywało widokach. Henryk miał miejsce zarządzającego w znacznych fabrykach, które mu już więcej przynosiło, niż dobra wieś w okolicy Zawiechowa. Jeden i drugi nietylko nie potrzebowali pomocy siostry, ale zmuszali ją, aby dozwalała ulubiony zakład swój powiększać ich kosztem i stawiać go na coraz wyższej stopie.
To polepszenie losu, chociaż je winni byli i własnej pracy, rozumieli dobrze, iż głównie zawdzięczali tej opiekunce, co się dla nich poświęciła, co z tą myślą rozpoczęła życie i całe je dla niej oddała w ofierze. Kilka razy na rok mieniali się bracia, odwiedzając Zawiechów, lub przybywając razem to na imieniny, to na święta. Naówczas były to dni spowiedzi i wyznań wzajemnych, których siostra z zajęciem słuchała, rzucając czasem słówko, dające do myślenia, choć nie było rozkazem, choć zaledwie radą nazwać się mogło.
To, co dwór otaczało, więcej się zmieniło, niż on sam i jego gosposia. Piotruska postarzała znacznie, mówiła ciągle prawie jedno i to samo, gderała zawsze na służące stereotypowym sposobem; ale głowa się jej trząść zaczęła i częściej niż dawniej napadała ją senność. Byle usiadła biedaczka, oczy się jej kleiły i ręce opadały. Tak często, siadłszy z koronką w ręku, drzemiąc i przerywając sobie sen kilku słowami modlitwy, przesiedziała północ i ani się wyspać, ani wymodlić nie mogła. Zajmowała zawsze napozór toż samo w domu stanowisko, lecz ją wyręczano nieznacznie, bo podołać mu nie mogła, a wyrzec się go nie chciała. Oczy nie dopisywały, ruch więcej zbliżony był do przesuwania się, niż do chodu; jadała mało, a przeżywiała się najczęściej samą kawą, której teraz oszczędzać nie potrzebowała. Dom był zaopatrzony obficie we wszystko; nawet pewna wytworność skromna już się w nim postrzegać dawała.
Zmienił się także ksiądz wikary Kulebiaka, jak to starym najczęściej się zdarza, wskutek jednego wypadku. Po nocy, śpiesząc do chorego, wywrócił się z wozem, nogę złamał, a zmuszony leżeć z nią długo, postradał siły, które już w jego wieku odzyskać było trudno. Chodzić musiał o kiju, ale przypadek ten wcale go nie odstręczył od równie gorliwego spełniania obowiązków.
Usque ad finem — powtarzał pocichu tym, którzy radzili mu więcej spoczynku.
Przychodził on często do ogrodu panny Cecylji, która kwiatów na ołtarze do kościoła obficie dostarczała, oglądał wszystko z zachwyceniem i nie mógł się potem nacieszyć tem błogosławieństwem Bożem, jakiego doznał Zawiechów. On i Piotruska, patrząc na to, do jednej zawsze myśli wracali: „żeby nasza starościna była tego dożyła!“
Gdy intrygi pana marszałka, wieściami uwłaczającemi sławie panny Cecylji, zaniepokoiły sąsiedztwo, a Ryngoldowie znacznie dla niej ostygli, po wyjeździe obu braci zamknęła się zupełnie w domu i oddała całkiem pielęgnowaniu swoich wychowańców. Zniknięcie Mazurowicza i jego żony, o którem różnie mówiono i wnioskowano, milczenie Sławczyńskiego, który ani źle, ani dobrze o Horyszkach nie mówił i wspomnień ich unikał — oddziałało też na usposobienie ogółu. Zaczęto zdala wpatrywać się ciekawie w to osobliwe gospodarstwo zawiechowskie, dziwić się mu, a sklepik z kwiatami i owocami, założony w miasteczku, ogromne miał powodzenie. Uprzedzenia znikały. Pełna powagi i spokoju postać panny Cecylji, która szła swą drogą, wcale zdając się na świat nie oglądać, najgorzej nawet usposobionym imponowała. Z nieprzyjaciół, usiłujących szkodzić, został jeden tylko pan marszałek. W miarę jak się polepszało Horyszkom, sprawa jego z nimi coraz dlań stawała się gorsza. Czuł to dobrze, lecz nie umiał radzić na to. Nie próbowano nawet zbliżać się do niego, czego on byłby może pragnął, lecz nie śmiał i nie miał ku temu sposobności. Rozpoczęte staranie o rękę pięknej pani Ratajewskiej dziwnie się jakoś rozchwiało, a raczej przeciągnęło niezrozumiale. Wdowa, dowiedziawszy się o nieszczególnym stanie interesów marszałka, zawahała się z oddaniem mu ręki; lecz że miała sprawę zawikłaną w Opiece, a pan Bolesław był jej potrzebny, nadzwyczaj zręcznie nie dopuszczała go do oświadczenia się, aby nie być zmuszoną, odmawiać stanowczo. Marszałek, którego czułe serce zawsze potrzebowało jakiegoś zajęcia, rzucał się potem w różne strony, nie mając do nikogo szczęścia, a ile razy dostał delikatną odprawę, powracał do pani Ratajewskiej. Tu zawsze przyjmowany był doskonale i bawiony; nadskakiwano mu, ale ostrożna pani układała się w ten sposób, aby, gdy niebezpieczeństwo oświadczenia zagrażało, napozór błahą i chwilową zwlec je przeszkodą. Kto inny byłby się może poznał na tym manewrze, który się często powtarzał i nie mógł być przypadkowy; lecz pan Bolesław pochlebiał sobie, że to były figle złośliwego losu, a nie filuternej pani.
Zdala dowiadywał się on rozmaitemi sposobami, o których wynalezienie łatwo mu było, jak i co się działo w Zawiechowie. Wypadek z Mazurowiczem, o którym potajemnie szeptano, bo stary Sławczyński sam się podobno przed jakimś przyjacielem, sub sigillo, o tem wygadał przy kieliszku, przeraził marszałka i dał mu do myślenia. Łatwo było obrachować, że opinja zwróci się ku tej rodzinie, na której on chciał zemścić się potwarzą; zamilczał więc i oczekiwał. Dowiedział się potem o wyjeździe Juljana i Henryka, o powodzeniu ich obu, o zyskanej przez nich niezależności, o poszanowaniu, jakie wzbudzała powszechnie panna Cecylja. Sprawa jego się psuła. Temu, co rzucił jawnie w obieg przeciw nim, kłam zadawał każdy rok upływający. Wiedziano, że między Zawiechowem a hrabią nie było żadnych stosunków, że panny Cecylji podejrzewać nie było nawet można, tak starannie choćby cienia pozoru unikała. Marszałek cofnąć się nie mógł, zamilkł wszakże. Radby był wyjść z tego fałszywego położenia, które teraz jemu najwięcej szkodziło, ale nie widział jakoś sposobu.
W czwartym już roku szukał pozoru, aby się znowu zbliżyć do Zawiechowa i przejednać z siostrzeńcami; lecz znaleźć go było trudno. Ile razy przyjeżdżali bracia, a rozmowy toczyły się o przeszłości, unikali wszyscy wspomnienia marszałka, jakby go na świecie nie było. Juljan jednak miał wreszcie konieczną potrzebę udania się do kancelarji, dla wyjęcia jakichś papierów, i pojechał do miasteczka. Trybem zwyczajnym podał prośbę, o której dano wiedzieć panu Bolesławowi. Wiadomość ta mocno go poruszyła; rozkazał sekretarzowi, ażeby papiery gotowe oddał mu na ręce, a Juljanowi oznajmił, iż go marszałek prosi do siebie.
Zdziwiło to Julka, który zrazu zawahał się, co ma począć, lecz po namyśle, postanowił nie drażnić gorzej wuja i udał się do niego. Marszałek czekał nań w swoim gabinecie, a ujrzawszy wchodzącego z posępną i chłodną twarzą, nagle na szyję mu się rzucił, łkając i nie mogąc niby wyrzec słowa. Julek nie wiedział dobrze, jak to ma przyjąć. Z chustką na oczach, marszałek padł na fotel, długo odgrywając niepohamowane wzruszenie. Ręce mu się trzęsły... głosu brakło... Wskazał Julkowi krzesło.
Gdy po długiej oczekiwania chwili mógł wreszcie przyjść do słowa, wyraził najprzód tę boleść, jakiej doświadczył, gdy okrutnie znieważony, posądzony, obrażony, zmuszony był zerwać z rodziną, co serca jego ocenić nie umiała. Wszystko tłumaczyła ta jedna okoliczność, z którą marszałek taił się całe życie, iż podlega napadom lunatycznym. W takim stanie bezwiednym owej nocy pamiętnej pochwycił go Julek, czego omało życiem nie przypłacił. Tłumaczenie to było jawnie naciągnięte, ale dowodziło, że marszałek chciał się uniewinnić i pojednać z rodziną.
Więcej to pono jemu, niż jej było potrzebne; Julek też, nie rozczulając się zbytecznie, przyjął, co mu dawano za dobre i... rodzaj zgody stanął znowu. Marszałek czulszy był, niż kiedykolwiek; mówił, że chlubi się Horyszkami, uwielbiał energję, z jaką dźwignąć się umieli bez niczyjej pomocy, siłę ducha, z jaką walczyli i t. d., i t. d.
Julek musiał pozostać na obiedzie, a gdy wyściskany powrócił do Zawiechowa i zawiózł tam tę nieprawdopodobną wiadomość, Cecylja przyjęła ją, pobladłszy, i z twarzy jej wnosząc, raczej zafrasowana, niż uradowana.
Pan Bolesław nic nie wspominał o dalszych stosunkach, nie mówił, czy będzie w Zawiechowie, ale to prędzej lub później wypadało samo z siebie. Zapraszał tylko obu braci i, troskliwie dopytując się o ich losy, unosił się nad zdolnościami, jakich dali dowody.
Wobec osób, przed któremi wprzód tak jawnie oświadczał się przeciwko swym krewnym, rzecz została wcale innym sposobem usprawiedliwiona.
Gdy we dni kilka po przejednaniu się z Julkiem, który miał zawieźć do Zawiechowa gałązkę oliwną, spotkali się z podkomorzym Ryngoldem w miasteczku, stary nie mógł się wstrzymać, ażeby nie powinszował świętej zgody.
— Czcigodny panie podkomorzy! — zawołał, wysłuchawszy go, marszałek i ręce załamując tragicznie. — Jakie to nieszczęście, gdy u nas człowieka nie rozumieją i słowo każde fałszywie tłumaczą! Utyskiwałem nad losem moich siostrzeńców — prawda, oponowałem — prawda, nie byłem rad — prawda. Lecz proszę wejść w pobudki moje. Co mnie do tego skłoniło? co?... to co i dziś niezmiennie utrzymuję.
Podkomorzy słuchał z uwagą natężoną.
— Powiem otwarcie — ciągnął dalej marszałek. — Podkomorzy, mąż tak szanowany, patrjarcha nasz drogi, — tu go do piersi przycisnął — podkomorzy mnie zrozumiesz. O co szło? o co? O to, że dla starożytnej szlachty, jak Horyszkowie, których dziadowie i pradziadowie na województwach i kasztelanjach siadywali, ten sposób ratowania się od upadku, jaki wynalazła panna Cecylja, uparcie się go trzymając, ja znajdowałem niestosownym. Noblesse oblige... i tak lada czego chwycić się dla kawałka chleba — nie godziło się. Dlatego ja pannie Cecylji ofiarowałem dom swój. Julka chciałem prowadzić drogą służby urzędowej. Dlaczegóż nie? Za lat kilkanaście mógłby był zostać radcą stanu. Henrykowi dawałem dzierżawę, aby z niej wrócił do dziedzictwa. To były drogi szlacheckie, tradycyjne, według mnie, jedynie godne nas. Wszystko to, co oni przedsięwzięli, dokonali, śliczne jest, ani słowa... ale to dla córki jakiegoś aptekarza, dla synów doktora, dla sierot po panu budowniczym et caetera byłoby właściwe, lecz dla Horyszków... przepraszam — skłonił się i w piersi uderzył. — Być może, wyznaję, że jestem trochę zacofany, nie na wysokości wieku; lecz tradycje nasze, panie podkomorzy! W co się obróci szlachectwo, ta instytucja odwieczna i wiekuista, bez której każdy naród kuleje i...
Podkomorzy zażywał tabakę spokojnie.
— Ja bo także jestem szlachcic i stary, — odezwał się zwolna — ja też, mości panie, nad tą kwestją myślałem i przemyśliwałem. Pamięć przodków jest dla mnie spuścizną świętą, chlubię się nimi... ale... distinguo. Szlachcic musiał był rycerzem i gospodarzem w tych czasach, gdy się masy nie rozbudziły do życia i w wojnie, a ekonomice potrzebowały powodyrów. Nie szkodzi, gdy i dziś szablą a pługiem dalej sobie drogi wyrąbują i wyorują; ale mnie się widzi, że to szlachectwu nie uwłacza, gdy się i na innych gościńcach rej wiedzie. Główna rzecz, aby nie spać i starać się być, jeśli nie na przodzie, to przynajmniej nie na tyle. Kto mi mówi o szlachectwie, temu ja Anglję pokazuję... Tam tylko szlachectwo żyje, bo się nowemi przyrostami zwiększa, bo wciela i przyjmuje, a gdziekolwiek życie panuje, ruch i praca, tam być się stara, wyprzedzić się nie dając.
Marszałek począł od pocałowania podkomorzego, captando benevolentiam.
— Czcigodny podkomorzy, — zawołał — godzę się, uwielbiam; ale mnie moich Horyszków było i jest żal na mechaników i doktorów, a takiej osoby, jak Cesia, na ogrodniczkę. Czegoś świetniejszego dla nich pragnąłem.
— A toż cię, marszałku, nie cieszy i nie wbija w dumę, że te biedne sieroty, nie potrzebując pomocy niczyjej, tak triumfalnie wyszły z rozpaczliwego położenia? Przyznam ci się, że gdybym upadł na majątku — czego Boże uchowaj — a moja Jadwisia została sama i z gruzów umiała stworzyć sobie tak godnie egzystencję nową, duszaby moja z niebios ku niej zleciała.
Marszałek nie skąpił pochwał, lecz wpadł w szlacheckie wspomnienia stare, w reminiscencje tych błogich czasów, gdy w istocie nie było życia, tylko w jednej klasie narodu... rozczulił się, uniósł, wyegzaltował na zimno i podkomorzego pociągnął za sobą w poetyczne światy przeszłości, tak że obaj o rzeczywistości zapomnieli. Marszałkowi czasem nie zbywało na pewnym rodzaju zręczności w razach ostatecznych.
