Pod blachą/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pod blachą
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Mieszkanie pana szambelana Burzymowskiego, zawczasu dlań najęte w kamienicy prawie obok domu Pod filarami, który naówczas zajmowali państwo Sołtykowie, już przybywających oczekiwało. — Szło panu Stanisławowi o to wielce, aby stanąć przyzwoicie, w takiej miasta części, w której się dystyngowane towarzystwo mieściło. Nie wiedział jeszcze naówczas, że się go będzie musiał obawiać. Szczęściem lub nieszczęściem dla niego znalazło się niewielkie pierwsze piętro, osierocone po rodzinie hr. P...., która tej zimy po Włoszech podróżowała. Starczyło ono dla Sylwji i przyjęcia kilku gości, bo na wielkie zgromadzenia u siebie Burzymowski się nie gotował. Na dole parę pokoików cale nieosobliwych i dobrze przybrukanych zająć miał dla siebie pan szambelan, który zbytkiem się brzydził i miał pewne upodobanie w przybrukanych kątach, z któremi się mógł poufale obchodzić.
Jako prawy szlachcic polski lubił móc sobie plunąć gdzie mu się podobało, nie potrzebując szanować posadzki, położyć się w zabłoconych butach, nie oglądając na obicie kanapy, rękę zabrukaną otrzeć na prędce o firankę — słowem, być sobie jak u siebie, bo pokoiki, nie będąc zbyt schludne, nie wymagały poszanowania.
W drugim szczególniej na sypialnię przeznaczonym Zybek mógł i przez cały dzień nie sprzątać, a Burzymowski mu za to nie rzekł i słowa.
Na górze apartament był świeży i ładny choć niewielki. Sylwja wszystkiem była zachwycona, znalazłszy się w tej upragnionej Warszawie. Ściskała ojca, całowała Czeżewską, a gdy się okazał jaki niedostatek (bo w istocie brakło tu wielu rzeczy i sprzętów), zapewniała że się to da później wszystko dopełnić, byle tylko jej samej gospodarować pozwolono.
Wartości grosza ani znała, ani pojmowała jak on ciężko czasem przychodzi.
O pozwolenie gospodarowania zresztą pytać nie potrzebowała. Rozgoszczono się wesoło tegoż wieczora, tylko Burzymowski do swej izdebki spać poszedł z kamieniem na sercu. Pod wrażeniem spotkania opisanego w Jabłonnie ciągle był nieswój. Śniło mu się, że się z córką pojedynkował i przebudził się z goryczą na ustach, a niepokojem w duszy. Szło mu najbardziej o to, aby Sylwję do czasu ukryć i zapobiec wszelkiemu kompromitującemu krokowi, dopókiby on sam gruntu nie zbadał i we wszystkiem się nie rozpatrzył. Musiał się przecie lepiej rozwiedzieć, co to była za jedna ta pani de Vauban, która gospodarowała u księcia Pod blachą, a żyła z Tyszkiewiczami w takiej przyjaźni. Mogli mu córkę pochwycić w towarzystwo niebezpieczne!
Postanowił więc, nie zwlekając, w imię dawnych swoich stosunków z tym domem, tegoż dnia się udać do pani kasztelanowej Połanieckiej, aby ją prosić o opiekę i radę. Matrona była dostojna. O tem jednak z obawy jakiejś opozycji, przeciw której słabym się czuł, ani córce, ani pani wojskiej nie wspomniał.
Odwiedziny były już postanowione, a choć mu brakło przewodnika, któryby go objaśnił kiedy i jak czcigodna pani kasztelanowa przyjmowała, obiecywał go sobie wyszukać.
Z tą myślą wstawszy, natychmiast byłby ją przyprowadził do skutku, gdyby niespodziana okoliczność nie stanęła na przeszkodzie.
Małe rzeczy są często wielkiemi następstwami brzemienne. Zybek, któremu też pilno było do Warszawy, nie wiedzieć dlaczego, pośpiesznie zapakowując garderobę pana szambelana, piękne buty safjanowe, nieodzownie potrzebne do paradnego garnituru, wbił między inne rzeczy, zdusił, zmiął, pogniótł tak, iż się w drodze poprzecierały.
Szambelan, ujrzawszy to, ręce załamał i krzyknął.
