Porwany za młodu/Rozdział XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział XXVII. Moje przybycie do pana Rankeillora
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ XXVII.
MOJE PRZYBYCIE DO PANA RANKEILLORA.

Nazajutrz umówiliśmy się, że Alan będzie się krył na własną rękę aż do zachodu słońca, a skoro zacznie się zmierzchać, winien przyczaić się na polach koło drogi, idącej w stronę Newhalls, i nie ruszać się z miejsca, dopóki nie posłyszy mego gwizdania. Zrazu chciałem obrać sobie za hasło melodję „Zacny dom Airlic,“ która była mi ulubioną; on jednak sprzeciwił się, mówiąc iż jest to piosenka powszechnie znana i każdy chłopek mógł ją przypadkiem zagwizdać; zamiast niej tedy nauczył mnie urywku pieśni góralskiej, który od tego czasu tak wbił mi się w głowę, iż dziś go pamiętam doskonale i pewno pamiętać jeszcze będę na łożu śmierci. Za każdym razem, gdy sobie ją przypomnę, powracam myślą w ów ostatni dzień mej udręki i widzę z całą wyrazistością, jak Alan siedzi na dnie jamy, pogwizdując i palcem wybijając takty, a szary brzask pada mu na oblicze.
Zanim słońce wstało, jużem był w długiej ulicy miasta Queensferry. Był to gród pięknie zabudowany, kamienice miał murowane, czysto kryte łupkiem; ratusz, jak mi się zdawało, nie był tak piękny, jak w Peebles, ani ulica nie była tak wytworna. Atoli, biorąc wszystko pod uwagę, wstyd mi tu było mych przegniłych łachmanów.
Gdy już rozwidnił się poranek, gdy zaczęto rozniecać ogniska i otwierać okna, a ludzie tu i owdzie pojawiali się przed domami, moja sromota i rozpacz stawały się coraz czarniejsze. Widziałem teraz, iż nie mam podstaw, na których mógłbym się opierać, ani też żadnego oczywistego dowodu mych praw — ba, nawet mojej tożsamości. Jeżeli to wszystko było tylko bańką mydlaną, tedy zaiste srodze mię oszukano i pozostawiono w ciężkiej doli. Nawet gdyby sprawy tak się przedstawiały, jakem je sobie wyobrażał, to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mogło wiele wody upłynąć, zanim uda się ustalić moje sporne dziedzictwo; a jakże mogłem rozporządzać czasem, mając przy duszy niecałe trzy szylingi, a ponadto przyjąwszy na się wywiezienie nieszczęsnego ściganego skazańca poza granice kraju? Zaprawdę, gdyby mnie zawiodła nadzieja, jeszcze nas obu mogła czekać szubienica. Gdy zaś chodziłem tędy i owędy i widziałem, jak ludzie pytająco spoglądali na mnie z okien lub z ulicy i trącali się łokciami i coś tam pomiędzy sobą gwarzyli z uśmiechem, zaczęło się we mnie budzić nowe przypuszczenie, iż niełatwą będzie mi rzeczą, chociażby dostać posłuchanie u prawnika, a cóż dopiero przekonać go o prawdziwości mego opowiadania.
Nawet za cenę życia nie mogłem zdobyć się na odwagę, by zaczepić którego z tych sławetnych mieszczan; wstyd mi było nawet z nimi rozmawiać w takiej mierzwie łachmanów i brudu, a gdybym zapytał ich o dom takiego człowieka, jak pan Rankeillor, pewno roześmianoby mi się w oblicze. Chodziłem więc tam i sam, to po ulicy, to ku zjazdowi przystani, niby pies, co zgubił swego pana, czując w głębi duszy dziwną zgryzotę, a niekiedy nawet odruchy istnej rozpaczy. Nakoniec był już jasny dzień, może dziewiąta rano, gdy mnie na dobre zmęczyła ta wędrówka, w sam raz zatrzymałem się przed okazałym domem, położonym opodal od morza; miał on piękne okna o przezroczych szybach, na parapetach doniczki z kwiatami, ściany były świeżo tynkowane, a na progu siedział wyżeł, poziewując, jakby się czuł u siebie w domu. Dalibóg, zazdrościłem nawet temu niememu zwierzęciu jego spokoju i wygód; naraz otwarły się drzwi i wysunął się z nich zwinny, rumiany, grzeczny i stateczny jegomość w okularach i białej, pudrowanej peruce. Bieda moja była tak wielka, iż nikt ani razu dłużej się mną nie zajmował; atoli ten jegomość przyjrzał mi się raz i drugi... Okazało się, iż wzruszył się moim opłakanym wyglądem, gdyż podszedł wprost ku mnie i zapytał mnie, co tu porabiam.
