Przejdź do zawartości

Porwany za młodu/Rozdział XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XXVIII. Idę upomnieć się o swoje dziedzictwo
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XXVIII.
IDĘ UPOMNIEĆ SIĘ O SWE DZIEDZICTWO.

Odmieniwszy, ile tylko mogłem, mą powierzchowność, rad byłem przejrzeć się w zwierciadle — i stwierdziłem, że obdartus znikł już bez śladu, natomiast Dawid Balfour odżył na nowo. Mimo to wstydziłem się i tej przemiany, a nadewszystko pożyczonego przyodziewku. Gdym już był gotów, pan Rankeillor, zdybawszy mnie na schodach, powiedział mi parę komplementów i wprowadził mnie z powrotem do swego gabinetu.
— Proszę siadać, panie Dawidzie, — ozwał się, — pozwól teraz, gdyś już bardziej do siebie podobny, bym i ja podzielił się z tobą pewnemi nowinami. Zapewne zachodzisz w głowę, jaki stosunek łączył twego ojca i twego stryja? Juści, dziwna to historja, a jej wyjaśnienie jest tego rodzaju, iż płonię się, gdy mam ci go udzielić, Albowiem, — tu istotnie się zakłopotał, — sprawa cała wiąże się z przygodą miłosną.
— Doprawdy, — rzekę — nie wiem, jak wiadomość tę skojarzyć z moim stryjem.
— Ba! twój stryj, panie Dawidzie, nie zawsze był stary, — odparł rejent, — a także, co może więcej cię zadziwi, nie zawsze był brzydki. Błyszczał-ci on niegdyś urodą i wytwornością! ludzie w drzwiach stawali, by nań popatrzeć, gdy przejeżdżał na rączym rumaku. Widywałem to nieraz na własne oczy, a wyznam szczerze, iżem nań pozierał nie bez zazdrości, jako że sam byłem prostym chłopczyną i synem prostego człowieka... zaś w owe lata wynikało stąd: Odi te, qui bellus es, Sabelle.
— Brzmi to jak bajka, — wtrąciłem.
— Tak, tak, — rzekł prawnik, — tak to bywa z młodością i latami. Ale na tem nie koniec, bo oto miał on i tego rodzaju usposobienie, które zdawało się wróżyć mu wielką przyszłość. W r. 1715 cóż lepszego mogło mu przyjść do głowy, jak nie drapnąć do powstańców? Aścin ojciec go gonił, znalazł go gdzieś w rowie i przyprowadził go z powrotem, multum gementem, ku uciesze całej okolicy. Tak, czy owak, majora canamus... obaj młodzieńcy zakochali się i to w tej samej pannie. Pan Ebenezer, którego powszechnie podziwiano, lubiono i psuto nad miarę, był, oczywista, wielce pewny swego zwycięstwa; kiedy zaś obaczył, iż się zawiódł i omylił, dalej drzeć się, jak paw, wniebogłosy. Poszedł stąd huczek na całą okolicę; ów młodzian to leżał w domu chory, a jego rodzina o gołębich sercach stała dokoła łoża, zalewając się łzami; to znów jeździł od gospody do gospody i pierwszem z brzega wywnętrzał się ze swych strapień. Twój ojciec, panie Dawidzie, był zacności człowiekiem, ale był przytem aż do żałości czuły i ustępliwy; to też wszystkie te wybryki brał całkiem poważnie, aż nareszcie dnia jednego — wybacz aść, że to mówię! — zrzekł się ręki swej panny. Ona jednakże nie była tak narwana (po niej to chyba waćpan odziedziczyłeś swój trafny i zdrowy rozsądek), to też sprzeciwiła się temu, by miano sobie grać odbijanego jej osobą. Obaj padli przed nią na kolana, ale wynikiem tych zabiegów było narazie to, że pokazała drzwi jednemu i drugiemu. Było to w sierpniu... mój Boże! w tym samym roku, kiedy ja ukończyłem akademję. Scena ta musiała być wielce komiczna.
Sam w głębi ducha pomyślałem, że była to niedorzeczna sprawa, jednakowoż nie mogłem zapomnieć, że mój ojciec brał w niej udział.