Pomimo zgody, nie pojechał on do Zawiechowa. Wstrzymywał się z tym krokiem jeszcze, rachując na to, że przez braci powoli pannę Cecylję przygotuje. Posądzał ją zrazu mocno o skłonność dla hrabiego, a osiedlenie się jego przypisywał tylko chęci zbliżenia się do niej. Tymczasem przewidywania stosunków bliższych wcale się nie spełniły. Śledzono najpilniej, lecz nie odkryto nic nad to, że stary Praski bywał co niedziela w Bobryńcach. W istocie na tego dziwnego pośrednika zeszła miłość dyskretna hrabiego i nim się ograniczać musiała. Czy stary naturalista i filozof-samouk domyślał się, jaką grał rolę — odgadnąć trudno. Miał niby nadzór nad ogrodami.
Było to właściwością Praskiego, że mu nikt w świecie nie imponował, że nikogo bardzo nie potrzebując, nie lękał się też nikogo i każdemu czuł się równym. Biedny ogrodnik, wśród najświetniejszego towarzystwa, ani dowcipem, ani bogactwem, ani wymową, ani urzędem i znaczeniem nie dawał brać góry nad sobą.
Zupełnie tak samo się znajdował w gronie parobków ogrodniczych, jak książąt, jednym i drugim ostrą, ale przyzwoitą mówiąc prawdę.
Za dawnych czasów, gdy jeszcze był przy oranżerjach hrabiów N. N. w Królestwie, okazywano je ministrowi Lubeckiemu, przybyłemu z Warszawy, a pan Praski czynił honory. Gospodarstwu szło o to niezmiernie, aby go zjednać. Tymczasem minister, który wiele rzeczy umiał i znakomite miał wykształcenie, w botanice palnął okrutnego bąka. Praski podniósł poważnie wzrok, uchylił nieco czapeczki i rzekł dobitnie:
— Otóż to tak się dzieje, gdy kto, jak wasza ekscelencja, mówi o tem, czego nie rozumie.
I z zimną krwią, niezmieszany, wytłumaczył, że tak nie było. Z wielką zawsze powagą poczciwy stary wszędzie w swych grubych butach i surducie z 1825 roku, z zawijanym, bufiastym kołnierzem, czuł się zupełnie na swojem miejscu. Pałace, wspaniałości, przepychy nie dziwiły go, ani przejmowały, ale nowa orchidea, ale roślina nieznana obudzała w nim entuzjazm i poszanowanie. Dziwny też stosunek zawiązał się pomiędzy nim a hrabią, który z nikim prawie nie żył.
Zwykle w niedzielę jechał Praski do Bobryniec i wprost się udawał do oranżerji i ogrodu.
Zawiadywał niemi nieuk, chłop prosty, który dawniej był parobkiem przy ogrodzie i nabrał praktyki, ale głowę miał otwartą i rad się uczył. Ten spełniał, co mu Praski radził i dysponował, a pokochał starego. Oprócz niego, znajdował się prawie zawsze hrabia przy oględzinach i sam im towarzyszył. Ogród dawniej wcale go nie obchodził, lecz w tej samotności, przy braku zajęcia, zaczął go rozrywać. Razem z Praskim obchodzili wszystko najtroskliwiej. Tu szczególne poszanowanie miał stary ogrodnik dla pięknych i ogromnych drzew pomarańczowych, które w bardzo złym stanie razem z majątkiem zostały nabyte. Dzięki staraniom Praskiego, rosły teraz pięknie i w lecie przyozdabiały wspaniałe wnijście do pałacu.
Hrabia rozpytywał zwykle nietylko o swój ogród, o który mu pono najmniej chodziło, ale o zakład panny Cecylji, a o tym Praski, jako o swem dziecięciu najmilszem, bardzo mówić lubił. Najczęściej trafiało się, że w tej poufnej rozmowie Praski się wynurzył z tem, coby mu jeszcze sprowadzić należało, a potem składało się tak, iż właśnie hrabia tegoż samego potrzebował, to samo sprowadzał i miał jako niewłaściwe sobie lub niemiłe zabezcen do zbycia. Ponieważ manewr podobny powtarzał się często, Praski, choć był monomanem i nie myślał, tylko o mamie-naturze i jej pierworodnych dzieciątkach — nie mógł nareszcie nie dostrzec, iż to coś zakrawało na zręcznie narzucane dobrodziejstwa. Wszakże, czy mu się to zdało niewinnem a przyjemnem, czy bardzo właściwem nawet, nie dał do zrozumienia, iż się na tem poznaje.
Raz tylko, gdy chodziło o znaczną partję gladjolusów, sprowadzonych od van Houtena i zupełnie niepotrzebnych hrabiemu — Praski się odezwał:
— A już nie wiem, czy pannie Cecylji mogę to proponować, bo... coś się na ostatnie lilje owe rumieniła i rzucała... więc do czasu trzeba odłożyć, bo się pozna na sztuczkach.
Hrabia zamilkł, a stary nie wznawiał rozmowy. Zwykle rozpytywał gospodarz o zdrowie, o zajęcie, o to, co się w domu działo, czy były wiadomości od braci, co panna Cecylja robiła i t. p. Narzucał czasem kosztowne dzieła botaniczne Praskiemu do przejrzenia, z prośbą, aby je udzielił swej pani i nie odbierał prędko, gdyż nie były mu potrzebne. Z ogrodu szli na śniadanie. Praski siadał z hrabią i gawędzono znowu. Stary powracał potem do ogrodu, dla dopilnowania szczegółów, i zjawiał się jeszcze na obiad. Najczęściej jadali go we dwóch, przy dobrym wina kieliszku. Ogrodnik chętnie opowiadał, zawsze bardzo serjo, przygody swojego życia, wielce urozmaiconego, wykładał swoje dziwaczne teorje i dopiero wieczorem do domu powracał. Nazajutrz, choć niepytany, niby tak z własnego natchnienia, milczącej pannie Cecylji opowiadał Praski, co wczoraj widział, robił, nawet o czem mówili, o co się posprzeczali, powtarzając słowa hrabiego. Nigdy mu nie przerywano, ale milczenie go nie zrażało, nałogowo odbywał to, jak pańszczyznę. Czy wiedział o tem, czy nie, że służył za węzeł, łączący dwa serca, które biły dla siebie, dwie istoty, rozdzielone wymaganiami świata... tego się domyśleć było trudno. Wogóle Praski wyglądał, jakgdyby o niczem nie wiedział, co się na świecie działo.
Wszystko to trwało lata całe, stawało się powoli nawyknieniem, koniecznością, potrzebą, i nic nie zwiastowało, ażeby się tu co zmienić mogło. Było to coś doprawdy podobnego do życia Heloizy i Abelarda, patrzących na siebie zdaleka z dwóch klauzur, oczyma duszy i sercami... Hrabia nadto szanował Cecylję, ażeby się pokusił o zawiązanie bliższych, a zakazanych przez nią stosunków. Chciał okazać, że umie cierpieć, milczeć i być posłusznym.
Gdy Julek z Henrykiem, mając wyjeżdżać, otrzymali polecenie swatania hrabiego z panną Ryngoldówną, wywiązali się z tego dosyć zręcznie. Julek wziął to na siebie i pół żartem, pół serjo tę myśl siostry i życzenie wypowiedział. Hrabia słuchał zdziwiony i trochę niecierpliwy, a wkońcu jakby podrażniony.
— Kochany Julku, — rzekł — proszę cię, wszak pewnie pisać będziesz wkrótce do siostry. Napiszże, jak mi dobrze życzysz, że wogóle nie mam najmniejszej ochoty się żenić, że za ten projekt panny Cecylji, gdybym się na nią, którą czczę i wielbię, mógł pogniewać, doprawdy pogniewałbym się.
Julek co do słowa w liście do siostry to powtórzył.
Na tem się jednak nie skończyło. Gdy po pożarze w Zawiechowie znowu państwo Ryngoldowie zaczęli się zbliżać do Cecylji, a ona po wyjeździe braci i sama bywała częściej w Żytkowcach i przyjmowała podkomorzynę z córką, które tu niekiedy po całych dniach przesiadywały — z innej strony poczęła Cesia te swaty. Odmalowała hrabiego, jako człowieka charakteru szlachetnego, wytłumaczyła jego rozwód, wystawiła go z tak pięknej strony, iż i Jadwisia się nim trochę zajęła, i podkomorzyna wzdychała do tej myśli, aby go pociągnąć do córki. Nie śmiała długo o tem mówić mężowi, lecz naostatek jej się to wymknęło mimowolnie i wyspowiadała się ze wszystkiego. Z podkomorzym było wszakże dosyć trudno: człowiek prosty i prawy, niecierpiał rzeczy naciąganych i podrabianych.
— Wszystko to dobre, moja jejmość, — rzekł — wierzę święcie temu, co mówicie; ale... cóż my na to możemy? Ciągnąć go do córki?... a niech mnie Bóg od tego strzeże i moją dobrodziejkę także! Pójdzie Jadwisia zamąż prędzej, później; zostawmy to Opatrzności, ale nie uprzedzajmy jej ludzkim rozumem... on w tych rzeczach często zawodzi.
Podkomorzyna, w wielkim a wielkim sekrecie, tyle tylko uczyniła, iż pana Heljodora wykomenderowała parę razy, aby hrabiego przywiózł. Hrabia przyjechał, a macierzyńska troskliwość przypadkowo jakoś tak to ułożyła, iż Jadwisia miała sposobność mówienia długo i bez przeszkody z hrabią. Lecz od pierwszego słowa zapytał ją o pannę Cecylję, mówił tylko o niej i panna Jadwiga posłużyła mu za mimowolnego pośrednika między Zawiechowem a jego sercem. Zacna panna podkomorzanka, która szczęściem nie miała najmniejszej ochoty odbierać komu hrabiego, choć się jej wydał bardzo miłym zresztą człowiekiem — zrozumiała dobrze, iż były tam serce jego i myśli... i cieszyła się, że potrafi może zbliżyć tych ludzi dwoje.
Ale gdy potem w Zawiechowie napomknęła o tem, Cesia się zarumieniła, uściskała ją i szepnęła na ucho:
— Bardzo szanuję twojego hrabiego, ale ty go sobie sama weź, to zrobisz najlepiej, a mnie nie mów o nim.
I palec położyła na ustach.
Gdy tedy, po latach pięciu ciężkiego nowicjatu, obaj wyzwoleni: Henryk, dyrektor fabryki, i Julek, doktór medycyny, przybyli do Zawiechowa, u nóg siostry złożyć swe patenta, zaprawdę radość była wielka. Cecylja zapłakała, ale ze szczęścia.
Nie mówimy już o łzach Piotrusi, która przyszła też, nieboraczka, ściskać i całować tych swoich wyniańczonych chłopaków, a mówić już nic więcej nie mogła, tylko to jedno ciągle:
— Czemu to moja święta dobrodziejka tego nie dożyła!
Julek, który już trochę dłużej siostry nie widział, bo mu klinika lat ostatnich i podróże do szpitali zagranicznych wiele czasu zajęły — gdy świece podano, przypatrzył się jej lepiej i, odszedłszy z bratem na górę, rzekł mu:
— Z pewnego względu smutno to być lekarzem... dziś tego doświadczyłem. Nam biednym wprzód się objawia w ukochanych istotach to, co im zagrażać może. Mnie się coś Cesi twarz i wzrok nie podobają... trochę nawet pokaszliwa. Jutro, nic nie mówiąc, lepiej to zbadam. Może mi się przywidziało, może to katar przemijający, ale zawsze...
Henryk się zląkł bardzo, lecz w jego oczach Cesia nie była wcale zmieniona, owszem, znajdował ją świeżą, oczy pełne blasku, rumieniec na twarzy, żywość wielką. Cały dzień następny spędzili sami z sobą. Julek patrzył już tem okiem lekarza, co w każdym widzi pacjenta mimowoli, a dzień potwierdził tylko, czego wieczór kazał mu się domyślać. Życia, świeżości wiele było w Cesi, ale to wszystko miało cechę gorączkową trochę. Dawało się to przypisać chwilowemu podbudzeniu, radości nawet. Zresztą symptomata groźne nie były wcale, choć wymagały pewnych ostrożności.
Chłopcy obaj, jak studenci wypuszczeni na rekreację, swobodni teraz, weseli, korzystali z chwil wypoczynku. Cesia pierwsza uznała za właściwe, ażeby się zaprezentowali marszałkowi.
Jakoż w kilka dni wybrali się na tę wycieczkę. Pan Bolesław znajdował się właśnie w jednym z tych paroksyzmów zwątpienia, gdy mu pani Ratajewska swą wieczną niedecyzją dokuczyła. Zjawienie się Henryka i Julka odnowiło stare wspomnienia. Przyjął ich z czułością niezmierną, obiadem wykwintnym, szampanem, toastem, wystylizowanym wspaniale — słowem, jak najserdeczniejszy opiekun i krewny. Wieczorem, rozważając cały przebieg swojej sprawy z panną Cecylją, wpadł na tę myśl, że zbyt był obcesowy, że nie umiał należycie się przypodobać, że Cecylja po upływie lat pięciu możeby teraz skłonniejsza się okazała do przyjęcia jego ofiary i... postanowił próbować szczęścia raz jeszcze. Z panią Ratajewską nie było sposobu dojść do końca. Zalotna aż do ostatecznie dozwolonych granic, zdawała się mieć upodobanie w tem, by, rozdrażniwszy, rzucić na bezdroża. Pan Bolesław był znużony zalotami temi bez celu i końca. Nazajutrz więc oświadczył braciom, iż przeprowadzi ich do Zawiechowa. Musieli za to być niezmiernie wdzięczni. Julek jednak, wiedząc, jak to Cecylję zmiesza i zakłopocze, niezupełnie rad był temu w duszy. Jechali razem z Henrykiem, a doktór ich wyprzedził, ażeby te odwiedziny nie spadły niespodzianie.
Nie mylił się w tem, iż uczynią na siostrze wrażenie dosyć nieprzyjemne. W pierwszej chwili pobladła, spuściła oczy, stanęła niema; lecz natychmiast z rezygnacją wzięła się do obowiązków gospodyni.