— A niechże cię jasne... — Trzeba było je oddać natychmiast do restauracji do szewca, bo zresztą były one nowe, piękne, o jakich drugą parę niełatwo nawet w Warszawie, a szambelan z wydatkami osobistemi ściśle się rachował. Do paradnego garnituru żadne inne kolorem nie pasowały, a innego garnituru jak ten numeru pierwszego wziąć nie wypadało.
Że zaś właśnie pod tę porę publiczność zeszła była z safjanowych i kurdybanowych polskich butów na karbowane i ze sztylpami, Zybek musiał zlatać od szyldu do szyldu Długą, Miodową i Senatorską, nim znalazł ad hoc kunsztmistrza, który się podjął kuracji cholew pokaleczonych, ręcząc iż na nich znaku podróżnej presji nie będzie. Burzymowski skazany został przez to na powszedni strój z czarnemi butami i — oczekiwanie.
Gdy się to działo na dole, na górze wybierała się pani wojska Czeżewska także pośpiesznie bardzo do miasta, pragnąc dawne paryskie i warszawskie znajomości odnowić, a przez nie dla kochanej Sylwji, której była posłusznem narzędziem, utorować drogę do wielkiego świata.
I tu o mało, mutatis mutandis, nie powtórzyła się historja butów safjanowych szambelana, lecz Czeżewska była i szczęśliwsza i zręczniejsza.
Zdawało się jej jadąc, że ubranie we Lwowie niedawno dokompletowane rzeczami jakoby świeżo z Paryża nadeszłemi mogło wytrzymać próbę ognia Warszawy. Niestety!
Nazajutrz rano wyjrzawszy przez okno na przechodzące i przejeżdżające do kościoła kapucynów damy, przekonała się iż o cały wiek mody pozostała za jej najświeższemi pomysłami!
Noszono staniki nadzwyczaj krótkie i wysoko podpięte, kapelusze ze skrzydłami ogromnie naprzód wysuniętemi i — mnóstwo szczegółów niesłychanej wagi i znaczenia brakło pani wojskiej, aby się mogła śmiało pokazać w jednym z tych domów, które stroje wprost sprowadzały z Paryża i nie opóźniały się ani o miesiąc śmiesznem naśladowaniem tego co nad Sekwaną przypięto, przyszyto, ogarnirowano lub nastrzępiono.
Pobiegła z tem do Sylwji Czeżewska, a panna uznała nadzwyczaj słusznem, iż wojska ubraniem zadawnionem przy pierwszem wystąpieniu na świat na śmieszność się narażać nie mogła.
Kompromitowałoby to nietylko Czeżewską, ale dom, do którego należała.
Natychmiast posłano po powóz i wojska poleciała zdyszana do pierwszych modniarek, aby się rozpatrzeć, poradzić i kupić co było niezbędnem. Jej się lepiej udało niż szambelanowi i Zybkowi z butami, gdyż wojska umiała dać do zrozumienia w magazynie, iż mu korzystną klientelę z sobą przynosi, jeżeli zostanie usłużoną pośpiesznie. Nie targowała się też wcale o cenę i około południa mogła ze spokojnem sumieniem udać się w odwiedziny, nie kompromitując honoru domu. Wojska miała myśl naprzód, zgodną z Sylwji życzeniem, udać się wprost do pałacu Na górze (na Krakowskiem Przedmieściu), gdzie mieszkała hetmanowa Tyszkiewiczowa, której dom najbliżej był związany z Blachą i do najpierwszych w mieście należał.
Lecz postawić krok tak śmiały, potrzebując się pani hetmanowej przypominać, nie będąc pewna, jak zostanie przyjęta? zawahała się Czeżewska!
Niezręcznem, napastliwem wkroczeniem w ten świat można było popsuć wszystko. Do pani Stasiowej potrzebowała też kogoś za pośrednika, wolała ją uprzedzić i być wprowadzoną.
Wojska ostrożna — bo może oparzona, postanowiła naprzód grunt zbadać, udając się do skromnej istoty, nie świetne ale wpływowe zajmującej stanowisko, starej swej przyjaciółki, niejakiej pani majorowej Habąkowskiej, o której wiedziała, bo z nią korespondowała, że mieszkała w Warszawie od lat kilku. Listy wprawdzie trochę dawno ustały — lecz rachowała na nią, jako na wielce sobie przyjazną istotę.