Odpowiedziałem mu, że przybyłem do Queensferry w osobistej sprawie, poczem zebrawszy się na odwagę, prosiłem go, by mi wskazał drogę do domu p. Rankeillora.
— Czemużby nie? — rzecze mi on na to, jest to dom, z którego przed chwilą wyszedłem, a wskutek nieco szczególnego zbiegu okoliczności właśnie ja jestem owym człowiekiem, którego asan szukasz.
— Wobec tego — powiadam, — chciałbym prosić wielmożnego pana o łaskawe udzielenie mi paru słów rozmowy.
Nie znam aścinego nazwiska — odrzekł ów, a nawet jego oblicze po raz pierwszy w życiu oglądam.
— Nazywam się Dawid Balfour, powiedziałem.
— Dawid Balfour? — powtórzył on głosem nieco piskliwym, jak gdyby czemś nagle zaskoczony. — A skądże aść przybywasz, mości Dawidzie Balfour? — zapytał, spoglądając mi surowo w oblicze.
— Przybywam z wielu strasznych miejsc, panie łaskawy — odparłem, — ale sądzę, iż lepiej byłoby opowiedzieć to wszystko waszmości bardziej poufnie.
On jakby się zadumał na chwilę, obejmując dolną wargę dłonią i spoglądając to na mnie, to na bruk ulicy.
— Tak, — odrzekł, — bezwątpienia tak będzie najlepiej.
To rzekłszy, powiódł mnie z sobą do swego domu, krzyknął na kogoś, kogom nie mógł dostrzec, że będzie zajęty do południa, poczem wprowadził mnie do małej, zakurzonej komnaty, pełnej książek i akt. Tutaj sam się usadowił i prosił mnie, bym usiadł, choć wydawało mi się, że spojrzał z pewną żałością na swój czysty fotel i moje brudne łachmany.
— A teraz, — odezwał się, — jeżeli asan masz do mnie jakiś interes, bądź łaskaw przedstawić go zwięźle i dojść odrazu do sedna. Nec gemino bellum Trojanum orditur ab ovo... zrozumiałeś aść? — dodał, rzuciwszy przenikliwe spojrzenie.
— Właśnie tak uczynię, jak zaleca Horacy, miłościwy panie, — odrzekłem, uśmiechając się, — i wprowadzę waćpana in medias res.
Skinął głową, jak gdyby był rad temu, boć w istocie chciał zażyć mnie z mańki owym łacińskim urywkiem. Pomimo to, aczkolwiek nabrałem już nieco odwagi, jednakże krew napłynęła mi do policzków, gdym dodał:
— Mam powód do przypuszczenia, iż mogę rościć pewne prawa do majątku Shaws.
On wydobył z szuflady plik papierów i rozłożył je przed sobą.
— A więc? — odezwał się.
Atoli ja zasznurowałem usta i siedziałem, nic nie mówiąc.
— Dalej, dalej, panie Balfour, — rzekł prawnik, — powinieneś wszystko kolejno wyznać. Gdzie się urodziłeś?
— W Essendean, mościpanie — odrzekłem, dwunastego marca roku Pańskiego 1733.
On zdawał się szukać tej daty w swojej teczce, ale co to znaczyło, nie mogłem odgadnąć.
— Ojciec i matka waćpana?
— Ojcem moim był Aleksander Balfour, nauczyciel w owej miejscowości, a matką mi była Gracja z domu Pitarrow, — odpowiedziałem; — zdaje mi się, że jej rodzina pochodziła z Angus.
— Czy waćpan masz jakie papiery, stwierdzające prawdziwość twej osoby? — zapytał p. Rankeillor.
— Nie, łaskawy panie — zeznałem; — znajdują się one w rękach jwpana Campbella, plebana miejscowego, od którego łatwo je wydostać; ponadto sam p. Campbell może poręczyć za mnie, a co się tyczy tej sprawy, nie sądzę, by stryj mój chciał zadać kłam mym słowom.
— Masz na myśli p. Ebenezera Balfoura? — rzecze rejent.
— Jego we własnej osobie, — odrzekłem.
— Czyś go widział? — zapytał p. Rankeillor.
— Byłem przezeń podejmowany w jego własnym domu — odpowiedziałem.