W parę godzin potem nadjechali spodziewani goście. Cecylja przyjęła marszałka, jako wuja, z należytem uszanowaniem, a on się rozpłynął w uwielbieniach i czci dla najdroższej kuzynki.
Nawykłemu do wdzięków, nieco przejrzałych, pani Ratajewskiej, wydała mu się Cesia świeżą i młodziuchną; on jej mocno wyłysiałym i znacznie opaślejszym. Ma to do siebie życie na takim szlacheckim, gościnnym urzędzie, że głowę osłabia, że brzuch tuczy, że biedną ofiarę wycieńcza na duchu, a na ciele brzemieniem obarcza.
Pan Bolesław miał bardziej niż kiedy fizys marszałkowską. Znaczne zmiany wewnętrzne, zaszłe w Zawiechowie, które wiele wpłynęły i na jego upięknienie, bo panna Cecylja lubiła się artystycznym otaczać wdziękiem, obudziły w marszałku entuzjazm dla wytwornego smaku kuzynki.
Przy rozbieraniu starych owych murów, po kątach i komórkach, znalazła się niezliczona ilość gratów i sprzętów, skazanych na zniszczenie, które przy bliższem obejrzeniu, okazały się ciekawemi zabytkami różnych epok. Pod umiejętnym kierunkiem poodnawiany ten sprzęt stanowił dziś ozdobę kilku pokojów, jakiejby szukać chyba potrzeba po składach antykwarzów w wielkich miastach. Podarte stare obrazy, zrestaurowane, jeśli nie były arcydziełami, zdobiły jednak bardzo mile ściany. Słowem, ubogi dom wyglądał teraz na zamożne gniazdo stare i mógł najwybredniejszy smak zaspokoić.
Cesia, wśród tego świata przez się stworzonego z gruzu i ruiny, w czarnej swej sukni, z włosami gładko przyczesanemi, zawsze młoda i uroczo piękna, a obudzająca jakieś uczucie poszanowania, zachwyciła marszałka, tak iż po wieczerzy odjechał do Szmula, u którego stał, przejęty cały i zaprzysięgając sobie, iż pocznie na nowo konkury, bodaj od samego początku, a prowadzić je będzie, stopniując i z wszelkiemi odcieniami, jakich godna była osoba, tak wyraziste nosząca na sobie piętno wielkiego rodu.
W domu Szmula — zapomnieliśmy o tem uwiadomić — starego już od dwóch lat brakło; poszedł połączyć się z ojcami i spocząć po długim żywocie pracowitym... Miejsce jego zastępował teraz najstarszy syn, tak zupełnie do ojca niepodobny, jakgdyby prawem życia było, by się pokoleń charaktery i obyczaje mieniały. Stary należał do Izraelitów dawnej szkoły, był religijny, surowy w zachowywaniu obyczajów i tradycyj. Syn nie nosił już ani sukni, ani zewnętrznych oznak, któreby go odróżniały od ludzi klas innych. Rzuciwszy wiarę swoją, uwolnił się też od wszelkiej innej i widocznie wzdychał do zostania jednym z tych obywateli świata, których zadaniem jest zrobić jak najwięcej pieniędzy i użyć ich za wszystkich przodków, którzy pościli i sknerzyli. Nikt go też nie widział z przybywających gości, bo się domem wcale nie zajmował i większemi spekulacjami był zaprzątnięty. Na dole gospoda zostawała w ręku obcego człowieka, a restauracja dobijała się sławy zakładu gastronomicznego nowemi meblami, bilardem, zwierciadłami, niepospolitą, słowem, elegancją. Moryca zastępowało dwóch kelnerów w czarnych frakach, choć jeden z nich miał buty bez podeszew, a za biurem wystrojona panna, otoczona szklanemi słojami i butelkami, z olbrzymią grzywą, doskonale odgrywała rolę osoby, wcale niestworzonej do tak pośledniego stanowiska.
Pupart zaprzestał tu chodzić, gdyż cena partji bilardowej została podniesiona, co według niego było nadużyciem. Machczeńko, przeciwnie, pozostał wierny instytutowi i spędzał tu dosyć przyjemne godziny, sparty na biurze obok panny z wielką grzywą, która odniechcenia jakiem słówkiem go czasem raczyła. Niekiedy przynosił jej nawet bukieciki ze sklepiku panny Cecylji, który tuż obok domu Szmula, w osobnym oszklonym budyneczku się znajdował. Sprzedawano w nim wieńce, bukiety, wazony, owoce najprzedziwniejsze, nowalje, i budka, z której się zrazu wyśmiewano, opłacała się sowicie, a kobieta, wyuczona do sprzedaży, miała przytem dobry chleba kawałek. Praski zwierzchni nadzór nad nią sprawował.


V.

Odwiedziny marszałka ciężyły wszystkim; lecz im zimniejsi byli dla niego, tem on grzeczniejszym się stawał, czulszym i bardziej nadskakującym. Niepodobna było nie domyślić się celu, chociaż pokrewieństwo i przybycie braci dostatecznie napozór tłumaczyły te odwiedziny.
Tym razem pan Bolesław, usiłując zastosować się do smaku osób otaczających, zajmował się nawet książkami, kwiatami i mówił z obu braćmi o przedmiotach naukowych, co mu się dosyć wiodło niefortunnie. Nudził się, czerpiąc tylko trochę życia w pięknych czarnych oczach uwielbianej kuzynki; ale ta je odwracała, jak mogła najprędzej, ażeby pożaru nie wzniecać w zbyt zapalnem sercu wyłysiałego wdowca.
Drugiego dnia marszałek stał się sentymentalnym i rozpowiadał o swych nieszczęśliwych losach i zawodach, w czem wielką miał wprawę. Słuchano go z przyzwoitą atencją, lecz wrażenie było małe. Słowem, postępu nie uczynił prawie żadnego.
Trzeciego dnia, gdy już i materji do rozmowy, i zmiany możliwych tonów przebierać się zaczynało, całe towarzystwo umyśliło jechać do Żytkowic. Trochę złośliwa może panna Cecylja, dla zachęcenia kuzyna, przypomniała mu pannę Jadwigę na wydaniu, uroczą i miłą. Marszałek westchnął tylko. Sam on już pojmował, że trudno mu było sięgać tam oczyma i nadziejami. Wszyscy zaraz z południa wyruszyli na tę wycieczkę.
Państwo Ryngoldowie wyjeżdżali z domu rzadko, można ich więc było zastać na pewno. Jeszcze przed dworem spotkali podkomorzego z kijem sękatym, w kapocie szarej i butach kozłowych do kolan, powracającego z pola. Wysiedli więc wszyscy i towarzyszyli mu pieszo. Był w bardzo dobrym humorze, a szczególniej łaskaw na pannę Cecylję i jej braci, do których zwracał się ciągle, rozpytywał, badał i widocznie rad im był bardzo. Znać też pochwalał i to, że marszałek do rodziny znów się zbliżył, bo i jego, nad swój obyczaj, czule i serdecznie przyjmował. W obszernym ganku od ogrodu zastali podkomorzynę z pończochą nad gazetą, a pannę Jadwigę z jakąś robótką w ręku. Podkomorzy zdaleka wołał:
— Jejmość! prowadzę asińdźce miłych gości!
Panna Jadwiga spojrzała pierwsza. Jakoś się jej Juljan na oczy nawinął. Zarumieniła się mocno, prędko złożyła robotę, machinalnie przygładziła włosy i wyszła na powitanie, z twarzą wesołą i ożywioną. Cecylja, której baczności nic nie uszło, spojrzała na nią i na brata, który się także mocno zarumienił i troską twarz się jej oblokła.
Wszyscy zresztą byli weseli, a podkomorzyna obu braci Cecylji, którą kochała bardzo, witała powinszowaniami. Marszałek jeden wśród tego gronka czuł się jakoś obcym. Honorowano go za to i dawano mu pierwsze miejsce, jako widomej głowie powiatu, i rozmowa wszczęła się o troskach urzędowych, o gubernji, powiecie i t. p.
Tymczasem Henryś i Julek rozmawiali z panią i panną. Julek dosyć dawno nie widział podkomorzanki, siostra bowiem jakoś zręcznie zapobiegała stosunkom z Żytkowcami, gdy do niej przyjeżdżał, obawiając się, aby piękna i miła Jadwiga nie podobała się zanadto Julkowi, na którym zdawała się czynić pewne wrażenie, i — co dziwniej — Julek też miał u niej łaski szczególne. Wypytywała o niego często siostrę, która zwykle zagadywała czem innem. Sama myśl jakiegoś stosunku serdecznego przerażała ją, upokarzała, napełniała trwogą. Duma jej oburzała się na to, by ich nie posądzano o polowanie na ogromny posag jedynaczki.
Dotąd udawało się Cecylji wybornie tych dwoje młodych rozdzielać; zdawało się jej nawet, że potrafiła ich zupełnie zobojętnić — gdy te dwa rumieńce, pochwycone przypadkiem, na nowo rozbudziły w niej dawną trwogę.
Pod smutnem wrażeniem tem siedziała dosyć milcząca. Henryk przysiadł się do podkomorzego, Cecylję pochwyciła sama pani i stało się wypadkiem, że Julek musiał bawić pannę Jadwigę. Zbliżyli się widocznie z uczuciem, które Cesia wyczytała z ich twarzy.
— Spodziewam się, — rzekła Jadwiga, spoglądając nań bardzo śmiało — że tym razem pan Juljan z nami pozostaje... Wszak wszystkie egzamina, patenta, eksperymenta dopełnione i masz pan już tytuł doktora, a zatem prawo życia i śmierci nad nami.
— Tak, pani. Idzie teraz o to, aby prawa te zużytkować i przywilej wprowadzić w życie.
— No, ale w okolicy, nieprawdaż? Winieneś pan, jako tutejszy, pierwszy owoc swej nauki nam... wszak tak?
— Tymczasem Hordziszewski starczy.
— Tak, doskonały doktór, ale człowiek niemiły a ostry.
Wśród tej rozmowy wejrzenia mieniały się, jak błyskawice. Ile razy Cesia spojrzała na nich, widziała albo ją z wlepionemi oczyma w niego, albo jego zapatrzonego w Jadwisię. A panna Jadwiga miała obyczaj tego domu; nie była kunsztowną istotą, ale szczerością samą, posuwając niekiedy wyraz uczuć swych aż do dziecinnej prawie otwartości słowa i obejścia.
— Zostaniesz pan z nami! — dodała. — Będziemy tak pięknie prosili, że się dasz skłonić do tego. Przynajmniej wtedy człowiek będzie mógł już śmiało zachorować, gdy zechce.
Julek się rozśmiał.
— Jeśli Hordziszewski odstraszał chorobę, to doprawdy nie godzi się miejsca jego zabierać.
— No, ale naprawdę — odezwała się podkomorzanka — jako dobrej, szczerej przyjaciółce jego siostry, powiedzże mi pan, co zamyślasz?
— Szukać sobie gdzieś miejsca takiego, abym nikomu nie zawadzał, a sam mógł się jeszcze uczyć wiele. W wielkich miastach...
— Ale fe! fe! nie marz pan o tem, — rozśmiała się i razem namarszczyła Jadwisia. — Jakże znowu siostrę tak samą zostawiać!
— Cesia tak doskonale daje rady sobie i drugim, że opieki nie potrzebuje.
Rozmowa, rozkołysana powoli, bujając w różne strony, szła bardzo żywo, lecz słowa nie stanowiły najważniejszej jej osnowy; oczami także mówiono wiele, aż Julek wkońcu, dostrzegłszy, że go siostra niespokojnie śledzi, zmieszał się i umilkł. Panna Jadwiga musiała także pochwycić jej wejrzenie, bo uśmiechnęła się i wstała szybko, aby kazać podwieczorek przygotować. Ponieważ właśnie w tej chwili podkomorzyna o coś Julka zagadnęła, pobiegła do salonu z przyjaciółką. Gdy się tu znalazły same, Cecylja za obie ręce chwyciła Jadwisię. Były z sobą teraz jak siostry.
— Jadziu, niegodziwa, niewdzięczna! czy się to godzi? — zawołała Cesia. — Bałamucisz mi brata! zawracasz mu głowę! Naco ci się to zdało?
Jadzia zapłoniła się, ale wnet odzyskała przytomność.
— A to dobre! — zawołała. — To mi już na Juljana spojrzeć nie wolno, dlatego że jest twoim bratem?
— Ale skądże ci się po raz pierwszy w życiu wzięła ta zalotność, której na biednym moim Julku chcesz próbować?
— O, o! — rozśmiała się Jadwiga — przywiduje ci się. Ciebie kocham jak siostrę, cóż dziwnego, że i on miły mi jest jak brat?
— Niech ci Bóg płaci, Jadziu, — przerwała, całując ją, Cesia — ale biedakowi może się głowa zawrócić. Moja droga! pocóż? naco?
Biegły tak, rozmawiając, w głąb domu. Jadwisia się nagle zatrzymała.
— Cóż to? czy ja już kochania nie jestem warta?
— Jadziu! — rzucając się jej na szyję, poczęła Cesia — dosyć tego żartu! Myśmy biedni ludzie, a tak jak grandy hiszpańskie dumą naszą się obwijamy. Pamiętaj, myśmy biedni ludzie... nam kochać nie wolno, tylko tych, co z nami stoją narówni.
— Dziecko jesteś, choć starsza ode mnie — poczęła Jadwiga, coraz poważniejąc. — Tych maksym nie chcę słuchać. Gdyby... mi się Juljan podobał, na złość tobie zawrócę mu głowę, no, i będzie musiał ożenić się ze mną.
Ostatnie słowa rzuciła jej w ucho i uciekła.
Cecylja stała jak przybita, blada i naprawdę zaniepokojona. Zrobiło się jej przykro. Chciała doczekać się w tem samem miejscu Jadzi, aby się z nią rozmówić; ale po kilku minutach dostrzegła ją już przez ogród zapewne wbiegającą na ganek i sadowiącą się śmiało koło Juljana, z którym zaczęła rozmowę. Cesia pociągnęła też ku gankowi. Oczy się ich spotkały, a Jadzia, szydersko spojrzawszy i nieco wyzywająco, cała potem zwróciła się do doktora.
Było to tak dalece uderzające, że i marszałek dostrzegł, a może i rodzice. Lecz oni oboje patrzyli na to jakoś obojętnie. Juljan też, choć go oczy siostry nieustannie przestrzegały, ożywił się, stał swobodnym i zdawał na następstwa wcale nie zważać.