Z Habąkowską znały się jeszcze dziewczętami, chociaż Czeżewska starsza od niej była. Wojska owdowiawszy zeszła na rezydentkę w pokrewnym domu, majorowa utraciwszy męża (legendowego), umiała sobie wyrobić niezależną egzystencję.
Jak? czem? trudno to było wyjaśnić, dosyć, że żyła wcale na pięknej stopie i ludzie się jej nie ona im kłaniała. Niegdyś bardzo piękna Justysia, później żona jakiegoś majora Habąkowskiego, którego sobie nikt nie przypominał, majorowa umiała w ciągu życia, dzięki rozumowi swemu, dowcipowi i wielkiej wyrozumiałości dla słabości bliźnich — jak wogóle bardzo dobremu sercu — że zaskarbiła sobie łaski wszystkich, szczególniej osób wielkiego świata.
Stosunki z nim utrzymywała starannie, szukała ich, powiększała, wspierała i mogła się pochlubić, że nie mając doń najmniejszego prawa, zyskała w nim obywatelstwo.
Wszystkie hrabiny i księżne nawet zwały ją „kochaną majorową“ albo dobrą, poczciwą Jutką; — wszyscy panowie byli dla niej z pewnem uszanowaniem połączonem z przyzwoitą poufałością, witali ją nawet w ulicy, zatrzymując się dla rozmowy.
Aby się utrzymać na tym stopniu dobrej przyjaźni ze światem mieszkającym w pałacach, jeżdżącym karetami, szafującym pieniędzmi, nawykłym do elegancji, majorowa Habąkowska, której majątek był tajemnicą nawet dla najlepszych jej przyjaciół — nie małe ponosić musiała ofiary.
Miała na swe posługi przyzwoity powóz, lokaika wystrojonego, mieszkanie dosyć obszerne i urządzone tak, aby w niem dostojnych gości na chwilę czasem przybywających mogła przyjmować, nawet gdyby się jedni z drugimi stykać nie chcieli. Musiała się stroić modnie, i być zawsze gotową czy do zabawy, na której się pokazać była zmuszoną, czy do posługi, której odmówić nie mogła.
Nazywano ją też — Chère amie! a gdy czasem bywała cierpiącą, pani hetmanowa, jenerałowa Grabowska, pani Stasiowa Potocka, Sobolewska i mnóstwo innych pań posyłały się dowiadywać o jej zdrowie. Majorowa też wszystkim hrabinom, księżnom, dostojnym paniom służyła na wszelki sposób. Honny soit qui mal y pense! Ona się musiała zręcznie wywiadywać o stanie majątkowym przybywającej z prowincji młodzieży, o stosunkach familijnych osób mniej znanych, a chcących grać jakieś role w świecie, zawiązywać i rozplątywać mnogie intrygi, godzić zwaśnionych, waśnić niepotrzebnie, a nazbyt poufale i jawnie zbliżających się do siebie.
Na oko majorowa nie zdawała się mieć żadnego zajęcia, a chwili spoczynku jej nie dawano. Od rana płynęły do niej bileciki, przybiegali słudzy i służące, jeździła do modniarek, do jubilerów, do lichwiarzy, stręczyła sługi, wypisywała z Paryża stroje, powoływała z emigracji francuskiej mnogich stręczących się do różnych usług kandydatów i kandydatki.
Była to osóbka niewielkiego wzrostu, zręczna jeszcze, żywa niezmiernie, niby młoda, mimo że twarzyczkę miała przywiędłą i mocno życiem zmęczoną. Jednem wejrzeniem umiała poznawać ludzi, odgadywać myśli, przeczuwać charaktery, a do każdego zastosować się przedziwnie.
Słabostkę ludzką raz schwyciwszy jak nitkę w rękę, kierowała potem marjonetkami napodziw zręcznie. Same one nie wiedziały, jak im skakać kazała.
Przytem majorowa nie wydawała się wcale interesowaną, nie wymagała nigdy nic od nikogo. Dawane przez nią dowody przyjaźni wynagradzały się najczęściej podarunkami kosztownemi, które przynosiły więcej, niżby na inny sposób żądać i otrzymać było można.