— Chyba raczej, panie łaskawy, była w niej nuta tragiczna — zauważyłem.
— O nie mosterdziejku, wcale nie! — odpowiedział rejent. — Albowiem tragedja zawsze zawiera jakowąś poważną osnowę, jakowyś dignus vindice nodus; natomiast tu w grę wchodziła jedynie swawola młodego zbytnika, którego rozpuszczono na dziadowski bicz, a któremu nie należało się nic innego, jak tylko wyłożyć go na ławę i sypnąć ze dwadzieścia oblewanych batów. Bądź co bądź, ojciec pański inaczej się na tę rzecz zapatrywał; skończyło się na tem, że po coraz to nowych ustępstwach ze strony pańskiego ojca, oraz coraz to nowych wybuchach wrzaskliwego, czułostkowego samolubstwa po stronie stryja, obaj doszli wreszcie do pewnego rodzaju układu, którego złe skutki odczułeś aść niedawno na własnej skórze. Jeden wziął pannę, a drugi majętność. Otóż, panie Dawidzie, wiele się mówi o litości i wspaniałomyślności, ale w obecnym, rozważnym okresie życia często sobie myślę, że podobno do najpomyślniejszych wyników dochodzi się wówczas, gdy człek zasięga porady prawnej i bierze wszystko, co mu się prawnie należy. Tak, czy owak, owa donkiszoterja pańskiego ojca, sama przez się niesprawiedliwa, zrodziła z siebie cały szereg krzyczących niesprawiedliwości. Twój ojciec i matka żyli i pomarli w biedzie; asan sam też w biedzie się wychowałeś... a tymczasem jakże tu się powodziło dzierżawcom majątku Shaws! I mógłbym dodać (gdyby mnie to wiele obchodziło), jakże się tu wiodło panu Ebenezerowi!...
— A przecie jest to chyba rzecz ze wszech najdziwniejsza — napomknąłem, — iż natura ludzka może ulec takiej zmianie.
— To prawda, — rzekł p. Rankeillor. — Jednakże zdaje mi się, że jest to dość naturalne. On chyba zdawał sobie z tego sprawę, że odegrał rolę niepiękną. Ci, którzy byli wtajemniczeni w całą historję, zaczęli odnosić się doń wzgardliwie; ci którzy jej nie znali, widząc, że jeden z braci gdzieś się zapodział, a drugi objął jego dziedzictwo, rozgłosili wieść o rzekomem zabójstwie. Tak więc obaczył, że ze wszystkich stron poczęto go unikać. Pieniądze były jedynym zyskiem, jaki przypadł mu z onego układu; otóż począł on myśleć o przysporzeniu sobie pieniędzy. Samolubem był za młodu i samolubem pozostał dziś, gdy jest stary, a ostatecznym rezultatem wszystkiego są te piękne obyczaje i tkliwe uczucia, których aspan doświadczyłeś sam na sobie.
— Dobrze, panie łaskawy, — mówię na to, ale wobec tego wszystkiego jakież jest moje stanowisko?
— Majątek należy do waćpana, co do tego dwóch zdań być nie może, — odparł rejent. — Mniejsza o to, co tam podpisał twój ojciec, na mocy praw spadkowych waćpan jesteś jedynym prawnym dziedzicem. Ale stryj pański lubi walczyć z bezbronnym, a rzecz wielce prawdopodobna, iż będzie podnosił wątpliwości względem twej osoby i nazwiska. Dochodzenie prawne zawsze pociąga za sobą wiele wydatków, a proces rodzinny zawsze nabiera cech skandalu; pozatem jeżeliby wyszły na jaw jakieś konszachty waćpana z imć panem Thomsonem, moglibyśmy porządnie się sparzyć. Zaprzedanie waćpana w niewolę byłoby oczywiście atutem w naszych rękach, gdybyśmy tylko zdołali fakt ten udowodnić. Ale udowodnienie może być niełatwem zadaniem; toteż moja rada, ażeby narazie zawrzeć dogodny układ ze stryjem, dajmy na to, zostawić go w Shaws, gdzie zakorzenił się już od ćwierćwiecza, a samemu poprzestać chwilowo na znaczniejszem zaopatrzeniu pieniężnem.