Stary podkomorzy z marszałkiem rozprawiali tymczasem o sąsiedztwie.
— Bardzo zacny to człowiek, ten hrabia Sulejowski, — mówił Ryngold — człek poważny, na którego charakter rachować można. Wszyscy go szacujemy wielce. Pięć lat oto mieszka w okolicy, a na złośliwych ludziach i językach u nas, jak wszędzie, nie zbywa. Paplano i na niego dziwolągi różne w początku, ale dziś niema człowieka, coby mu sprawiedliwości nie oddawał. Skromny, zacny, pracowity... dobroczynny...
Marszałek, któremu te pochwały, niewiadomo dlaczego, w smak nie szły, głową wprawdzie kiwał, lecz żywym ich nie potwierdzał głosem. Podkomorzy po chwilce mówił dalej.
— Tem też więcej się cieszymy, my, co mu choć zdala szczerymi przyjaciółmi jesteśmy, że nareszcie zdaje się... no, nie wiem, ale są jakieś podobieństwa, że dobierze sobie towarzyszkę życia.
Słysząc to, Cesia zbladła mimowolnie i coś bardzo żywo przemówiła do podkomorzyny. Marszałek tymczasem zapytał:
— Skądże te domysły?
— Istotnie, nic innego jak domysły, — ciągnął zwolna podkomorzy. — Jakiś ruch niezwyczajny objawia się podobno we dworze. Sam hrabia jest ożywieńszy niż zwykle: wysyła posłańców, jeździ na pocztę, zdaje się oczekiwać czy wiadomości jakiejś, czy przybycia czyjegoś. A już też czas, żeby z wdowiego tego stanu wyszedł, szkoda człowieka!
— Ale o kimże przecie mówią? jakie są domysły? — pytał marszałek.
— Nic nie wiem, — odparł Ryngold — ani podobna odgadnąć, co to znaczy. Może to pani Ratajewska skomponowała.
Marszałek miał nieco urazy do wdowy.
— A, pani Ratajewska! — zawołał.
Tylko co zaczął wymawiać te słowa, gdy wilk, o którym była mowa, ukazał się w salonie. Zamilkł przestraszony. Piękna Łucja szła, śmiejąc się, ku gankowi i zawczasu przypatrując się towarzystwu, rada, że tyle tu osób zastała. Wchodząc, usłyszała w ustach marszałka nazwisko swoje, a słuch miała doskonały i, witając się wesoło, a mierząc oczyma śmiałemi młodzież, którą odgadła, nim ją jej zaprezentowano, zawołała:
— Kończ, panie marszałku; weszłam na to, gdyś był en train mnie obgadywać.
Strzelisty wzrok przebódł nawylot nieszczęśliwego.
— Tak, — zawołał — mogę dokończyć i wszyscy mi poświadczą, że nie kłamię. Mowa była o tem, iż pani hrabiego posądzasz o jakieś matrymonjalne zamiary. Ja właśnie miałem powiedzieć, iż bystre oko pani w sądzie o ludziach nigdy się nie myli.
Ratajewska dziewiczym dygiem podziękowała. Siadła potem, wachlując się, gdyż piękna tusza nie dozwalała jej bez znużenia odbyć kilkudziesięciu nawet kroków.
— Prawda? Ciekawi jesteście państwo wszyscy, skąd ja to mam, czy to nie przywidzenie? Ale ja mieszkam o miedzę i, chcąc nie chcąc, wiem, co się u hrabiego dzieje... Siedział pięć lat w tej swojej norze, prawie się nie ruszając, zrezygnowany, cichy, nudny i znudzony, słowem, politowania godzien. Nagle, parę tygodni temu, coś go napadło... począł listy pisać, niecierpliwić się odpowiedziami, słać telegramy, jeździć do miasteczka, a w domu... gdzie wszystko sobie stało jak było... porządkować, odświeżać, przyozdabiać... Mnóstwo też jakichś pudełek przyszło z poczty i to jakby ze strojami... Powiedzcież państwo, gdy wdowcowi coś podobnego się trafi, nie mamyż wtedy prawa domyślać się, że go coś w serce ukłuło?
— Tak, ale czy koniecznie matrymonjalna mucha, — odparł podkomorzy — to niedowiedzione.
Panna Cecylja odezwała się półgłosem do podkomorzyny, tak że to jednak wszyscy posłyszeli:
— Najpewniej spodziewa się odwiedzin swych dzieci, których dawno nie widział.
Ratajewska odwróciła się ku niej.
— Ale dla dziewczątek się takich przygotowań nie czyni.
Panna Cecylja dodała pocichu:
— Zresztą, nie wiem.
— Być też może, że ja z wielkiego pragnienia, by mieć sąsiadkę, dopuszczam się paradoksu — poprawiła się pani Ratajewska.
Niewiadomo, w jakim celu piękna wdowa w tej chwili oczy zwróciła na marszałka i poczęła go niemi magnetyzować. Nie było to łatwe w obecności panny Cecylji, a jednakże działało. Pan Bolesław poprawił włosy, których nie miał, i stał się wesołym a rozmownym.
Cała ta wyprawa do Żytkowic dla Cesi była dosyć nieprzyjemna z wielu względów, najbardziej zaś z powodu Juljana, którego wejrzenia Jadwisi wyemancypowały w taki sposób, iż go nic powstrzymać nie mogło. Prawie ciągle byli ze sobą.
Gdy po herbacie zabrano się do wyjazdu, Cecylja Julkowi siąść kazała przy sobie do powozu. Nie byli jeszcze w końcu dziedzińca, gdy już poczęła kazanie.
— Julku mój, co ci się stało? Patrzyłam na ciebie i nie poznawałam cię. Prawda, że ten trzpiot Jadwisia, umyślnie, na złość mnie i na żart, bo mi to powiedziała, starała się ciebie bałamucić, ale ty gotóweś wziąć to na serjo.
Julek w rękę ją pocałował.
— O! najtroskliwsza z opiekunek, — zawołał — nie lękajże się o mnie! Jestem doktorem medycyny; wiem, co się w sercu ludzkiem dzieje, swojego pilnuję i, wierz mi, nie stracę ani serca, ani głowy.
Cesia odetchnęła.
— Nabawiliście mnie oboje okrutnego strachu — rzekła. — Proszęż cię, po awanturze Henryka, która dotąd jeszcze cięży na nas, owa jakaś miłość niedorzeczna i znowu tam, gdzie posag taki wielki... Kochaj się, żeń, ani słowa nie powiem, owszem, sprawię ci wesele; ale się kochaj tam, gdzie niema ani dóbr, ani pieniędzy, ani wszystkiego tego, na czem nam zbywa.
— Powiedzże mi, Cesiu, co to szkodzi trochę się tak zapuścić w marzenia i przypuszczenia? A gdyby też panna Jadwiga popełniła tę niedorzeczność i raczyła mnie sobie podobać, a ja gdybym takim był zbrodniarzem, żebym się w niej zakochał... więc cóż?
— Jadwidze rodziceby za ciebie iść nie pozwolili, a jabym u nóg twoich leżała, błagając, żebyś się z nią nie żenił.
— Cóż masz przeciw niej?
— Ale to anioł dobroci! — przerwała Cesia.
— A ja niewart jestem anioła, co? — zawołał Julek.
— Ty wart jesteś... jeśli chcesz... archanielicy, drogi Julku, ale bez złotych skrzydeł.
— Dobrze, — ciągnął dalej niezmożony brat — więc my oboje, dla ocalenia mojej dumy i miłości wlanej, skazanibyśmy byli na męczarnię? Cesiu!
Cecylja uderzyła go po ręku.
— Milczże, proszę cię, ty nieznośny sofisto. Mnie to przeraża, że mówisz o tem tak, jakgdybyś się już kochał, a ja na samą tę myśl truchleję.
Julek zamilkł — i po długiem milczeniu, rzekł:
— Bądź spokojna!
Czy tem słowem jednak potrafił rzeczywiście ją uspokoić, trudno było osądzić. Milczała i wzdychała całą drogę.
Nazajutrz marszałek wybierał się powoli, gdy około południa powóz zaszedł przed dwór zawiechowski. Wysiedli z niego podkomorzy i Jadwisia. Cecylja, która wyszła na ich spotkanie, sądząc, że znajdzie podkomorzynę, zdziwiła się nieco.
— Moja panno Cecyljo, — rzekł stary, w rękę ją całując — ja mam interes w miasteczku do wieczora, a oto Jadzia mi się wprosiła, żeby ten dzień z wami przepędzić. Zostawiam ją na opiece pani i zdaję władzę moją na nią.
Jadwiga była wesoła niezmiernie; figlarnie świeciły jej oczy. Rzuciła się w objęcia przyjaciółki. Tuż obok stali marszałek i bracia. Podała rękę najprzód Julkowi, który zbladł, poczerwieniał, zmieszał się, a z nim i Cecylja. Jadzia szepnęła jej na ucho:
— Na złość tobie!
Nie było sposobu... Pora obiadowa nadchodziła; Julek musiał asystować marszałkowi, ani go więc odprawić, ani przeszkodzić zbliżeniu się nie mogła siostra.
Ponieważ pan Bolesław, korzystając z ostatnich godzin, nie opuszczał Cecylji na chwilę, a Henryk zdawał się być w spisku z bratem i zatopił się w jakichś książkach, Jadwiga przywłaszczyła sobie Julka.
— Dostałem wczoraj burę, — odezwał się doktór — za to, żem się nie umiał znaleźć w Żytkowcach.
— Cóżeś pan popełnił? — spytała.
— Zdaje mi się, iż siostra moja wyczytała zbyt gorące uwielbienie dla pani w mych oczach i skarciła mnie okrutnie. Dziś... jestem na pokucie.
— Pokutujmy razem — odparła podkomorzanka. — Siadaj pan tu przy mnie, a jeśli masz psalmy gdzie pod ręką, to będziemy je odmawiali, żeby się nie trzpiotać.
A tymczasem się trzpiotali.
— Wiesz pan co? — szepnęła po chwili — że ja ją chcę oduczyć posądzania i zbytku rygorów. Pójdźmy razem oglądać przed obiadem oranżerje. Doprawdy, przecie w tem nic złego niema.
Spojrzała mu w oczy.
— Nie kuś mnie, pani — rzekł Julek. — Cesiby było bardzo przykro, a ja, choć doktór medycyny i głowę mam pokrytą biretem, który ma bronić i ostudzać, zaczynam się lękać, aby mi się nie zawróciła.
— A gdyby się zawróciła? — mówiła nielitościwa Jadzia. — Wyobraź pan sobie... ja nigdy jeszcze nie widziałam, jak się mężczyznom głowy zawracają... musi to być rzecz ciekawa.
— Najgorsze to, że trudno je odwrócić potem i...
— I co?
— I... jest to bardzo przykra kefalalgja.
— Nie rozumiem wyrazu, ale jakiś straszny.
Cesia, widząc ich tak siedzących razem, bladła. Poprosiła Julka, aby poszedł coś zadysponować. Doktór musiał być posłusznym, a Henryk stanął na jego miejscu zabawiać piękną pannę, która zkolei jemu kazała siąść przy sobie i już bardzo serjo rozpytywała go o nauki, o projekta, o to, co na przyszłość sobie snuli. Henryk powtórzył jej, że on już miał miejsce dyrektora przy znacznej fabryce, a Juljan szukał w większem mieście jakiegoś zajęcia, bodajby połączonego z profesurą.
— A więc to serjo? — zapytała Jadzia. — I znowu obaj panowie opuszczacie siostrę tak nielitościwie? Mnie się zdaje, że jeden z panów powinienby się dla Cesi poświęcić. Nie pan, to niepodobna, ale pan Juljan. Choć ona pracuje i dość jej czas leci prędko, ale ta samotność...
Henryk zmilczał.
— Nie wiem, czyby się Cesia na to zgodziła, — rzekł po chwili — a my jej słuchamy nie jak siostry, ale jak matki.
— A ona, prawdziwie po macierzyńsku, gotowa poświęcać się zawsze dla wszystkich — dokończyła Jadzia.
Dano do stołu i całe towarzystwo przeszło do urządzonej nowo salki jadalnej. Marszałek prowadził Cecylję, Henryk Jadwigę, a Julek szedł sam za nimi; ale zato, staraniem brata, miejsce mu się dostało przy podkomorzance, która ciągle była w wybornym humorze i mówiła wyłącznie prawie z sąsiadem.
Wyjazd marszałka po obiedzie nie dał gospodyni zbliżyć się do przyjaciółki; dopiero po nim chwyciła ją pod rękę i odprowadziła do swojego pokoju. Co tam ze sobą długo i żywo mówiły, nie słyszał nikt; wyszły jednak po pół godziny w dobrej zgodzie, serdecznej jak zawsze, Cesia trochę smutniejsza, Jadzia spoważniała. Na podkomorzego czekano z herbatą, ale się przypóźnił, tak że dopiero po księżycu odjechali do domu.
Julek spodziewał się nowej bury, lecz ta go ominęła.
— Już dziś nie mam siły gderać na ciebie — szepnęła mu przy wieczornem pożegnaniu. — Jadzia, ten nieznośny trzpiot, wszystkiemu winna. Dałam jej naukę, że nigdy nie trzeba z ogniem żartować. Gdybyś memu sercu nie był tak potrzebny, jako przezorna siostra odprawiłabym cię stąd. Jadzia, dziecko, fantastyczka, a rodzice tej jedynaczce pozwalają, co się jej zamarzy.
Pod naciskiem różnych myśli, panna Cecylja była w tych dniach smutna jakoś i zamyślona. W niedzielę, wedle zwyczaju, Praski pojechał na cały dzień do hrabiego. Nazajutrz rano, gdy się w ogrodzie z nim spotkała Cesia, nie mogła się powstrzymać od zapytania:
— Powiedzże mi, panie Praski, cóż to tam się przygotowuje u hrabiego? Ludzie nie wiedzieć co prawią.
— A cóż prawią ludzie? — zapytał stary ogrodnik.
— Ja tam dobrze nie wiem, — śpiesznie schylając się do kwiatków, dokończyła gospodyni — ale jakiś ma być niezwyczajny ruch we dworze... przygotowania...
— A w istocie — odparł Praski — w istocie.
— Spodziewają się kogoś? Może dzieci? — zapytała Cesia.
— Wątpię, bo gdyby dzieci się spodziewał, nie miałby przyczyny z tem się ukrywać. Coś innego być musi.