Rozumie się, iż przy tak rozległych stosunkach, które z jednej strony do najwyższych sfer sięgały, z drugiej zstępowały w mieszczańskie, kupieckie i pomniejsze kręgi społeczne — pani majorowa Habąkowska musiała znać w Warszawie wszystkich i wiedzieć co się gdziekolwiek działo. Była to chodząca gazeta, w tych czasach, gdy właśnie wychodzące w Warszawie, oprócz urzędowych wiadomości i ogłoszeń, jak najmniej krajowych a żadnych prawie miejskich nie zawierały plotek.
U majorowej dowiedzieć się było można o wszystkiem, a gdy wypadku jakiego rozwiązanie było wątpliwe — jej horoskop nigdy prawie nie chybiał. Kto się chciał o co założyć, szedł do niej po radę.
— Majorowo dobrodziejko, ożeni się ów... z Parysówną czy nie? Chcę się założyć, że nie!
— To waćpan przegrasz! — odpowiadała majorowa.
I jak powiedziała, tak się stało, pretendent ów z Parysówną się ożenił.
Co dziwniej nad wszystko, majorową przyjmowały zarówno i pani de Vauban i hetmanowa i państwo Sołtykowie i gubernator Koehler i Hoym, nawet pani starościna krakowska!
A gdy słuchając jej szczebiotania i plotek spytała czasem:
— Kto ją rodzi?
Habąkowska sama do szlachectwa starożytnego nie mająca najmniejszej pretensji, zawsze umiała objaśnić, i z jakiego kto był domu i jakiemi się szczycił koligacjami. Pamięć miała nadzwyczajną, genealogję głównych rodzin umiała napamięć, tak że nawet z Potockimi, niezmiernie rozrodzonymi, rozgałęzionymi dawała sobie radę bez omyłki, do wiadomości kto rodzi dodając zaraz, jakie były ekspektatywy sukcesyj, testamentów, majątków i kapitałów.
Dóbr ziemskich wszystkich wartość mogła natychmiast powiedzieć, nie chybiając wiele.
Można tedy się domyśleć łatwo, jak nieocenioną dla pani wojskiej Czeżewskiej była znajomość i przyjaźń z tą drogą, kochaną Jutką. Nie widziały się z sobą dosyć dawno, ale młodzieńcze stosunki są trwalsze nad inne.
Rachowała na to Czeżewska, gdy z bijącem sercem wysiadła przed wskazaną jej kamienicą i weszła na pierwsze piętro.
Tu lokaj w rodzaju liberji skromnej ale bardzo smakownej, chłopak choć go malować, oznajmił jej, że pani majorowa właśnie była przy tualecie i prosił aby była łaskawą chwileczkę poczekać w salonie, do którego natychmiast drzwi otworzył i portjerę podniósł.
Majorowa gdy była w domu, przyjmowała wszystkich wogóle, kto się tylko zgłosił, gdyż mając wielką mnogość interesów, nie mogła przewidzieć nigdy, kto, z czem i jak ważnym przychodzi. Jak jej na to czas starczył — to było tajemnicą.
Przewidująca wszystko pani wojska miała w rękawiczce na kawałeczku papieru napisane nazwisko swe i poprosiła chłopaka, aby je zaniósł swej pani. Sama wsunęła się do saloniku.
Było to maleńkie cacko, prawdziwa bombonierka, zarzucona fraszkami, pełna sprzęcików i drobnostek wytwornych. Ani na ścianach, ani przy nich, ani na posadzce prawie, miejsca kawałeczka niemi niezajętego nie było. Przybywający gość zaledwie się mógł z największą ostrożnością w tym labiryncie berżerek, etażerek, gerydoników, stołeczków, stoliczków, tabletek, półek, kanapek, koszyków przecisnąć.
Na jednej ze ścian wisiał owalny portret samej pani, gdy ta jeszcze piękną Jutką była, w białej sukience, w przejrzystej zasłonce, cudnej blondyneczki uśmiechniętej a niby smutnej, pokuśliwej, zalotnej, niebezpiecznej.
