Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Resurrecturi.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ostrożnie zdobywając się na wyraz każdy. — U nas inny obyczaj. U nas — tu się jeszcze zawahał — byle chłopak dorósł, wie, że sam musi pracować na siebie. Moja rzecz dopilnować, aby się zdrowo wychował i Pana Boga swego znał, moja rzecz dać mu pomoc małą, a potem, jak prawo każe, musi sobie iść szukać chleba i musi go znaleźć.
Starościna zamyślona słuchała, Szmul ciągnął dalej:
— U nas obyczaj inny, bo ubogi Żydek, byle zarobić kawałek chleba, nie wzdrygnie się niczego... a u jaśnie państwa paniczowi tego nie wolno robić, bo wstyd: tamtego nie może, bo ciężko, innego znowu, że ani dziad, ani ojciec tego nie praktykowali.
I, postrzegłszy, że twarz staruszki posmutniała, w myślach zatopiona, nie dokończył Szmul.
— Prawda, prawda, — odezwała się starościna — wam w życiu łatwiej daleko.
Żyd uczuł potrzebę zmienienia rozmowy; przedmiot był do zbytku drażliwy.
— Bardzo mamy tego roku piękną wiosnę, — wtrącił — zboża na polach śliczne, drzewa owocowe kwitły, osobliwie jabłonie, co dziw, wszyscy się urodzaju spodziewają.
— To dobrze, mój Szmulu, dla biednych jak my ludzi. Chleb może potanieje.
— A pewnie! — potwierdził stary.
Ale już gospodyni jedyna myśl wracała od serca na usta.
— Moich chłopców niema od tygodnia — rzekła. — Gdzie się to rozbiegło? Nic nie wiem... nie słyszałeś ty czasem?
Szmul zygzak ręką zakreślił w powietrzu i głową poruszył znacząco.
— O paniczów niema się co frasować — odezwał się z flegmą. — To młode. Sąsiedztwo u nas liczne, a wszyscy ich lubią, kochają, na rękach noszą, zatrzymują, gdziekolwiek przyjadą. Nie dziw, że się za-