— Jakież przygotowania?
— Hm! — mówił stary powoli — ja nie wiem, czy to można przygotowaniem nazwać, bo to tam tak dalece niema nic wielkiego; ale w hrabi samym, którego ja, mogę się pochwalić, dosyć dobrze znam, bom go przez te lata spenetrował, w hrabi widzę największe przygotowanie. Dawnom go nie widział tak poruszonym, niespokojnym, jak teraz. On jest ze mną dosyć otwarty, bo to dobry, popularny, serdeczny człowiek — dodał Praski. — Otóż przeszłej niedzieli i tej oto wyrywały mu się słowa...
Cecylja słuchała z wielką uwagą, otrzepując róże i egzaminując pączki, czy się tam jakie szkodniki nie wkradły.
— Naprzykład? — rzuciła zcicha.
— Naprzykład takie, proszę pani — mówił Praski. — „Mój drogi panie Marjanie (on mnie tak nazywa), już mi to życie takie samotne obrzydło... dalej wytrwać trudno. Niech się zmieni czy na gorsze, czy na lepsze, bo tak... człowiek usycha“.
— Powinieneś mu był powiedzieć, czemu się nie żeni.
— Ja mu to sto razy, nie raz powiadałem, — kończył ogrodnik — ale na to zawsze ta sama odpowiedź: „Jedna w świecie jest, z którąbym poszedł do ołtarza... a ta jedna niedostępna dla mnie“.
Praski, mówiąc to, odchrząknął mocno, kładąc akcent i dając do zrozumienia, że on tę jedną zna dobrze.
Wtem panna Cecylja znalazła na liściu gąsienicę, wtrąciła coś zaraz o tym nieprzyjacielu.
— Już to rady na to niema... i gąsienice muszą żyć — odparł Praski. — Ja to tępię nielitościwie; ale człowiek ma czasem wątpliwość względem tego żyjątka. Musi ono przecie na coś być potrzebne.
— Ptaszkom na pożywienie, wedle naszego prawa ogólnego ofiary — odezwała się z przymuszonym uśmiechem Cesia. — Ale powiedz, na co my komu potrzebni?
— My? hm, — odparł Praski — ja to także przemyślałem nad tem. Panu Bogu tośmy się tam na niewiele przydali; ale myśmy podobno sobie sami celem. Musimy sami się zjadać, służąc sobie wzajem za niesmaczną strawę... i zjadamy się też, — mruknął stary — tępimy się jak gąsienice, wykurzamy, łowimy, bijemy, trujemy... Ha, co robić?
Gdy Praski raz wpadł na podobne filozoficzno-przyrodnicze spostrzeżenia, niełatwo go było powstrzymać i panna Cecylja musiała wysłuchać całej rozprawy, w której więcej było epizodów, niż rzeczy głównej, a zakończenie niejasne.
Pobyt braci przedłużał się coraz. Było im tu dobrze, choć obu praca wołała. Wreszcie Henryk, który miał ostateczny termin wyznaczony, zapowiedział dzień wyjazdu swojego. Juljan oznajmił, że jeszcze zostanie. Miał czas bliżej się przypatrzyć zdrowiu siostry, które w pierwszych chwilach zdawało mu się jakąś chorobę zwiastować. Nie mówił o tem ani z nią, ani z bratem, aż do tego wieczora.
— Ja zostaję na dni kilka — rzekł — ze śmiałem bardzo postanowieniem, które powziąłem i od którego nie chciałbym odstąpić. Henryk, póki tu jest, przyjdzie mi w pomoc.
Cesia spojrzała, trochę przestraszona. Julek się smutnie tylko uśmiechnął.
— Nie lękaj się — mówił dalej. — Ot, przybywszy tu świeżo po studjach, starałem się, co było moim obowiązkiem, badać twoje zdrowie. Cesiu moja, jesteś, dzięki Bogu, zdrowa, nie mam o ciebie obawy; a jednak chciałbym, dla zupełnej pewności, ażebyś jakiś czas używała kuracji klimatycznej. Ja i tak muszę podróż odłożyć, będę ci więc towarzyszył. Potrzeba ci kilka miesięcy przebyć w południowej Francji lub Włoszech. Orzeźwisz się, sił nabierzesz. Zamęczyłaś się pracą, troską o nas. Teraz my cię obaj prosimy, dla nas to uczyń: odetchnij i wypocznij. Poczciwy Praski poprowadzi gospodarstwo przez ten czas, a ja, jako doktór nadworny, będę ci dawał rady. Jechać trzeba, jechać musisz.
Łzy się zakręciły w oczach Cecylji; milczała długo.
— Dziękuję wam serdecznie — rzekła — za tę troskliwość, ale to rzecz zbyteczna. Mojego życia cel osiągnięty, a ja, powiem wam szczerze, jestem niem zmęczona bardzo. Jeżeli, jak się domyślam, mój kaszelek zwiastuje ci piersiową chorobę... przypuśćmy suchoty... to powoli, bez wielkich cierpień, zasnąć wycieńczonej cóż to złego?
Henryk się porwał.
— Byłoby to samobójstwem! — zawołał. — O tem ani się myśleć, ani mówić godzi. Julek ci powiedział, żeś powinna jechać, a ja cię na kolanach będę prosił: musisz to dla nas uczynić!
— Widzisz, Cesiu, — dodał Juljan pół smutnie, pół serjo — spełnisz przez to razem dwa święte obowiązki... ratując siebie i... mnie.
Cecylja spojrzała na niego.
— Tak, — dodał Juljan — sama wiesz, jakie mi tu grozi niebezpieczeństwo od pięknych oczów panny Jadwigi. Dobrowolnie wyrwać się stąd kto wie, czybym potrafił, ale dla ciebie jadę choćby jutro. Tymczasem nie może być, ażeby przez kilka tych miesięcy nie trafił się ktoś tej dobrej, miłej podkomorzance, jaki poczciwy i godny jej ręki człowiek.
Julek westchnął... Cesia się zadumała.
— Spełnię waszą wolę, — rzekła nakoniec. — Pojadę, szczerze powiedziawszy, więcej dla Julka, niż dla siebie. Kocham Jadwigę jak siostrę, ale Horyszkowie nie posagami, lecz pracą dźwigać się powinni... Szło mi zawsze i idzie o to.
Zaczęto mówić o podróży, która była postanowiona. Julek chciał ją mieć długą, a urządzano się tak, aby podwójnie z niej, i dla zdrowia i dla nauki, korzystać.
Henryk, mając wyjeżdżać, zapragnął pożegnać hrabiego; wybrali się więc z Julkiem. Gdy wyszedł do nich, nawykli widywać go tak zawsze dziwnie jednym, iż się ani na humorze, ani w obejściu nie różnił w ciągu lat kilku — obaj bracia spostrzegli w nim łatwo jakąś zmianę, do której w części już pogłoskami byli przygotowani.
Hrabia był w istocie podrażniony, rozgorączkowany, niespokojny, a choć, jak zwykle, uprzejmy, zdawał się roztargnionym. Henryk, pragnąc go rozerwać, opowiedział, jakich się o nim nasłuchali wieści i że go wszyscy żenią. Opisał mu, jak się z tą plotką spotkali w Żytkowcach, będąc tam z siostrą.
— Jakto! i... głośno tam o tem mówiono? — z oburzeniem zawołał hrabia.
Potwierdzono mu to, lecz nie zaprotestował, nie zaprzeczył, tylko się zżymał i gniewał, że się nim tak zajmowano. Rozmowa zwróciła się potem na inne przedmioty i Julek oznajmił, że pojedzie z siostrą do Włoch.
Sulejowski wstrząsł się cały.
— Jedziecie do Włoch? Cóż to? dlaczego?
Wytłumaczył mu doktór, że zdrowie siostry wymagało tego, że choć choroba piersiowa nie była rozwinięta, mogło być usposobienie do niej, które kuracją klimatyczną znieść należało.
Zasępił się hrabia.
— I chcielibyście jechać prędko? — zapytał.
— Jabym życzył jak najprędzej.
Wiadomość ta zdawała się mocno niepokoić Sulejowskiego. Zamyślony, przeszedł się kilka razy po salonie. Zaczął potem wypytywać starannie o wybór do podróży, o cel jej, o plan i poddawać rozmaite ulepszenia. Na samem wsiadaniu wymógł wreszcie słowo od Julka, że go koniecznie przed wyjazdem odwiedzi. Zażądał nawet, trzymając go za rękę, słowa honoru.
— Nie chcę, żebyś mi uciekł, doktorze — odezwał się natarczywie. — Nie jest to fantazja: potrzebuję cię widzieć.
Drugiego dnia nie było już Henryka, lecz pożegnanie z nim połączyło się z obietnicą spotkania, gdy w wielką podróż się wybiorą.
O tej podróży codziennie teraz mówiono, Cesia obiecywała sobie obrócić ją też na korzyść swojego zakładu. W niedzielę zwykle, tak samo jak Praski jeździł do hrabiego, tak podkomorstwo, będąc na mszy w parafjalnym kościele, na obiad i resztę dnia przybywali do dworu.
I tej niedzieli, choć deszcz ulewny padał od rana, wielki kocz podkomorstwa zatoczył się przed ganek. Sama pani i Jadwisia z niego wysiadły, z panną tylko służącą, którą Piotrusia zwykle przyjmowała. Niewiadomo jakim sposobem, panie już o podróży miały wieść i przybywały się dowiedzieć, skąd ten projekt powstał tak nagle. W myśli podkomorzanki zrodziło się nawet podejrzenie, iż Cecylja umyślnie brata chciała stąd odciągnąć. Nie strwożyło jej to bynajmniej: miała wytrwałość Litwinki. Wesoło się przywitały.
— Cesiu moja, — odezwała się zaraz na wstępie podkomorzyna — czy to prawda? cóż to, opuszczasz nas?
— Ale nie. Pan doktór nadworny każe mi zmienić powietrze, jestem mu więc posłuszna, no, i jedziemy oboje.
— Jaka to szkoda, — wtrąciła Jadwiga — że ten doktór się w to wmieszał! Gdyby nie on, ja, co wzdycham do tego, ażeby widzieć Włochy, byłabym ci się narzuciła na towarzyszkę, ale z doktorem... póki nie osiwieje, nie wypada.
Spojrzała na Julka, a matka z uśmiechem przebąknęła:
— Ach, ty trzpiocie!
Cesia zmieszała się mocno, Julek zaczerwienił.
Jadwiga się do niego zbliżyła.
— Nie mógłbyś też pan posiwieć tak naprędce? — zapytała.
Julek się uśmiechnął smutnie.
— Na rozkaz pani gotówem, ale czy to co pomoże?
— Prawda!... Cesia...
I niedokończyła.
Ten dzień był dla gospodyni rzeczywiście ciężki do przebycia; musiała bawić podkomorzynę nieodstępnie, a Jadzia wyprowadzała brata do drugiego pokoju, aby z nim zupełnie swobodną móc prowadzić rozmowę. Poczciwa zato podkomorzyna wcale się nimi nie zajmowała; to towarzystwo Julka nie zdawało się jej niepokoić bynajmniej.
Któż zdoła spisać rozmowę dwojga młodych ludzi, którzy tyle mają sobie do powiedzenia, a tego, co najwięcej leży na sercu, wypowiedzieć nie mogą? Migotały słowa jak błyskawice, każde z nich co innego mówiło, co innego mówić chciało... a rozumiano się jednak doskonale.
Julek był wstrzemięźliwszy, niż kiedykolwiek, panna Jadwiga nadzwyczaj szczera i wesoła, żartobliwie otwarta. Przyszło do tego, iż doktór, mówiąc o podróży długiej, wspomniał, że powróciwszy z niej, zastaną pewnie pannę Jadwigę... panią.
— Bardzo wątpię — odpowiedziała. — Jestem dosyć trudna i wymagająca. Popsuli mię najlepszy ojciec i kochana matka. Zostawili mi ten wybór najzupełniej do mej woli; tatko nawet dodał, że gdybym się w poczciwym kominiarzu zakochała, to mi za niego wyjść pozwoli.
Spojrzała wyraziście na Julka, który, mimo stopnia doktora, upiekł okropnego raka, ale nic nie odpowiedział. Pod wieczór znowu z tej wesołości wielkiej panna Jadwiga przeszła w smutek. Byli na progu drugiego pokoju.
— Panie Juljanie, — rzekła — i panu nic a nic żal nie będzie Zawiechowa, Piotrusi, Praskiego, nas i... mnie?
— Panno Jadwigo, — podchwycił Julek, który przez cały dzień walczył ze sobą — miej pani litość nade mną! Czyż pani nie czytasz z moich oczu tych uczuć, których usta wypowiedzieć nie mogą?
— Dlaczego? — spytała cicho.
— Słyszałaś to pani pewnie od Cesi.
— Ale chcę od pana posłyszeć.
— Dlatego, że im mi pani więcej żal będzie, tem mniej do tego przyznać się mogę... bo doktór medycyny, ubogi i nieznany, nie śmiałby...
Jadwisia spojrzała nań, ruszając ramionami.
— Jak pan mnie i siebie męczysz nieznośnie! Cesia panu wszczepiła jakieś niedorzeczne idee...
Podała mu rękę, nic nie mówiąc; Julek ją gorącemi okrył pocałunkami.
— Przyjedź pan, nic nie mówiąc, jutro do Żytkowic i pomów z ojcem otwarcie. Będzie on przygotowany... Potem dopiero Cesi to oznajmimy i pojedziemy razem do Włoch wszyscy.
To rzekłszy, wybiegła do pierwszego pokoju, wołając:
— Mamo, deszcz ustaje... późno będzie do domu, a droga niedobra i mama się boi wywrotu. Choć nam tu bardzo przyjemnie, ale jechać trzeba.
Wstała podkomorzyna z kanapy i zaczęto się żegnać. Jadzia śpieszyła nadzwyczajnie. Uściskała Cesię serdecznie.
— Moja droga, — rzekła na wyjezdnem — zapomniałam ci powiedzieć, że tatko prosił bardzo, aby jutro doktór do nas przyjechał i zobaczył starego Ambrożego, który leży, a Hordziszewski mu nie pomaga. Ojciec go tak lubi!
Podkomorzyna wcale temu nie zaprzeczyła.