— Czy spotkałeś się kiedy z człowiekiem, zwanym Hoseason? — zapytał p. Rankeillor.
— Spotkałem się z nim, panie łaskawy, za ciężkie grzechy moje, — odrzekłem; — albowiem jego to pośrednictwu tudzież zarządzeniu mojego stryja przypisać należy, iż zostałem porwany nieopodal tego miasta, tłukłem się po morzu, przeżyłem rozbicie okrętu i setki innych udręczeń, a obecnie w tej lichej odzieży staję przed obliczem waszmości.
— Powiadasz aść, iż okręt wasz się rozbił — rzecze p. Rankeillor, — gdzież to było?
— Koło południowego naroża wyspy Mull — wyjaśniłem. — Wysepka, na którą mnie wyrzuciły fale, nosi miano Earraid.
— Ach! — rzecze rejent, uśmiechając się, — asan masz lepsze wiadomości w geografji, aniżeli ja. Ale jak dotąd, powiem aspanu szczerze, opowieść twoja zgadza się jota w jotę z wiadomościami, które zasiągnąłem z innego źródła. Lecz aść powiadasz, że cię porwano; jak to należy rozumieć?
— Zupełnie dosłownie, łaskawy panie, — odpowiadam. — Właśniem się wybierał do domu waszmości, gdy mnie zwabiono na pokład brygu, tam okrutnem uderzeniem obalono mnie na ziemię, wrzucono do ciemnicy... a potem już nie wiem co się ze mną działo, aż dopiero, gdyśmy znaleźli się na pełnem morzu. Byłem przeznaczony do plantacyj; traf tylko zrządził, że przy pomocy Bożej udało mi się ujść żywo.
— Bryg rozbił się 27-go czerwca, — zauważył rejent, zaglądając do swej księgi, a dzisiaj mamy 24-go sierpnia. Mamy tu zatem, panie Balfour, znaczną przerwę, prawie dwumiesięczną. Sprawiło to już niemało trosk i zgryzoty twoim przyjaciołom, to też wyznam ci, że nie będę zaspokojony, póki wszystkiego nie sprawdzę.
— Zaprawdę, panie miłościwy, — ozwałem się, — te miesiące łatwo będzie zapełnić treścią; wszakoż zanim opowiem swe dzieje, radbym wiedzieć, iż mówię do przyjaciela.
— Asan kręcisz w kółko — rzekł prawnik. — Nie dam się przekonać, aż posłyszę pańskie zeznania. Nie mogę być aści przyjacielem, póki nie otrzymam należytych wiadomości. Gdybyś miał więcej zaufania, lepiejby ci się powodziło w życiu; a trzeba ci wiedzieć, panie Balfour, że w naszym kraju jest przysłowie: kto złe wyrządza, sam zła się lęka.
— Waszmość nie powinieneś zapominać — rzekłem, — że już raz źle wyszedłem na swej ufności, a raczej łatwowierności, oraz, że zostałem zaprzedany w niewolę przez człowieka, który (o ilem dobrze zrozumiał) jest klientem waszmości.
Przez cały ten czas stawałem na pewnym gruncie wobec pana Rankeillora, a wraz z tem pozyskiwaniem gruntu pod stopami odzyskiwałem i pewność siebie. Atoli na ten mój wybryk, który mnie samego skłonił do nieznacznego uśmiechu, rejent roześmiał się całem gardłem.