Portret malował Grassi con amore (bez przenośni) i stworzył też prawdziwe arcydzieło. Było w niem coś powietrznego, miękkiego, idealnego, a jednak żywy typ nie tonął w obłokach, które się go otaczać zdawały. Swojego czasu sprzeczano się o to, czy to był anioł zstępujący na ziemię, czy szatan na pokusę ludzką zamaskowany.
Na stole i mnogich innych sprzętach chińszczyzny, bronzy, świecidełka, kadzielniczki, flakoniki, wazony ustawione były jak w magazynie u starożytnika, ale nie bez pewnego wdzięku i smaku.
Można się było domyślać, że na ten salonik składały się lata długie i serca mnogie przyjaciół i przyjaciółek, gdyż inaczej pański dochód roczny na tak kosztowne urządzenie go nie byłby starczył. W dwóch kątach stały naczynia z sewrskiej porcelany tak ogromne, iż równych sobie nie miały w Warszawie.
Obrazy otaczające portret były też drogiemi płótnami szkoły flamandzkiej i włoskiej.
Czeżewska z zachwyceniem się przypatrywała temu zbytkowi, przepychowi i smakowi swej drogiej Jutki, świadczącym, jak jej na świecie dobrze być musiało, gdy usłyszała kroczki pośpieszne i nim miała czas obejrzeć te bogactwa, otworzyły się nagle boczne drzwi, a w nich okryta tylko narzuconym naprędce szlafroczkiem ukazała się na wpół ubrana majorowa, z wyciągniętemi dosyć jeszcze pulchnemi i ładnemi rączkami ku przyjaciółce.
Padły sobie w objęcia i z salonu przeszła pani Czeżewska, pomijając kilka różnych pokoików równie wytwornie urządzonych, do gabinetu tualetowego, zasiadając obok zwierciadła, przed którem piękna niegdyś Jutka stroiła się, podmalowywała, trefiła, reparując du temps l’irreparable outrage.
Czeżewska mówiła zwykle powoli, z namysłem, cedząc słowa, dodając im wyrazistości mimiką twarzy i rąk; za to majorowej usta się nie zamykały. Myśli jej krążyły szybko po główce a słowa błyskawicą wylatywały i toczyły się z ust wzburzonym potokiem.
— Kochana moja! — zaczęła zaraz — skądże ty tu? myślałam, że gdzieś za światem rekolekcje odsiadujesz spokojnie? Jakżeś się tu dostała? Mów! Proszę! Góra z górą! Zrobiłaś mi, mogę powiedzieć, największą w świecie siurpryzę, najmilszą. Przynosisz mi z sobą pamięć drogich dni młodości!
Spojrzała w zwierciadło i na twarzyczkę swoją, którą zwróciła ku Czeżewskiej, kończąc zmienionym tonem.
— Patrz, proszę cię, jak ja zestarzałam przed czasem! Co to za paskudny ten ząb czasu, którego ślady, niestety, niczem się zagładzić nie dają, gdy serce — serce — ach! starzeć się nie chce i nie umie.
Około oczów, patrz, ces potes d’oie, abominables! skąd się to wzięło? z płaczu czy od śmiechu? Powiadam ci, że nawet i płacząc, i śmiejąc się, nigdym się bardzo nie krzywiła, starałam się utrzymać na wodzy — a jednak! Ce que c’est que de nous!
To mówiąc nie próżnowała majorowa, spoglądała w zwierciadło, na przyjaciółkę, chwytała z gotowalni szczoteczki, tamponiki, flaszki, nacierała i poprawiała coś, przylepiała, smarowała śpiesząc się, podnosząc instrumentu tualetowe, a wojska patrzała na tę jej żywość z uśmiechem, w którym było i trochę zdumienia i zazdrości wiele.
Majorowa paplała, rzucając ciągle pytaniami, a nie dając czasu do odpowiedzi.
— Kiedyżeś przyjechała? z kim? sama? Na jak długo?
Zwróciła ku niej oczy. Wojska, sznurując usteczka, zabierała się nareszcie do cichej, powolnej odpowiedzi. Samo z siebie się rozumie, iż rozmowa toczyła się po francusku.
— Przybyliśmy tu dopiero wczoraj wieczorem. Pierwszy krok mój, droga Jutko, był naturalnie do ciebie. Nie przyjechałam sama, przywiozłam z sobą kuzynkę moją, córkę szambelana Burzymowskiego, której, mogę powiedzieć, zastępuję miejsce matki — une enfant adorable!