Gdy z Julkiem do pokoju wrócili, Cesia nie śmiała mu już czynić wymówek, odezwała się tylko:
— Gdybym Jadzi tak, jak siebie samej, nie znała, musiałabym nie wiedzieć, co o niej pomyśleć, tak czasem wydaje się płocha. Coście wy mnie przez ten dzień namęczyli temi ciągłemi szeptami i chodzeniem po kątach, jakgdybyście, nie wiem co, sobie do powiedzenia mieli.
Julek się zmieszał.
— Proszęż cię, — rzekł — nie mogłem przecie dziczyć się i uciekać.
— Ja też do ciebie nie mam żalu, ale do niej. To takie dobre a urokliwe stworzenie, iż niepodobna się do niej nie przywiązać... ale cóż potem?
Julek zmilczał. Bolało go to, że nie mógł wypowiedzieć prawdy, lecz musiał słuchać Jadwigi. Cesia zdawała się go badać oczyma, coś przeczuwać, czegoś się lękać.
— Radabym już doprawdy wyjechać! — westchnęła. — Jadzia to czyni naprzekór mnie, z tą swą dziecinną nieopatrznością, a to męczy i niepokoi.
— Ty bo sobie roisz zawsze troski — rzekł Julek. — Idź spocząć... jesteś zmęczona.
— A, jutro jedziesz znowu na pastwę tej nieznośnej Jadzi, do Żytkowic.
— Odmówić nie mogę.
— Ale wracajże prędko, proszę cię!
Nazajutrz Julek wyjechał rano. Jakby już oczekiwał na niego, podkomorzy stał w ganku i, witając go, do piersi przycisnął, a Juljan, jak zwykle, w ramię go pocałował.
— Żeby ci oszczędzić kłopotu, — odezwał się — powiem ci na wstępie, że już o wszystkiem wiem. — I uścisnął go powtórnie. — Niech was Pan Bóg błogosławi!
Julek mu się rzucił do nóg... Tak, prawie nie mówiąc nic, poszli do podkomorzyny.
— Przyprowadzam jejmości zięcia — zawołał podkomorzy wesoło — i proszę dla niego o błogosławieństwo.
Siedząca w krześle matka obie ręce podniosła... nie mogła mówić... Julek znowu do nóg jej upadł i na łzy się zebrało. Dopiero weszła Jadwiga, ale nie wczorajszy już trzpiot wesoły, lecz poważna, przejęta, szczęśliwa. Rękę podała narzeczonemu i jeszcze z nim razem padli do nóg rodzicom.
Julkowi słów na podziękowanie brakło; ukląkł przed Jadwigą.
— Pragnę tylko jednej rzeczy w tej chwili, — zawołał — ażebym zasłużył na to szczęście, które na mnie z niebios spadło.
— A ja asindziejowi powiem, dlaczego ono na was spadło: oto, żeście pracowali poczciwie i nie sięgali ani myślą, ani sercem nawet po szczęście, kosztem osobistej godności. Bóg dobrym pobłogosławił.
— Idzie teraz o to, — dodała podkomorzyna — co tu z tą upartą Cesią zrobić, bo jeszcze gotowa dziwaczyć.
Najmniejsza jednak była to już troska. Jadwisia znany bardzo Cesi pierścionek, który zawsze nosiła na palcu, bo to była po babce spuścizna, oddała wzamian za bardzo prostą rodziców Julka obrączkę.
— Przyjedziesz z nią do Zawiechowa, Cesia spostrzeże, domyśli się i... rzecz skończona.
Cały ten dzień spłynął w najsłodszym zachwycie spodziewanem szczęściem. Julka to ojciec, to matka wyrywali sobie, ciągle coś mu mając do powiedzenia, do zapytania, a choć obiecał siostrze przybyć wcześnie, zwlokło się do wieczora. W ganku jeszcze pożegnała go Jadzia.
— Przyjedź jutro — rzekła — i przywieź Cesię koniecznie!
Dobrze już było ciemno, gdy Julek wyskoczył z bryczki przede dworem. Cesia czekała na niego niespokojna w ganku i wprowadziła go do pokoju, w którym stół nakryty był do wieczerzy.
— Widzisz, jakeś się zabawił! — zawołała z wymówką.
Usiedli do stołu; Julek rękę wyciągnął, oczy siostry padły na nią i porwała ją, nie wierząc temu, co spostrzegła.
— To pierścionek Jadzi! — zawołała i zdziwionemi oczyma zmierzyła brata.
— Tak, — rzekł Juljan — wczoraj słowo, a dziś zamieniliśmy pierścionki. Ja ją kochałem od pierwszego wejrzenia, gdyś mi zabraniała patrzyć na nią, i ona mnie kochała, dla dumy nie mogłem szczęścia naszego poświęcić. Przebacz, Cesiu, przebacz! Jam niewinien, jam się tak bronił temu błogosławieństwu, jakby ono było groźbą... Stało się — daruj!
Milczenie siostry trwało chwilę; zwróciła się potem ku niemu z uściskiem.
— Stało się! — powtórzyła. — Przyznaję się, że nie chciałam tego, ale wyście chcieli i przemogli... zwyciężyła Jadzia. Błogosławieństwo siostry może dla was być obojętne... Ja jednak stawiam warunek: kochany Julek nie wyrzecze się swojego powołania, nie pójdzie na koszt teścia i żony... będzie pracował. Jadzia, jeśli cię kocha, musi za karę być panią doktorową i Ryngoldowską mitrę nabok razem z pychą odłożyć. Życie na wsi, takie, jakie widzimy tu dokoła, może być bardzo przyjemne, ale się zmieniły stosunki i ono przestało być trudem, posłannictwem, a stało się uregulowane próżnowaniem i czczą rozrywką. Ludzie w niem oduczają się myśleć, stają się machiną do zabijania czasu, a mój Julek czemś więcej być powinien.
— Dobrze, Cesiu. Jutro jedziemy z tobą do Żytkowic i ty, jako nasza dobra opiekunka, a odważna niewiasta, wypowiesz to Ryngoldom. Zgoda!
Podali sobie ręce. Cesia zamyśliła się.
— Doprawdy są fatalizmy na świecie i przeznaczenia. Na pierwszy widok Jadzi miałam przeczucie i obawę. Wyprawiłam cię na długo, myślałam, że się to zerwie; ale nic nie pomogło: Jadzia postawiła na swojem.
— Pozwólże mi być szczęśliwym trochę! — szepnął Julek pieszczotliwie. — Henryk już nigdy nim nie będzie, a ty...
— Ja jestem zupełnie szczęśliwa — surowo przerwała Cecylja. — Pomóż mi zapisywać nasiona.
I zwróciła natychmiast rozmowę.


VI.

Wiosna, po długich oczekiwaniach, jednego ciepłego wieczora przypłynęła na skrzydłach deszczyku, który ziemię odwilżył; słońce przygrzało nazajutrz i drzemiące pączki tak nagle rozwijać się zaczęły w oczach, jakby im śpieszno było nagrodzić czas stracony... Z ziemi, wczoraj czarnej i zaspanej, dobywały się czerwone i zielone kiełki i zaledwie przebiły skorupkę, co je osłaniała, strzelały ku górze, rozkładały się rozkosznie, bujały... Krokusy, jak pasy, sadzone drogim kamieniem, kwitły całemi szeregi; krzewy okrywały się liśćmi; zeschłe napozór gałęzie nabrzmiewały w pączki i nabierały życia.
Stary Praski chodził i cieszył się, jakby po raz pierwszy to cudo odrodzenia oglądał. Zima pozabijała niektórych ulubieńców, inni wyszli z niej zdrowo i silnie. Potrzeba było zajrzeć do każdego kątka.
Cecylja też, nim się wybierać zaczęła zagranicę, pracowała po całych dniach w ogrodzie. Uśmiechała się jej ta podróż do kraju, co nie zna zimy i zawsze chodzi w zieleni; ale tak jej żal teraz było tego spokojnego kątka... tych swoich dzieci, które jej nigdy smutku i zawodu nie przyczyniły! Co chwila powoływała Praskiego, polecając mu jakąś grzędę, a stary, który komu innemu niebardzo sobie co mówić dawał, od ulubionej pani przyjmował w milczeniu polecenia, wcale nie obrażając się niemi.
— Niech panienka będzie spokojna... proszę się na mnie spuścić — mówił z flegmą. — Już ja tu niczemu zamrzeć nie dam i zaręczam, że się nie zapomnę, z miłości dla kaktusów, bo ja i proste ziele kocham... Wszystko to naród Boży, a kto w nim piękności nie widzi, oczu chyba nie ma. Ja się owszem obawiam, — dodał — aby pani nie zapomniała tam, zachwycając się naturą, że po ogrodach botanicznych dużo można rzeczy dostać. Gdyby państwo przejeżdżali przez Francję, to jużciż ogrodu w Montpellier minąć się nie godzi. Jest tam co widzieć. Ja notatki wygotuję.
Właśnie w popołudniowej godzinie toczyła się podobna rozmowa z panem Praskim, a Julek był w Żytkowcach przy Jadzi, bo tam się nie żartem śpieszono z weselem, aby móc towarzyszyć w podróży Cesi, gdy chodząc między staremi drzewy, ujrzała gosposia coś w ulicy ku Zawiechowu tak niezwyczajnego, iż w pierwszej chwili wydało jej się to złudzeniem oczu. Mało tu kto bywał, oprócz znajomych niewielu, których na palcu zliczyć mogła panna Cecylja i poznać zdala.
Tym razem osóbki, ukazujące się w ulicy, zupełnie zdały się jej obce. Były to dwie prawie w rówieśnym wieku dziewczynki, ładniuchne jak dwa różane pączki, ubrane jednakowo, trzymające się za ręce i powoli z podziwieniem, jakby z obawą, posuwające się ulicą w głąb ogrodu. Ciekawie zaglądały na prawo, na lewo, jakgdyby kogoś czy czegoś szukały. Szły zwolna, a po drodze to się schylały do kwiatków, to stawały nad niemi zdziwione. Jedna drugą potem odciągała.
Panna Cecylja patrzyła, nie mogąc tych gości zrozumieć — gdy spostrzegła wdali kobietę młodą jeszcze, skromnie, ale wykwintnie zarazem ubraną, która dawała się dzieciom wyprzedzić i szła zamyślona za niemi.
Dziewczęta, długo tak wałęsając się w prawo i lewo, nagle zobaczyły pannę Cecylję.
Okrzyk wydobył się z ich ust i puściły się ku niej, wyprzedzając prawie razem; potem padły na nią, obejmując ją rękami i wołając uradowane i zdyszane:
— Panna Cesia! panna Cesia!
Na ten odgłos i kobieta, idąca powoli, przyśpieszyła nagle kroku i otwarła ręce. Zbliżyły się ku sobie i uścisnęły serdecznie.
— Widzisz, aż tu cię znalazłam, aż tu dogoniłam, tak mi za tobą nieznośnie tęskno było, mnie i twoim wychowankom, które, jak widzisz, podrosły, ale swojej drogiej nie zapomniały nauczycielki.
Cecylja była przejęta i wzruszona. Dziewczęta ciągle ją rwały za suknię i ręce.
— Mój Boże, — zawołała — czym się ja was kiedy mogła tu, w tym moim zapadłym kącie świata spodziewać? Powiedz, pani droga, jakim sposobem...
— Najprostszym w świecie... pocztą, umyślnie do Zawiechowa! — odparła przybyła pani.
Spojrzawszy na nią, nie można się było dziwić, że postanowiwszy to raz, dość długą i ciężką podróż odbyła dla widzenia przyjaciółki, tyle energji prawie męskiej było w tej twarzy już nie pierwszej młodości, jeszcze pięknej, ale obleczonej jakimś smutkiem.
Była to pierwsza żona hrabiego Sulejowskiego, którą, jak wiemy, wydano za niego z musu, która miłości dla innego pozbyć się i złamać jej w sobie nie mogła... aż nareszcie rozwód wywołała sama, aby zaślubić ukochanego.
W czasie pobytu Cecylji w tym domu, hrabia Sulejowski, odpychany przez żonę, obojętny dla niej, powziął przywiązanie ku pannie Cecylji, która ani go widzieć, zrozumieć, ani słuchać o niem nie chciała. Byłaby nawet, zaledwie dostrzegłszy pierwociny rodzącego się uczucia, natychmiast dom ten opuściła, gdyby jej przyjaźń dla pani Krystyny nie trzymała i przywiązanie do dzieci.
Położenie było trudne i fałszywe. Pani Sulejowska nie domyślała się wcale uczuć męża, ani ich niebezpieczeństwa dla Cesi. Ona jej była potrzebna dla serca, dla wylania się, dla porady.
Panna Cecylja wszelkiemi możliwemi sposoby usiłowała małżeństwo zbliżyć do siebie i przejednać; lecz im gorliwiej pracowała nad tem, tem przeciwniejszy otrzymywała skutek. Co miało koić — drażniło, co miało zbliżyć — oddalało. Hrabia wprawdzie nie śmiałby być natarczywym, a nawet długo nie wydał się ze swą miłością dla panny Cecylji, lecz dla niej była ona aż nadto widoczna.
Gdy nareszcie oboje państwo Sulejowscy umówili się rozstać, czego sama pani żądała koniecznie, hrabia, widząc się prawie wolnym, począł być coraz czulszym dla Cesi, a ta została zmuszona uciekać z domu ich, aby nie być posądzoną o intrygę, której myśl ją przerażała.
Po pierwszych przywitaniach, w których słów było niewiele i dzieci tylko szczebiotały, gospodyni poprowadziła gości swych do pałacu, przejęta tą niespodzianą radością, jaką jej sprawili. Dziewczątka, którym pozwolono zostać w ogrodzie, nie chciały ani na krok odstąpić swej dobrej Cesi. Miały może przeczucie wstrętu, jaki w Praskim budziło każde niedorosłe a roztrzepane stworzenie, bo zwykł był mawiać:
— Dzieci nie są stworzone do ogrodu. To gorzej od gąsienic i kretów... to ruina i spustoszenie! Albo to ma oczy? albo to ma serce? Bez litości i bez głowy.
Dziewczęta znać zdaleka spostrzegły wytrzeszczone na siebie ze strachem oczy ogrodnika i wolały iść do pokoju.
Powóz jeszcze stał przed gankiem; trzeba było myśleć o umieszczeniu gości, bo Cesia na mieszkanie w miasteczku dozwolić nie chciała... Zosia i Mania biegały po wszystkich kątach, rozpatrywały wszystko i z zupełną swobodą gospodarzyły u dawnej nauczycielki, dziwiąc się tylko, do czego to być może tyle nasion, tyle tak różnych kwiatków.