— Nie, nie, — odpowiedział, — tak źle nie jest. Fui, non sum. Byłem-ci ja istotnie pełnomocnikiem twojego stryja, ale podczas, gdy waćpan (imberbis iuvenis custode remoto) wałęsałeś się na zachodzie, wiele tu u nas się zmieniło, a gdyby cię uszy nie zbolały, nie brakowałoby mi tematu do opowieści. W sam raz w dzień aścinej morskiej przygody zawitał do mej kancelarji jwpan Campbell, dopytując się natarczywie o waćpana. Jako żywo, nigdy przedtem nie słyszałem o waćpanu, ale znałem niegdyś pańskiego ojca, a na podstawie spraw mi wiadomych (o które później potrącę), gotów byłem obawiać się rzeczy najgorszych. Pan Ebenezer przyznał, iż widział się z waćpanem, i oświadczył (co wydało mi się rzeczą nieprawdopodobną) iż dał ci znaczną sumę pieniędzy, oraz że aść wyruszyłeś na kontynent europejski, zamierzając uzupełnić swe wykształcenie, co było rzeczą podobną do prawdy i chwalebną. Zapytany, jak to się stało, iż waćpan nie dałeś żadnej wieści o sobie panu Campbellowi, stryj twój odpowiedział, że wyraziłeś gorącą chęć zerwania z dawnem swem życiem. Gdyśmy go następnie pytali, gdzie przebywasz obecnie, powiedział, że nie wie, ale przypuszcza, iż udałeś się do Lejdy. Taki był całkowity plan jego odpowiedzi. Niebardzo jestem pewny, czy ktoś mu uwierzył, — dodał po chwili p. Rankeillor, uśmiechając się; — zresztą pewne moje wyrażenia tak dalece mu się nie podobały, iż (krótko mówiąc) wyprosił mnie za drzwi. Na tem musieliśmy ostatecznie poprzestać, gdyż jakkolwiek mogliśmy snuć najdziwaczniejsze podejrzenia, nie mieliśmy na nie ani cienia dowodu. W sam raz w oną chwilę pojawia się kapitan Hoseason, opowiadając o twojem zatonięciu. Wówczas wszystko się rozwiało, pociągając w skutkach jedynie zgryzotę p. Campbella, uszczerbek dla mej kieszeni, oraz nową plamę na charakterze twego stryja, który mógł to bardzo ciężko przypłacić. A teraz, panie Balfour, chyba już rozumiesz bieg całej sprawy i możesz osądzić, w jakiej mierze zasługuję na zaufanie.
Prawdę powiedziawszy, rejent był bardziej pedantyczny, niż potrafię go opisać, i o wiele więcej pstrzył łaciną swoje przemówienie; jednakowoż wszystko było wypowiedziane z taką uprzejmością w spojrzeniu i obejściu, która znacznie się przyczyniła do przezwyciężenia mej nieufności. Co więcej, zauważyłem, że i on sam tak się do mnie odnosił, jak gdyby nie żywił żadnych wątpliwości względem mej osoby, tak iż pierwszy punkt mej relacji został już pono całkowicie przyjęty.
— Panie rejencie, — odezwałem się, — gdy zacznę opowiadać waćpanu moje przygody, będę musiał pańskiej dyskrecji poruczyć życie jednego z mych przyjaciół. Racz waszmość poręczyć mi słowem jego nietykalność, a co się tyczy mej osoby, to nie potrzeba mi lepszej poręki jak oblicze waszmość dobrodzieja.
On z wielką powagą złożył mi słowne poręczenie, dodając przytem:
— Ale te wszystkie przedmowy trochę mnie niepokoją; przeto jeżeli w pańskiej opowieści trafi się coś, co pozostaje w małej sprzeczności z prawem, to proszę pamiętać, że jestem prawnikiem, i rzecz tę pomijać.

Wówczas opowiedziałem mu całe swe dzieje, on zaś słuchał, zarzuciwszy okulary na czoło i przymknąwszy oczy, tak iż niekiedy bałem się, czy on nie zasnął. Ale gdzie tam! słyszał każde słowo (jakem się później przekonał), a bystrość jego słuchu i dokładność jego pamięci niejednokrotnie wprawiła mnie w zdumienie. Nawet dziwaczne imiona gallickie, które słyszał wówczas poraz pierwszy i ostatni, zapamiętał sobie i nieraz mi je przypominał w wiele lat później. Jednakowoż, gdy wspomniałem wyraźnie Alana Brecka, zaszła scena osobliwa. Nazwisko Alana istotnie rozbrzmiewało w całej Szkocji, wraz z wiadomością o morderstwie appińskiem i ofiarowanej nagrodzie za wykrycie przestępcy; więc zaledwie nazwisko to wymknęło się z mych ust, rejent poruszył się w krześle i otworzył oczy.

„STRYJ SIEDZIAŁ NIEPORUSZENIE NA NAJWYŻSZYM SCHODKU I WLEPIŁ W NAS STRUCHLAŁE ŹRENICE — NIBY CZŁEK SKAMIENIAŁY“

— Nie życzę sobie niepotrzebnego wspominania pewnych nazwisk, panie Balfour — przemówił, — a zwłaszcza nazwisk górali, z których wielu zawiniło wobec prawa.

— Istotnie, byłoby może lepiej ich nie wspominać — przyznałem; — ale skoro mi się nazwisko to już wymknęło, muszę brnąć z niem dalej.
