Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ją ze śmiechem i coraz to nowemi szczegółami, tak iż nakoniec byłem już całkiem zbity z pantałyku i począłem się wstydzić błazeństw mego nowego przyjaciela.
Gdy już zbliżała się pora, na którą umówiłem się z Alanem, wyruszyliśmy z domu, ja pod ramię z p. Rankeillorem, a Torrance z tyłu poza nami, niosąc akta w kieszeni, a w ręce kosz z krytym wierzchem. Pókiśmy szli przez miasto, rejent ustawicznie musiał się kłaniać to w prawo to w lewo i wciąż był zatrzymywany przez mieszczan, którzy zadawali mu pytania dotyczące bądź spraw miejskich, bądź interesów osobistych; mogłem więc się przekonać, iż był on osobistością wielce poważaną w swej okolicy. Nakoniec wydostaliśmy się z obrębu murów i poczęliśmy iść wzdłuż brzegu przystani, w stronę karczmy Hawes i grobli Przewozu, która była widownią mego nieszczęśliwego wypadku. Nie mogłem patrzeć bez wzruszenia na owo miejsce, przypominając sobie, ilu z ówczesnych moich towarzyszy dziś już niema pomiędzy żyjącymi: zginął Ransome, wyzwolon (jak tuszę) od przyszłej niedoli; zginął Shuan, odszedłszy tam, gdzie nie chciałbym za nim podążyć; niemasz i tych nieboraków, którzy poszli na dno wraz z zatopionym brygiem. Wszystko to przeżyłem — ba, przeżyłem i sam okręt i wyszedłem bez szwanku z tych wszystkich udręczeń i srogich opałów. Jedyną mą myślą powinna była być wdzięczność względem Stwórcy; jednakże na owo miejsce nie mogłem spozierać bez żalu za innymi i bez dreszczu wznowionej zgrozy.
Właśnie sobie rozmyślałem o tem wszystkiem, gdy nagle pan Rankeillor wykrzyknął głośno, postukał się ręką po kieszeniach i począł się śmiać.

299