Matka tymczasem, padłszy na kanapę, siedziała zadumana i milcząca. Wzrok jej błądził, jakby nie widząc nic, po tych ścianach, myśl zdawała się gdzie indziej. Zdawało się, że nie przybyła dla samej przyjemności widzenia przyjaciółki, że coś jej ciężyło na sercu.
Julek zdziwił się niepomału, gdy powracając wieczorem, w ganku postrzegł dwa te wyrostki, trzymające się za ręce i rozpatrujące ciekawie w lipowej alei, wiodącej do miasteczka. Choć w Zawiechowie goście rządkiem byli zjawiskiem, porządek, jaki tu panował i skromny dostatek, ułatwiały przyjęcie.
Po wieczerzy wszystko było wpogotowiu do spoczynku. Dziewczęta poszły spać i marzyć, a dwie przyjaciółki, po wyjściu Juljana, zostały także same w saloniku.
— Mój Boże, jak ja ci prawie zazdroszczę! — odezwała się pani Krystyna. — Tobie Pan Bóg pobłogosławił we wszystkiem, a mnie w życiu nic się nie powiodło... Tyś dokonała wszystkiego, czegoś zapragnęła... cudów prawie, a ja rozbiłam się o rachuby, które mi się zdawały tak pewne!
Zamilkła na chwilę.
— Znałaś przeszłe moje życie. Rodzice, w chwili gdy pierwsza i najsilniejsza miłość zrodziła się w mojem sercu dziewczęcem, gwałtem, bez litości oderwali mnie od tego, którego ukochałam... Zamiast zgasnąć, uczucie to spotężniało, tak że objęło mnie całą... Znienawidziłam tego, którego mi narzucono, choć był dla mnie dobry, cierpliwy, choć, nie kochając mnie, czynił z siebie, co tylko mógł, aby sobie nic nie mieć do wyrzucenia. Ale naówczas wszystko, co czynił, tłumaczyłam sobie na złe... niechęć ku niemu rosła z latami, rozpacz mnie ogarniała... Wprawdzie mój pierwszy ukochany zmuszony był oddalić się ode mnie, nie widywałam go, jak wiesz, wcale; lecz utrzymywaliśmy korespondencję, która żywiła uczucia nasze i podsycała. Były chwile, żem się starała zrezygnować na los, któryby dla innej kobiety starczył za szczęście; to znowu wracała niecierpliwość, rozpacz, jakiś szał... który mi spocząć nie dawał... Pan Zagłoba, dzisiejszy mąż mój — tu westchnęła opowiadająca — był bardzo miłym młodym chłopakiem, gdym go pokochała i gdy on mnie szalenie ukochał... od rozstania się ostatniego, od ślubu go nie widziałam. W mojej wyobraźni był on zawsze ten sam... w listach nie zmieniły się uczucia; zdawało mi się, że i on zmienić się nie był powinien... Nareszcie słowo stanowcze wyrzeczone zostało... mąż na rozwód zezwolił, a rozłączenie urzędowe oswobodziło nas oboje... Czułam się wolną i byłam panią siebie... mogłam temu, który czekał na mnie cierpliwie lat tyle, oddać rękę... Zagłoba, który stracił małe dziedzictwo, jakie miał, zajmował urzędową posadę w Warszawie. Z bijącem sercem poleciałam ku niemu.
Głosu zabrakło pani Krystynie... spuściła głowę.
— Ale co lata, świat i życie uczynić mogą z człowieka! — szepnęła po chwili. — Nie poznałam go... Nietyle twarz może, ile sam charakter się odmienił, choć miłość zdawała się ta sama, równie gorąca... Starałam się jednak nawyknąć do tego nowego człowieka, którego, w imię przeszłości, przyjąć byłam zmuszona. Znasz szlachetny i pełen delikatności charakter hrabiego, który, nie kochając mnie, umiał być zawsze równie dobrym i uszanowania pełnym. Niegdyś zdawało mi się to chłodem... Zagłoba był nieco rubaszny i czuć w nim było o kilka stopni niższy od tego, w jakim żyć nawykłam, świat i obyczaj... nie raziło mnie to jednak z początku... Małżeństwo zresztą było nieuniknione; dałam słowo i musiałam go dotrzymać... Cesiu moja! ani dnia jednego nie byłam szczęśliwa, a dziś walczyć muszę, aby się najnieszczęśliwszą nie nazwać. Ideał młodości rozbił się, przetworzył, stał najpospolitszym i najprozaiczniejszym z ludzi. Napróżno usiłowałam go dźwignąć z upadku i postawić na piedestale, który mu zgotowałam, budując go przez lat tyle... on mnie pociągał na niziny.
Zamilkła chwilę. — Cesia słuchała, nie mówiąc ani słowa.
— Widzisz we mnie, — ciągnęła dalej pani Zagłobowa — ostygłą i rozczarowaną istotę, która siłą ducha trzyma się na falach życia, aby nie utonąć. Jakże niebezpieczne są te szały oślepiające młodości, ta młodość sama, co tak cudnie stroi swym wdziękiem tych, którzy po chwili w najpospolitszych zmienić się mają! Któżby mi był przepowiedział, że idealny kochanek zmieni się w najtrywjalniejszego szulera, próżniaka i lekkomyślnego gadułę?... A jednak tak się stało. Być może, iż ja tak samo z dzieweczki naiwnej, zmieniłam się w oczach jego w nieznośną i wyschłą od bólu kobietę. Dziś, moja Cesiu, zamiast szczęścia, otrzymałam naukę, iż na świecie próżnoby go szukać było. Są błyski i chwile niebiańskie... ale życie na tych wysokościach utrzymać się nie może, skrzydła nie starczą... spadamy na ziemię. To dwoje dziewcząt moich tylko na świecie mnie trzyma... wszystko zresztą mi zobojętniało.
Smutnem tem wyznaniem skończył się wieczór. Mówiły długo jeszcze... Cecylja wróciła późno do swojego pokoju, zadumana, niespokojna.
Weselej rozpoczął się dzień następny, a błysk ten winni byli wszyscy dwom dziewczątkom, którym życie się jeszcze śmiało i one życiu.
Nadjechała Jadwiga z podkomorzyną. Pani Krystyna w tem nowem kółku odżyła trochę, zapomniała trosk i zawodów. Sam widok dwojga narzeczonych, Jadwigi i Julka, mógł myśli rozpogodzić, tak tych dwoje kandydatów do życia używało dni najpiękniejszych nadziei całą duszą. Oni i dwie małe córki pani Krystyny zdawali się równie dziecinnymi... bawili się razem, śmieli jednakowo i wszystko im było dobre, wesołe, zabawne.
I Cesia też przy nich odżywała chwilami, a nawet matka dawała się pochwycić w to zaczarowane młodości koło. Podkomorzyna, która wcale nie zestarzała, mimo swych siwych włosów, do łez się nieraz śmiała i bawiła wybornie. Dzień zbiegł szybko i, gdy przyszło Ryngoldom odjeżdżać, każdyby go był rad przedłużył.
Ponieważ ciemno się troszkę zrobiło, Julek siadł na konia przeprowadzać narzeczoną i wskazywać drogę; dziewczęta zasadzono w drugim pokoju, a pani Krystyna została znowu z Cesią.
Coś widocznie miała na sercu i przygotowywała się do jakiegoś kroku, na który ciężko się jej było odważyć. Uścisnęła Cesię kilka razy.
— Tyś kobieta, jakich mało — rzekła. — Ja do ciebie mam prośbę i wiem, że mi jej nie odmówisz. Jestem tu o milę od hrabiego... przywiozłam dzieci, potrzeba więc, żeby je widział. Ja do niego nie pojadę... nie mogę, nie chcę... ani mi wypada. Zagłoba jest w dodatku podejrzliwy, jak najprostszy parobek. Otóż, proszę cię, niech hrabia tu przyjedzie.
Cesia zbladła i, nie odpowiadając, oczy spuściła.
— Droga moja pani! On u mnie nie bywa i nie chcę, ażeby bywał... unikam go... Wiesz o tem dzisiaj, com ukrywała, póki mogłam, że się kochał we mnie naówczas, gdy mu się to nie godziło. Dla oczyszczenia jego i siebie od zarzutu, musiałam z nim zerwać wszystkie stosunki.
— Przecież dla widzenia dzieci przy mnie, gdy ja tu jestem, ja, co jedna miałabym prawo upominać się... przyjąć go możesz! Popełniłabyś dziwactwo, więcej dające do myślenia, niż gdy poprostu przyjechać mu pozwolisz, będąc dlań obojętną.
Cesia zarumieniła się mocno.
— Dzieci możnaby posłać z Julkiem i służącą — rzekła.
— Ale ja go potrzebuję widzieć dla interesów — odpowiedziała, całując przyjaciółkę, Krystyna. — Proszęż cię, nie dziwacz się.
Jeszcze chciała coś zarzucić gospodyni, gdy pani Zagłobowa zakończyła:
— Uprę się, musisz to dla mnie uczynić, a jeżeli już tak ci jest niemiły ten hrabia, jak mnie był niegdyś, to powiesz, żeś chora, nie wyjdziesz i... dozwolisz mu domyślać się, że się go lękasz.
Cecylja przestała się sprzeciwiać, lecz na twarzy jej znać było doznaną przykrość i niepokój. Napróżno uściskami i słowy miłemi starała się ją przyjaciółka ukoić.
Zamiast listu, Julek podjął się do dnia pojechać po hrabiego i zwiastować mu tę dobrą nowinę, jak się zdawało, niespodzianą.
Szanowny doktór medycyny, mimo udawanej czasem powagi, gdy mu na myśl przyszło, jakie na sobie dostojeństwo dźwiga, był wesół, żywy, roztrzepany jak nigdy. O świcie kazał konia osiodłać i puścił się w poselstwie do Bobryniec.
Przybył też tam bardzo rano i niezmiernie się zdziwił, spostrzegłszy hrabiego już ubranego w ganku, krzątającego się niespokojnie.
Juljan, który go nie widział od swoich zaręczyn, miał mu i tę jeszcze wieść szczęśliwą do zwiastowania, gdy Sulejowski, ściskając go w ganku, sam rozpoczął od powinszowania.
— Skądże hrabia wiesz?
— Cały świat już wie o tem. Ryngold sam to rozgłasza. W pierwszej chwili była to nowina tak niespodziana i sensacyjna, iż jej winienem bilecik pani Ratajewskiej. Pierwszy raz odważyła się obesłać mnie listem, w imię tak nadzwyczajnego wypadku, ręcząc za jego prawdziwość.
Julek ruszył ramionami.
— A ja też do hrabiego przybywam z przynajmniej równie zadziwiającą, ale wielce, jak mi się zdaje, wesołą nowiną.
Spojrzał mu w oczy Sulejowski, jakoś się dziwnie niedowierzająco uśmiechając.
— Dwie wasze śliczne córeczki są z matką u nas... Zapraszamy hrabiego, abyś je odwiedził.
Sulejowski odetchnął, nie okazując jednak zadziwienia.
— Troszkę się je widzieć spodziewałem, były mi przyrzeczone — rzekł. — Rad tylko jestem, że pani Zagłobowa wasz dom wybrała. Cieszy mnie to nieskończenie, ze wszystkich względów. Boję się być pannie Cecylji natrętnym, ale na ten raz jeden znieść mnie musi. Pójdź, zjedz śniadanie, a ja dla moich dziewcząt każę zapakować prezenta już przygotowane. Potem koń twój pójdzie luzem, a my pojedziemy razem.
Dopiero teraz dostrzegł Julek, że hrabia był tak ubrany, iż mógł pojechać choćby zaraz.
Cały stos pudeł i pudełek poznoszono do powozu. Hrabia śpieszył niezmiernie; śniadanie więc trwało niedługo i, jak tylko obrachować było można, iż godzina przybycia do Zawiechowa wypadała przyzwoita, wyruszyli. Julek w drodze był gadatliwy, hrabia zamyślony i milczący. Chwilami można go było posądzić o takie roztargnienie, iż nie słyszał, co do niego mówiono.
Gdy Zawiechów się ukazał wreszcie, niepokój Sulejowskiego zwiększył się jeszcze. Stanęli u ganku. Pani Zagłobowa z dziewczętami wyszła. Córki rzuciły się do ojca, który je namiętnie ściskać zaczął. Pocałował w rękę ich matkę i weszli do saloniku. Tu czekała Cecylja, blada, drżąca, pomieszana, usiłując się zdobyć na pozorny przynajmniej spokój. Hrabia pośpieszył ku niej, nie mniej poruszony i, chociaż ręka wyciągnięta była do angielskiego powitania, gorąco ją ucałował.
— Pani mi wielką dziś wyświadcza łaskę — rzekł cicho. — Chciej wierzyć, że z duszy wdzięczen za to jestem.
Córki mu dłużej mówić nie dały, uwiesiwszy się u obu rąk i napastując go pytaniami.
— Tatko się zestarzał, — rzekła młodsza — ale zawsze taki ładny, jak był.
— Daleko ładniejszy od pana Zagłoby — dodała druga z przekąsem.
Rozmowa stała się powszechną i żywą. Dziewczętom Julek szepnął o pudełkach; radość wybuchnęła wielka i zamęt straszny. Pobiegły po te skarby i z pomocą doktora medycyny zaczęły je wprost znosić do pokoju, a potem rozpakowywać.
Epizod ten dozwolił wszystkim trochę ochłonąć z niepokoju i trwogi. Dziewczęta były naturalnie najważniejszym rozmowy przedmiotem i treścią, a ich wychowanie i postępy powodem różnych popisów. Wesołość ich trochą blasku ożywiała twarze, jakby strwożone i posępne.
Pani Zagłobowa czuła się w obowiązku udawać szczęśliwą, lecz to się jej tak nie wiodło, a prawdomówne dziewczęta wtrącały czasem tak sprzeczne komentarze, iż Cesia uznała koniecznem rozmowę skierować w inną stronę.
Nareszcie gospodyni i pani Krystyna mogły odetchnąć swobodniej, bo ojciec z córkami poszedł do ogrodu, przywitać starego, jak mówił, przyjaciela Praskiego.
W istocie ogrodnik był „czcicielem“ — tak się zawsze wyrażał — pana hrabiego, a ujrzawszy gościa zdala, pośpieszył ku niemu z widocznem weselem.