— Bynajmniej, — sprzeciwił się pan Rankeillor. — Mam słuch nieco przytępiony, jak aść musiałeś już zauważyć, toteż niebardzo jestem pewny, czym posłyszał dokładnie to nazwisko. Jeżeli pozwolisz, nazwijmy pańskiego przyjaciela, dajmy na to, Thomsonem... ażeby nam się tu nie plątały jakieś przypuszczenia. Na przyszłość zaś tak samo radzę postąpić z każdym góralem, żywym, czy umarłym, którego zamierzasz wspomnieć.
Wniosłem z tego, że musiał aż nadto wyraźnie posłyszeć rzeczone nazwisko, więc już napoły zgadywał, iż musiałem mieć jakiś związek z owem morderstwem. Jeżeli on wolał udawać nieświadomość, nie moja w tem sprawa; przeto uśmiechnąłem się, mówiąc iż nazwisko to brzmi niezbyt po góralsku, alem przystał na propozycję. Odtąd już do końca mej opowieści Alan zwał się Thomsonem, co bawiło mnie tem więcej, że był to wybieg w duchu jego własnych upodobań. Podobnie Jakóba Stuarta omawiałem jako krewniaka pana Thomsona, Colina Campbella przezwałem imć panem Goenem, a Cluny’emu, gdym doszedł do tej części mego opowiadania, nadałem miano: „imć pan Jameson, naczelnik góralski.“ Była to w istocie najoczywistsza komedja i dziwiłem się, iż rejent uważał za stosowne ją odgrywać; ale ostatecznie było to zupełnie w duchu owego czasu, gdy w państwie były dwa stronnictwa, a ludzie spokojni, nie mający o sobie samych nazbyt wygórowanego mniemania, szukali lada mysiej dziurki, by uniknąć wzajemnej urazy.
— No, no! — rzekł prawnik, gdym tuż zakończył, — wspaniały to poemat, ta twoja Odysseja. Winieneś ją waćpan opowiedzieć poprawną łaciną, gdy posuniesz się w studjach... albo i po angielsku, jeśli taka twa wola, choć ja osobiście wolę mowę dobitniejszą i bardziej wyrobioną. Wieleś się nawałęsał; quae regio in terris... jakaż gmina w Szkocji (że przełożę te słowa stylem bardziej rodzimym) nie była pełna twych przygód i włóczęgi? Ponadto okazałeś asan niepospolitą zdolność w tem, iż dostawszy się w dwuznaczne okoliczności, umiałeś jednak, koniec końców, dobrze w nich się zachować. Ten pan Thomson wydaje mi się człowiekiem niepozbawionym pięknych zalet, choć, być może, w nazbyt gorącej wodzie go kąpano. W każdym razie nie mniej byłbym rad, gdyby (pomimo wszystkich swych zasług) utonął był w morzu Północnem, gdyż ten człowiek, panie Dawidzie, może nam tu jeszcze nawarzyć bobu. Jednak aspan bezwątpienia masz zupełną słuszność, żeś doń przylgnął; niewątpliwie i on przylgnął do waćpana. Wynika stąd, rzec; można, iż był ci on wiernym druhem; nie mniej jednak paribus curis vestigia figit, bo przypuszczam, że obu wam nie w smak byłaby szubienica. No, no, na szczęście owe dni już przeszły, a ja sądzę (mówiąc po ludzku), że aść jesteś już bliski końca swych kłopotów.
W ten sposób ciągnąc morał z mych przygód, spoglądał na mnie z takim humorem i dobrotliwością, że ledwom mógł pohamować swe zadowolenie. Tyle czasu tułałem się wśród ludzi nieposłusznych prawu i miałem łoże na górskich rozłogach, pod gołem niebem, iż wydawało mi się wielkiem dostojeństwem siedzieć znów pod dachem, w schludnym domu i wieść przyjacielską rozmowę z wykształconym i przyzwoicie ubranym jegomościem. Właśnie gdym o tem myślał, rzuciłem okiem na swe ohydne łachmany i popadłem znów w zakłopotanie. Widział to rejent i zrozumiał myśl moją; wnetże wstał, zawołał przez schody, by zastawiono drugie nakrycie, gdyż pan Balfour zostanie u niego na obiedzie, poczem zaprowadził mnie do sypialni na pięterku. Tam przede mną postawił miednicę z wodą, mydło i grzebień i wydobył jakieś ubranie, należące do jego syna, a wreszcie, rzuciwszy jeszcze jakąś stosowną cytację, wyszedł z pokoju, dając mi możność przebrać się i przyochędożyć.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.