Odpowiedziałem, iż z całą chęcią zgodzę się na ustępstwa i że wyciąganie spraw rodzinnych na widok publiczny jest krokiem, do którego z natury czuję wielki wstręt. Tymczasem rozmyślając w cichości ducha, począłem dostrzegać główne zarysy tego planu, według którego działaliśmy później.
— A więc rzeczą ważną — zapytałem — jest udowodnienie mu mojego porwania?
— Nie inaczej, — odrzekł p. Rankeillor, — i to wedle możności bez wytaczania sprawy przed sądem. Bo zważ sam, panie Dawidzie; nie ulega wątpliwości, iż uda nam się znaleźć paru ludzi ze Zgody, którzy poświadczyli przysięgą pańskie uwięzienie; ponieważ jednak oni byli na okręcie, nie moglibyśmy sprzeciwić się dalszym ich zeznaniom, przyczem z pewnością wymknęłoby się im jakieś słówko o pańskim przyjacielu p. Thomsonie... co (wnosząc z pańskich opowiadań) nie byłoby, mojem zdaniem, pożądane.
— Wobec tego racz waszmość posłuchać, jaki sposób ja wymyśliłem.
I opowiedziałem mu swoje zamysły.
— Ale to chyba pociągnie za sobą moje spotkanie z owym Thomsonem? — rzekł rejent, gdym skończył mówić.
— Tak myślę istotnie, łaskawy panie — odrzekłem.
— Widzicie go! — zawołał prawnik, trąc sobie skronie. — Nie, panie Dawidzie, boję się, że twój pomysł jest niemożliwy do przyjęcia. Nie mówię nic przeciwko aścinemu przyjacielowi, p. Thomsonowi; nie wiem nic takiego, coby świadczyło przeciwko niemu, ale gdybym wiedział (zakarbuj to sobie w pamięci, panie Dawidzie!) uważałbym za swą powinność oddać go w ręce prawa. A teraz poddaję ci pod rozwagę: czy to rzecz roztropna spotykać się z nim? Może mieć on na sumieniu jakieś obciążające go sprawki. Może on ci wszystkiego nie opowiedział. Może nawet on się nie nazywa Thomson! — utyskiwał rejent, mrugając powiekami, — albowiem niektórzy z tych ptaszków zbierają sobie nazwiska po drodze, jak kto inny zbiera owoce tarniny.
— Waszmość sam musisz tu być sędzią — odrzekłem.
Atoli było rzeczą widoczną, iż mój plan zajął jego wyobraźnię, albowiem poczciwina wpadł w zadumę, z której otrząsnął się dopiero wtedy, gdy poproszono nas na obiad i do towarzystwa jwpani Rankeillorowej. Skoro po obiedzie pani domu pozostawiła nas samych przed zastawioną butelką wina, mój gospodarz znów jął roztrząsać mój pomysł. Gdzie i kiedy mam się spotkać z panem Thomsonem? Czym pewny dyskrecji pana T.? A w razie, jeżeli uda nam się przyłapać starego lisa, to, czy zgodzę się na taką a taką umowę? — te i tym podobne pytania zadawał mi rejent ustawicznie co pewien czas, skrapiając jednocześnie w zamyśleniu język swój winem. Gdym odpowiedział na wszystkie, podobno ku jego zadowoleniu pytania, on popadł w jeszcze głębszą zadumę, zapominając nawet o wybornem winie francuskiem. Potem wziąwszy arkusz papieru i ołówek, zasiadł do pisania, ważąc w duchu, przepisując i przemazując każde słowo; nakoniec uderzył w dzwonek, na którego odgłos wszedł do pokoju sekretarz rejenta.
— Panie Torrance, — rzekł rejent, — muszę to mieć przepisane na czysto jeszcze przed nocą, a kiedy skończysz, racz wdziać kapelusz i bądź gotów pójść z tym panem i ze mną, gdyż być może, będziemy cię potrzebowali jako świadka.
— Co, panie dobrodzieju?! — zawołałem, gdy sekretarz wyszedł, — więc waszmość chcesz się ważyć na to?