Attendez! Burzymowski! Szambelan! A tak! tak! tłusty, okrągły, wesoły, dobry z kościami szlachcic — nawet nie wiem, czy ma kości! Chodzi uparcie w kontuszu! Przypominam go sobie! Dawniej jedni go nazywali „Sztukamięsa“, drudzy „Je Burzymowski“. A! już wiem! To ten sam być musi — sypała nie ustając majorowa. — Pamiętam jego żonę, une beauté, passablement legère!! Mówiono o niej dużo! Enfin! Ludzie mieli być bardzo majętni... Wszak tak?
Czeżewska wciąż się uśmiechając, a słowa wcisnąć nie mogąc, głową potwierdzała.
— Moja Sylwja — wtrąciła nareszcie cicho — jest cudnej piękności! Nie powstydzę się jej. Oprócz tego główka otwarta, życia wiele i pragnienia życia aż nadto!
Majorowa, głowę ku niej obróciwszy, słuchała, usiłując odgadnąć więcej niż w słowach było.
— Cóż z nią myślicie robić? — zapytała. — La produire ici?
— Spytaj jej, co ona sama z sobą zrobić zechce? — odparła, głos jeszcze zniżając i prawie szepcząc, Czeżewska. — Dziewczę śmiałe, swawolne i nikomu nie dające się prowadzić! Główka nad wiek! dowcip! przytomność! śmiałość — wszystko...
Gospodyni zdawała się żywo opowiadaniem zajętą, przysłuchiwała się bacznie, zamilkła nawet, aby się dać wygadać przyjaciółce, wlepiając w nią ciekawe oczy.
Czeżewska cedziła dalej powoli, robiąc minki pocieszne, które widocznie bawiły przyjaciółkę. Minki te były reminiscencjami młodości, na bardzo już pomarszczonej twarzy dosyć śmiesznemi.
— Między nami — mówiła — przez mamę nous sommes un peu cousins des Tyszkiewicz. Rozumiesz? Mojej Sylwji chce się bardzo wejść w wielki świat i przypatrzyć się zbliska jego splendorom. Czuje się ona stworzoną do niego i ma przeczucie sukcesów, o których i ja nie wątpię.
Majorowa dwuznacznie się uśmiechnęła i ramionami ruszyła.
— Iluzje młodości! — zawołała. — Któż ich nie miał? Cóż z tego ślicznej, jak łza czystej, pełnej sentymentów najpiękniejszych, idealnej Tereni Kickiej, że się książę Adam w niej kocha? Czy mu księżna jenerałowa pozwoli się z nią żenić? Sukcesa pięknych panien na arystokratycznym świecie są tego rodzaju, lub (uśmiechnęła się złośliwie), lub zdobywa się serce, traci sławę i pokutuje za chwilę słodkiego marzenia...
Mimowolnie jakoś z pod serca wyrwało się to majorowej, która wnet się poprawiła.
Après tout, zawsze trzeba szczęścia próbować! Dla takiej, jak ty powiadasz, ślicznej osóbki wziąć szlachcica w kozłowych butach, którego zawsze czuć albo bigosem lub czosnkiem lub obojgiem, to nader smutna ostateczność.
Czeżewska, słuchając cierpliwie, nie zdawała się w zupełności podzielać zdania przyjaciółki, nie odpowiedziała więc na nie, i gdy ta zamilkła, ciągnęła dalej:
— Nie dałaś mi dokończyć, droga moja! O ile córka pragnie zajrzeć poza tę tajemniczą wielkiego świata zasłonę, o tyle ojciec, nasz szambelan obawia się jego zasadzek i szkopułów. Zna je z dawnych czasów.
Il en sait quelque chose! — szepnęła majorowa.
— Zdaje mi się, że myśli — ciągnęła dalej Czeżewska — dla córki inne znaleźć koło. Dzisiaj miał być podobno u pani kasztelanowej Połanieckiej. Entre nous, nie zdradź mnie, idzie nam trochę o to, abyśmy go uprzedzili.
Mrugnęła znacząco na przyjaciółkę.
A bon entendeur, salut!
