Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dawid Balfour? — powtórzył on głosem nieco piskliwym, jak gdyby czemś nagle zaskoczony. — A skądże aść przybywasz, mości Dawidzie Balfour? — zapytał, spoglądając mi surowo w oblicze.
— Przybywam z wielu strasznych miejsc, panie łaskawy — odparłem, — ale sądzę, iż lepiej byłoby opowiedzieć to wszystko waszmości bardziej poufnie.
On jakby się zadumał na chwilę, obejmując dolną wargę dłonią i spoglądając to na mnie, to na bruk ulicy.
— Tak, — odrzekł, — bezwątpienia tak będzie najlepiej.
To rzekłszy, powiódł mnie z sobą do swego domu, krzyknął na kogoś, kogom nie mógł dostrzec, że będzie zajęty do południa, poczem wprowadził mnie do małej, zakurzonej komnaty, pełnej książek i akt. Tutaj sam się usadowił i prosił mnie, bym usiadł, choć wydawało mi się, że spojrzał z pewną żałością na swój czysty fotel i moje brudne łachmany.
— A teraz, — odezwał się, — jeżeli asan masz do mnie jakiś interes, bądź łaskaw przedstawić go zwięźle i dojść odrazu do sedna. Nec gemino bellum Trojanum orditur ab ovo... zrozumiałeś aść? — dodał, rzuciwszy przenikliwe spojrzenie.
— Właśnie tak uczynię, jak zaleca Horacy, miłościwy panie, — odrzekłem, uśmiechając się, — i wprowadzę waćpana in medias res.
Skinął głową, jak gdyby był rad temu, boć w istocie chciał zażyć mnie z mańki owym łacińskim urywkiem. Pomimo to, aczkolwiek nabrałem już nieco odwagi, jednakże krew napłynęła mi do policzków, gdym dodał:
— Mam powód do przypuszczenia, iż mogę rościć pewne prawa do majątku Shaws.

283