— Eee! nie mówmy już o tej sprawie. Sam widok Torrance‘a przypomina mi dość pocieszne zdarzenie z przed paru lat, gdy umówiłem się z tym biednym ciamajdą, że spotkamy się koło krzyża w Edynburgu. Każdy poszedł za własnemi sprawunkami, a kiedy była już godzina czwarta, Torrance, mając już nieco w czubie, nie poznał swego pana, ja zaś, nie wziąwszy okularów, byłem bez nich tak ślepy, iż daję waćpanu słowo, żem nie poznał własnego skryby! — To mówiąc, roześmiał się serdecznie.
Odpowiedziałem, że było to dziwne zdarzenie, i uśmiechnąłem się, jako mi grzeczność nakazywała; atoli co mnie dziwiło przez cały ten przedwieczerz, to że rejent wciąż powracał do tej historji i nad nią się zatrzymał, za każdym razem opowiadając ją ze śmiechem i coraz to nowemi szczegółami, tak iż nakoniec byłem już całkiem zbity z pantałyku i począłem się wstydzić błazeństw mego nowego przyjaciela.
Gdy już zbliżała się pora, na którą umówiłem się z Alanem, wyruszyliśmy z domu, ja pod ramię z p. Rankeillorem, a Torrance z tyłu poza nami, niosąc akta w kieszeni, a w ręce kosz z krytym wierzchem. Pókiśmy szli przez miasto, rejent ustawicznie musiał się kłaniać to w prawo to w lewo i wciąż był zatrzymywany przez mieszczan, którzy zadawali mu pytania dotyczące bądź spraw miejskich, bądź interesów osobistych; mogłem więc się przekonać, iż był on osobistością wielce poważaną w swej okolicy. Nakoniec wydostaliśmy się z obrębu murów i poczęliśmy iść wzdłuż brzegu przystani, w stronę karczmy Hawes i grobli Przewozu, która była widownią mego nieszczęśliwego wypadku. Nie mogłem patrzeć bez wzruszenia na owo miejsce, przypominając sobie, ilu z ówczesnych moich towarzyszy dziś już niema pomiędzy żyjącymi: zginął Ransome, wyzwolon (jak tuszę) od przyszłej niedoli; zginął Shuan, odszedłszy tam, gdzie nie chciałbym za nim podążyć; niemasz i tych nieboraków, którzy poszli na dno wraz z zatopionym brygiem. Wszystko to przeżyłem — ba, przeżyłem i sam okręt i wyszedłem bez szwanku z tych wszystkich udręczeń i srogich opałów. Jedyną mą myślą powinna była być wdzięczność względem Stwórcy; jednakże na owo miejsce nie mogłem spozierać bez żalu za innymi i bez dreszczu wznowionej zgrozy.
Właśnie sobie rozmyślałem o tem wszystkiem, gdy nagle pan Rankeillor wykrzyknął głośno, postukał się ręką po kieszeniach i począł się śmiać.
— No, no! — zawołał, — czy też to nie zabawna przygoda! Po wszystkiem, com opowiadał, zapomniałem wziąć okulary!
Wówczas, rzecz jasna, zrozumiałem cel jego opowiastki i wiedziałem, że jeżeli zostawił w domu okulary, uczynił to umyślnie, ażeby mógł skorzystać z pomocy Alana, nie bojąc cię go rozpoznać. Doprawdy, było to zręcznie obmyślane, albowiem, nawet gdyby sprawa doszła do najgorszej ostateczności, jakże mógł teraz p. Rankeillor składać przysięgę co do tożsamości mego przyjaciela, albo jakimże sposobem mógł mieć przeciwko mnie potępiające dowody? Bądź co bądź, sporo czasu upłynęło, zanim spostrzegł ów brak okularów, a gdyśmy szli przez miasto, zagadywał był i poznawał wiele osób, przeto prawie nie wątpiłem, iż wistocie wzrok miał wcale niezgorszy.