— A, przecież mam szczęście na mojem dominjum pana hrabiego powitać i pochwalić mu się...
Spojrzał na dziewczęta.
— Gdyby nie te dwa piękne kwiatki, które we mnie trwogę budzą, mogę powiedzieć, że byłbym szczęśliwy — dodał potem.
— Ale dlaczegóż trwogę budzą? — spytał zdziwiony hrabia.
— A, bo to są chodzące i skaczące kwiatki, panie hrabio, które siedzącym bywają groźne.
— Przecież my, gdy nas Cesia przestrzegła, — odezwała się starsza urażona — bardzo w ogrodzie grzecznie się zachowujemy.
— Ani słowa! — odparł Praski. — Ale po mnie ciarki chodzą... Byle to furknęło... hę, żadnego nie poszanuje zagona. No, ale dziś, kiedy u nas tak wielkie święto... dziej się wola Boża! Choćby i batalję wydały moim kwiatkom.
Śmiać się zaczęli, ale panny wzięły na kieł i chodziły ścieżkami, tak że Praski aż się dziwował i mocno je pokochał. Dłużej też zatrzymał hrabiego przy swej kolekcji kaktusów, niżby ten był sobie życzył może.
— Proszęż pana Praskiego, — odezwała się Zosia, stojąc nad temi poczwarami — proszę mi powiedzieć, jak można kochać takie paskudztwo?
— A któżby je kochał, gdyby nie ja? Przecie i one potrzebują, aby ktoś się nad niemi rozczulał.
— Że brzydkie, to brzydkie! — szeptały dziewczęta. — Aż strach!
Gdy do pokoju wrócili, panna Cecylja, pod pozorem domowych zajęć, wraz z Julkiem wyszła i na długo zostawiła dzieci i panią Zagłobową z hrabią. Cofnęli się umyślnie, dając im swobodę pomówienia o interesach.
Nierychło potem towarzystwo zeszło się przy obiedzie, który był dosyć milczący. Sulejowski, po raz pierwszy odwiedzający Zawiechów, znajdował pałac bardzo smakownie urządzony i skromnie razem; pani Krystyna unosiła się także nad umiejętnem zużytkowaniem starych okruchów, nad wdziękiem, jaki Cesia umiała nadać tej ruinie.
Tak czas zszedł do wieczora, a gospodyni umiała niewidocznie tak unikać spotkania z hrabią, iż zaledwie kilkanaście wyrazów z nim wymieniła.
Gdy się chwila wyjazdu zbliżała, Zosia z siostrą przystąpiły obie do gospodyni i poczęły ją całować po rękach.
— Myśmy przyszły do panny Cecylji z prośbą, aby naszemu tatkowi pozwoliła jutro przyjechać. Moja panno Cesiu! My go pewnie tak prędko nie zobaczymy!
Zręczną tę interwencję dziecinną najpomyślniejszy uwieńczył skutek. Jakże się im oprzeć było? Hrabia przyszedł podziękować i wyjechał.
Dzień to był dla panny Cecylji ciężki, tak iż gdy się wszyscy rozeszli i mogła wreszcie oddalić się do swojego pokoju, padła na krzesło zmęczona, długo, długo nie mogąc się ruszyć. Z wlepionemi w okno bezmyślnie oczyma, w których łza się kręciła, podparta na dłoni, siedziała tak, póki bicie zegaru, oznajmiającego północ, nie wyrwało jej z zadumy. Obok pokoju jej sypialnego stała pani Krystyna. Usłyszawszy ruch u Cesi, zastukała do drzwi.
— Nie śpisz? — spytała. — Pozwól mi wnijść na chwilę.
Otworzyły się drzwi i Krystyna weszła na palcach.
— Widzę, że i nie śpisz, i nie rozebrałaś się nawet... Ja także... sen mnie odbiegł... Mam coś, co mi cięży, czegobym do jutra odkładać nie chciała.
Rzuciła się jej na szyję.
— Cesiu moja, błagam cię, pozwól mi raz w życiu przydać się komuś na co i spełnić dobry uczynek.
Ujęła ją za rękę... głos jej drżał.
— Mój aniele, moja droga! Dziwna spadła na mnie rola... przychodzę do ciebie w swaty... od hrabiego. Klękam przed tobą i proszę cię, uczyń dla mnie tę ofiarę — idź za niego. On cię kocha z całym zapałem młodości, i ty go kochasz...
Cecylja wyrwała nagle rękę i zawołała głosem bolesnym:
— Krystyno!
— Tak, ty go kochasz! ty go kochasz! nie kłam... jam to widziała dawno. On wart twojego przywiązania. Będziecie szczęśliwi, a ja dumna, żem się przyłożyła do tego.
— To być nie może, — szepnęła Cecylja głosem drżącym — nie, stokroć nie! Początek tej miłości zakażony był grzechem. Tak, przyznaję ci się: walczyłam z sobą, ale kochałam go. Kochałam i nienawidziłam... oburzałam się na siebie i ciężkie bóle przebyłam z tym cierniem w sercu... Chcę teraz ukarać sama siebie, bo samej siebie się wstydzę.
— Ale za cóż jego masz karać? — odezwała się Krystyna. — Wierz mi, przecierpiałaś tyle, iż odpokutowałaś to, co w twem sumieniu zdawało ci się grzechem. Cesiu moja, nie zabijaj tego człowieka. Wytrwał on dotąd, lecz któż wie, jak i gdzie rzucić go może rozpacz. Jego miłość dla ciebie przetrwała próby ognia i lodu i najstraszniejszą czasu próbę... Daj się ubłagać! Ja cię za nim proszę... Niech ja, com była jego żoną na to, ażeby mu zatruć życie, przyniosę mu pociechę, niech ja wasze ręce połączę. Któż naówczas będzie śmiał was potępić?
Cecylja oczy sobie zakryła i padła na krzesło; łzy się jej rzuciły i szlochać zaczęła, a Krystyna przyklękła przy niej, obejmując ją rękoma i szepcąc słowa pociechy.
Rzućmy zasłonę na tę scenę, której pierwszy brzask poranka był jeszcze świadkiem. Gdy się rozeszły dwie przyjaciółki, Cecylja padła na klęcznik i modliła się długo.
Nazajutrz hrabia przyjechał o tej, co pierwszym razem godzinie. Gdy wchodził do salonu, wzrok jego, pierwej niż na Cecylję, zwrócił się na Krystynę, która bardzo nieznacznie oczyma mu wskazywała, że — zwyciężyła. Przywitali się w milczeniu. Przy Julku i dzieciach nie było mowy, tylko o nich.
Bardzo zręcznie udało się potem pani Zagłobowej doktora z panienkami odprawić do ogrodu. Zaledwie drzwi się za nimi zamknęły, gdy wstała i podeszła do Cesi. Całując ją w czoło, ujęła jej rękę drżącą i, złożywszy ją w dłoń hrabiego, który kląkł w uniesieniu i zachwycie — wybiegła, nie mówiąc ani słowa.
— Stało się, — rzekła Cecylja — moje męstwo, ofiary — wszystko... nie przemogły przeznaczenia... Jestże to sen?...
Hrabia rękę jej do piersi przyciskał.
— O, zapomnijmy, — odpowiedział cicho — wszystko przeszło. Noc to była czarna, burzliwa, straszna! Com ja wycierpiał! Ale dziś czuję, że stokroć więcej zniósłszy, jeszczebym nie opłacił szczęścia tej chwili.
Jak ludzie, którzy po wiekowem milczeniu raz pierwszy przemówić do siebie mogą, poczęli rozmowę poufałą, słodką... niby przebudzeni ze snu jakiegoś... radując się, iż był tylko marzeniem i ułudą. Powoli smutek znikał z czoła Cesi, a hrabia śledził pilnie każdy jej ruch, każde skinienie, zwiastujące, że ciężar, który tak długo nosiła, z piersi jej spadał.
Gdy Julek wszedł potem niespodzianie, znalazł ich pochylonych ku sobie i rozmawiających pocichu. Cesia podniosła twarz uśmiechniętą ku bratu:
— Julku, — rzekła — musisz trochę zmienić rozporządzenia podróży, ty, co masz być naszym kurjerem. Hrabia jedzie z nami.
Doktór spojrzał zdziwiony i trochę niedowierzająco.
— Jakto? — spytał — hrabia?
Sulejowski wziął rękę Cesi, zwieszoną na poręczy krzesła, przycisnął ją do ust i, śmiejąc się błogo, zawołał:
— Ja z moją żoną i Juljan ze swoją... nie będzież to najmilsza w świecie podróż we czworo?
Julek mu się z wybuchem radości rzucił na piersi.
— A! przecież! — zawołał. — Z przeproszeniem Cesi... ale mocno się na nią gniewałem, że... nie pozwoliła sobie tego wprzódy zaproponować.
Wnet i dziewczęta nadbiegły. Weszła z niemi, doskonale odgrywając wesołość i uciechę, pani Zagłobowa... i w harmonijnym gwarze rozpłynęła się rozmowa.


VII.

I powieść nasza skończona...
Nie — bo życie nie kończy się na tych chwilach wyjątkowo szczęśliwych, które je złocą, — bo są w niem niepojęte zwroty, których ani rozum, ani serce wytłumaczyć nie mogą.
Wszystko jak najszczęśliwiej się składało. Posłano z oznajmieniem Henrykowi, ażeby wziął uwolnienie choć kilkodniowe i przybył na ślub siostry i brata, mający się odbyć razem. Z wielkiem zdziwieniem odebrał Henryk tę wiadomość i odpowiedział, że przybywa.
Któż inny mógł błogosławić tym dwom parom, nad przyjaciela domu księdza Kulebiakę? W parafjalnym kościołku odbył się ślub, bez spraszanych gości i szumnego wesela. Życzył go sobie podkomorzy, ale mu wyperswadowano, że młodzi wyjeżdżają zaraz, że sąsiedztwa mało i że wszystkim milej będzie ten dzień spędzić w swojem szczupłem gronie ukochanych. Wymógł tylko, aby wszyscy do Żytkowic przybyli, i tak się stało.
W kilka dni potem Henryk dwie młode pary przeprowadzał aż do Warszawy, powracając do swoich zajęć. Cesi szczerze żal było, że został tak samym i o zmianie stanu ani chciał słuchać.
W sąsiedztwie wiadomość o dwóch tych ślubach uczyniła wrażenie ogromne. Marszałek szczególniej był na Cecylję oburzony i, chociaż nie okazał gniewu widocznie, nie szczędził przycinków gorzkich. Dostało się przytem i hrabiemu, i przeszłości. Pomyślność rodziny cieszyła go pozornie, lecz trapiła wewnętrznie. Zwrócił się do pani Ratajewskiej raz jeszcze. Powoli coraz nabierająca tuszy wdowa rozmyślała o przyszłości z niejaką obawą i po pewnem wahaniu się, uszczęśliwiła go ręką swoją.
Dziwne tam jakieś zajść musiały wkrótce okoliczności, gdyż po trzech niespełna miesiącach pożycia, które zdawało się nader szczęśliwem, pani marszałkowa wyjechała do swojego Walina i w nim pozostała, marszałek zaś mieszkał u siebie w Odrębach i... urzędował dalej, nie widując się z żoną, tylko rzadko i na krótko. Oboje przed obcymi prawie nie mówili o sobie. Pan marszałek, o żonie mówiąc, nazywał ją grzecznie marszałkową, a ona jego marszałkiem; lecz skoro kto go wspomniał, urywała rozmowę.
Do córki wzięła pani Ratajewska do pomocy guwernera, gdyż sama się ciągle nią zajmowała. Był to Francuz i człowiek bardzo miły. Marszałek, jeszcze przed ślubem, postarał się dla swoich dzieci o Szwajcarkę, która razem miejsce gospodyni w domu uzurpowała, co może się pani Ratajewskiej nie podobało.
Dwie pary nasze śpieszyły na południe. Lecz diagnoza brata musiała być trafna, gdyż — mimo łagodnego klimatu i tego szczęścia, co ją otaczało — Cecylja w drodze coraz więcej kaszleć zaczęła. Postanowiono, unikając znużenia, jakiś czas przebyć w miejscu i wybrano Francję. Na jesieni wszyscy razem udali się do San-Remo i Nizzy.
Julek był niespokojny. Hrabia, który nie widział niebezpieczeństwa, jeszcze śnił o szczęściu, gdy choroba piersiowa rozwijać się zaczęła tak groźnie, że brat, niepewien siebie, musiał do pomocy wezwać doktorów z Florencji.
Cecylja zdawała się nie czuć swojego stanu, lub nie chcieć go rozumieć.
Wesoła była, czynna i marzyła o powrocie do Zawiechowa. Praski odbierał od niej nieustannie posyłki nowe. Plany upiększeń i ulepszeń się mnożyły, chociaż chora ledwie już zimą z krzesła ruszyć się mogła. Nie odstępował jej Sulejowski, którego stan budził równą litość. Był to rodzaj osłupienia, zdrętwienia, zwiększonego tem, że musiał przed żoną taić w sobie to, czego doznawał, aby jej nie przerażać. Z uśmiechem na ustach, Cecylja nikła powoli. Piękność jej, jakby coraz eteryczniejszą się stając, promieniała nad grobem blaskiem cudnym... oczy pałały... uśmiechały się usta... na alabastrowem czole nie było chmurki.
— To osłabienie przejdzie, jak wszystko przechodzi — mówiła. — Ja jestem tak szczęśliwa! Mnie tak błogo na świecie, że sam nadmiar szczęścia musiał na chwilę odebrać mi siły... Z wiosną, z kwiatkami i ja się rozbudzę do życia... zobaczycie... Ale trzeba wracać do Zawiechowa, bo ja tam tylko żyć mogę.
O tym jednak powrocie mowy już być nie mogło. Jadwiga i Julek dla niej także przedłużyli pobyt zagranicą, bo jakże odstąpić ją mogli?
Zimę tak, na południowem słońcu się wygrzewając, ciesząc się różami, które tam w ogrodzie kwitły, prześniła chora... zawsze wybierając się z wiosną do domu.
Nadeszła wiosna ta pożądana i jednego dnia, gdy motyle latały już, a nowe życie wstąpiło w drzewa i krzewy, gdy jaśminy kwitły i woń poranku napełniała powietrze, siedząc tak w oknie, patrząc na morze, z ręką męża do piersi przyciśniętą... Cecylja zasnęła na wieki.
Bóg, w nagrodę życia, nie dał jej dożyć... rozczarowania może.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.