Gospodyni, która właśnie zaczęła się była sznurować, bo o kibić, jedyną nienadwerężoną pozostałość przeszłości niezmiernie była troskliwą, parsknęła śmiechem suchym, jednym z tych śmiechów, co się nie z wesołości rodzą, ale z potrzeby, aby zastąpiły słowo. Śmiała się oparłszy na gotowalni.
Czeżewska przerwała mowę.
Ah! la bonne, la respectable Połaniecka!! Ale cóż taka dziewczyna żwawa, jak ty ją opisujesz, u czcigodnej tej matrony robić będzie? Chyba razem z nią pończochę? Wiesz, że Połaniecka nigdy bez pończochy nie stąpi, nawet ją tak wymalowali! U pani starościny Wielopolskiej mogłaby złoto dryzlować... U Lanckorońskiej jeżeli się za jej kuzynkami Szymanowskiemi i Świdzińskiemi dociśnie, będzie albo pieski głaskać, lub, jak mówiłam, pończochę robić, siateczkę wiązać. A! pardon, dwa razy na dzień jest nabożeństwo...
— A! moja najdroższa, — przerwała Czeżewska, ciągle się jednocząc z kuzynką, — my wcale do pończochy i nabożeństwa dwa razy na dzień nie jesteśmy stworzone. Przyjdzie to w swoim czasie, ale teraz!
Zrobiła minkę figlarną.
— Radabym bardzo, abyś ty ją zobaczyła, poznała i swojem badawczem okiem oceniła tę istotę. Bądź co bądź, zobaczysz, pospolitą nie jest. Elle n’est pas la première venue!
Nastąpiła chwileczka wytchnienia, majorowa skorzystała z niej aby głos odzyskać i dalej ciągnąć rozmowę.
— Poznam ją bardzo rada i powiem ci szczerze jak ją znajdę. Ja, nie chwaląc się, mogę spojrzawszy prawie nieomylnie odgadnąć przyszłość! Ładnych pań i dziewcząt mamy poddostatkiem, począwszy od tej anielskiej Tereni, o której wspominałam, a która pewnie uschnie starą panną, mamy Wielhorską nieszczęśliwą, bo sentymentalną nadto, Cichocką, Trembicką, Stasiową — wszystko to stanowi świetny nasz dwór Pod blachą, a innych mnogich gwiazdek drugiej wielkości nie liczę! Śliczny to wieniec twarzyczek i postaci! Z tem wszystkiem młodzieży jest tyle, że jedną więcej ładną panną ce n’est pas de refus! Przyda się nam! Proszę cię samych Potockich co tu jest? Antoni, Marcelek, Michaś, Aleksander.
— A! moja droga Jutko, — odezwała się Czeżewska, — my bo tak wysoko nie patrzymy! Na dziś mowa tylko o tem, jak się pokazać i dać poznać a zabawić.
— A, ma chère, — odparła majorowa — patrzyć zawsze potrzeba jak najwyżej, ażeby później móc sobie wyszukać, choćby jak ja, jakiegoś majora, un pis aller i skończyć przyzwoicie tę głupią komedję życia. Gdyby się zaczynało od majora, na czemżeby się skończyło?
Westchnęła, rozśmiała się i nie czekając odpowiedzi Czeżewskiej, ciągnęła dalej:
— Więc, jasno sobie zdajmy naprzód sprawę z położenia. Panna piękna, dobrze wychowana, dowcipna, żądająca świat poznać i zajrzeć Na górę i Pod blachę. 2-do, kochany tatulo bojaźliwy, skromny, radby kwiatek swój posadzić w cieniu matron i pod opieką wysokich dygnitarzy duchownych.
— Ale, powiadam ci, córka zrobi, co zechce! — przerwała Czeżewska — to nie ulega wątpliwości. Jestem tego pewną; dosyć jej będzie najmniejszej zręczności, pozoru, pretekstu! Papa nie jest okrutnym, da sobie wmówić, co my zechcemy. Il est de bonne composition.
— No, a ja mam wam pomagać? tak? nie? — wtrąciła majorowa.
— Czekaj, ja cię jeszcze o to nie proszę, — rzekła Czeżewska, — choć wiem, że my się bez ciebie nie obejdziemy. Ja przybyłam dziś tylko uścisnąć cię, wyspowiadać się przed tobą à coeur ouvert, polecić siebie twej protekcji — a potem...