Skoro minęliśmy Hawes (gdzie poznałem gospodarza, stojącego w drzwiach i kurzącego fajkę, i byłem zdziwiony, widząc, że się nic a nic nie postarzał), pan Rankeillor zmienił porządek pochodu, przyłączając się do Torrance’a, idącego w tyle, i wysyłając mnie naprzód, niby na zwiady. Poszedłem ku szczytowi wzgórka pogwizdując od czasu do czasu ową gallicką piosenkę aż wkońcu z radością posłyszałem jej odzew i dostrzegłem Alana, podnoszącego się z za krzaka. Był on nieco markotny, jako, że przez cały dzień włóczył się chyłkiem po okolicy i ledwo, że tam coś przegryzł w piwiarni koło Dundas. Ale skoro tylko zoczył mnie w nowej odzieży, zaczął się rozpogadzać, a gdym mu opowiedział, jak daleko posunęły się nasze sprawy i jakiej roli oczekuję po nim w pozostałej części naszego dzieła, natychmiast jakby nowy duch weń wstąpił.
— Doskonaleś to obmyślił, — rzecze do mnie, — a pozwolę sobie powiedzieć, że wykonania tej sprawy nie mogłeś powierzyć w lepsze ręce, jak w ręce Alana Brecka. Nie jest to rzecz (zważ sam), którą ktobądź potrafiłby wykonać; na to trzeba człowieka obrotnego i przemyślnego. Ale coś mi się zdaje, że twój prawnik już się potrosze stęsknił do mego widoku.
Wobec tego zawołałem i skinąłem na pana Rankeillora, który wnet podszedł ku nam samopas, zostawiwszy Torrance’a poza sobą; przedstawiłem go swemu przyjacielowi, p. Thomsonowi.
— Rad jestem, iżem spotkał waszmości, panie Thomson — ozwał się rejent. — Atoli nie wziąłem z sobą okularów, a nasz wspólny przyjaciel, obecny tu pan Dawid — (to mówiąc, poklepał mnie po ramieniu) — poświadczy, iż jestem prawie ślepy; to też nie dziw się waćpan, gdybym przypadkiem jutro cię nie poznał.
Mówiąc to, myślał, że ucieszy Alana; atoli próżność tego górala gotowa była czuć się urażoną nawet z bardziej błahych przyczyn, niż obecna.
— Ba, panie szanowny, — odrzekł oschle, — powiedziałbym, że to fraszka, zwłaszcza, że zeszliśmy się tu w określonym celu, mianowicie po to, by przywrócić pana Balfoura do praw jemu należnych potem zaś, o ile mi się zdaje, nie będziemy mieć chyba nic z sobą wspólnego. Wszakoż przyjmuję pańskie usprawiedliwienie, które było bardzo stosowne.
— Na niczem więcej mi już nie zależy, panie Thomson, — ozwał się Rankeillor serdecznie. — Teraz zaś, ponieważ waćpan i ja jesteśmy głównymi aktorami w tem przedsięwzięciu, sądzę, że powinniśmy wejść w bliższe porozumienie; w tym celu proszę waćpana, żebyś był uprzejmy podać mi ramię, gdyż wobec zmroku i braku okularów nie jestem całkiem pewny drogi, ty zaś, panie Dawidzie, znajdziesz w osobie Torrance’a miłego towarzysza pogawędki. Tylko niechże mi będzie wolno ci przypomnieć, że zbyteczna, by ów miał słyszeć coś jeszcze o twoich przygodach lub o przygodach mości... hm... pana Thomsona.
Tak więc oni we dwójkę poszli naprzód, gwarząc z sobą coś poufnie i pocichu, a Torrance i ja postępowaliśmy za nimi w odwodzie.
Noc już była zupełna, gdyśmy obaczyli w dali mroczne zręby dworu w Shaws. Było już po dziesiątej; wszędy było ciemno i cicho, jedynie od południowego zachodu ciągnął miły, szumiący wiaterek, który przygłuszał głos naszych kroków. Gdy podeszliśmy bliżej, w żadnej części gmachu nie było widać nawet najniklejszego światełka ni odbłysku; wnosić stąd można było, że stryj już leżał w łóżku, co dla naszych knowań było zaiste najdogodniejszą okolicznością. Zatrzymawszy się o jakie pięćdziesiąt sążni opodal, odbyliśmy szeptem ostatnią naradę, poczem my we trzech, rejent, Torrance i ja, podpełzliśmy cichaczem i przyczailiśmy się poza węgłem domu, a skoro stanęliśmy już na oznaczonych miejscach, Alan, nie ukrywając się zgoła, postąpił ku drzwiom i zaczął się do nich dobijać.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.