Majorowa rzuciła grzebyk i nagle zwróciła się ku niej.
— Wiesz ty co? Wszak twoja panna musi być w domu?
— Dziś my nie wychodzimy nigdzie, chyba może do teatru.
— Do jakiego teatru? — śmiejąc się, podchwyciła majorowa. — Na włoską operę pani Delicati chyba wy pójść możecie, bo nam Matrimonio secreto już się przez uszy przelało.
— Wszak jest Bogusławski? — spytała wojska.
Gospodyni znowu śmiać się zaczęła swoim sztucznym śmiechem suchym.
— Ale któż przyzwoity chodzi na polski teatr Bogusławskiego? Szewcy i krawcy. Zresztą, jeśli chcecie, c’est pour papa, nie dla was! au nom de Dieu! Toby was odrazu najokropniej skompromitowało! le plus mauvais genre! Kogobyście tam spotkać mogli? W najlepszym razie dwóch młodych Sapiehów, którzy tam chodzą na złość nam.
Nasz zaś teatr de Société, nasz, — powtórzyła Habąkowska — dziś nie gra.
— A zatem dziś w domu siedzieć będziemy — odezwała się wojska.
— Otóż ja ci chciałam proponować, — śpiesznie podchwytując kończyła majorowa — chciałam ci proponować, gdy z moją tualetą będę gotową, abyś mi się pozwoliła odwieźć do domu. Ja będę gotową, tirée à quatre épingles, za pięć minut. Przypomnę się przy tej zręczności poczciwej Sztukamięsie, powącham waszego kwiatka i — powiem ci potem otwarcie, co i jak z nią poczynać mamy.
Jeżeli twoja kuzynka okaże się tego warta, o czem nie wątpię, to ją zaakaparujemy do nas Pod blachę i Na górę, a nie — odprawimy ją do pończochy pani kasztelanowej. Kto wie? Jeżeli ma dużo dowcipu, a Anetka ku niej nie poweźmie zazdrości, dostanie towarzyszkę, przyjaciółkę nieocenioną. Ale Anetka łatwo bywa zazdrosną, a złośliwa jest i dowcipna — bardzo! bardzo!...
Czeżewska za całą odpowiedź z uniesieniem ją uściskała, co groziło świeżo ukończonej tualecie.
— Jesteś nieocenioną! nieoszacowaną! — zawołała. — Jedź ze mną, mam powóz, zawiozę cię.
Allons donc! — trochę szepleniąc odparła pani majorowa, — ty sobie możesz swoją dryndę odprawić, a ja ci ofiaruję „mój — ekwipaż!“
Powiedziawszy to z przyciskiem, uśmiechnęła się i dygnęła.
Vous voyez! On ne se mouche pas du pied?
Wojska westchnęła.
Tymczasem niezmordowana gosposia już zabierała do kieszeni niezbędne dodatki na wyprawę do miasta: flakoniki, chusteczki, pugilaresiki, różne tajemnicze bombonierki, z pastylkami na wszelkie wypadki. Spieszno jej widać było, bo zarazem wydawała rozkazy służącej, wolała o konie, drapowała przepyszny szal na ramionach, przeglądała się w zwierciadle i uśmiechała do Czeżewskiej.
Czuć w niej było temperament kobiety, która całe życie śpieszyć musi, nawet gdy nic do czynienia nie ma.
Wojska, która była do zbytku powolną i namyślającą się, zachwycała się tą żywością, przypatrywała się przyjaciółce z uwielbieniem.
— Kochana Jutko! i ty mówisz, żeś się zmieniła. Gdzież tam! Zawsze jesteś tą samą, pełną żywości, dowcipu, przytomną, czynną, piękną, zachwycającą.
— Dziękuję! — odparła majorowa — ale bez tego życie byłoby gniciem! Trzeba się ruszać, aby nie postarzeć! Zmuszona siedzieć w kątku na kanapie z pończochą lub założonemi rękami, czuję żebym umarła!
Piękny lokaik pani majorowej dał znać w tej chwili, że konie były gotowe i dwie przyjaciółki wyszły razem.
Czeżewska siadła do karetki, a powozowi najętemu kazała jechać za sobą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.