Pod blachą/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pod blachą
Podtytuł Powieść z końca XVIII wieku
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Pokutyński za odchodzącym przyjacielem powiódł oczyma przymrużonemi, uśmieszek mu się przesunął po bladych ustach, zwolna wyciągnął rękę ku swemu szalowi tureckiemu jakby w zamiarze zawiązania go znowu, gdy drzwi otwarły się szeroko i Burzymowski z twarzą rozpromienioną i triumfującą wprowadził swą jedynaczkę, za którą tuż szła pani wojska Czeżewska, towarzyszka jej i krewna, pospolicie ciocią dla krótkości nazywana, chociaż, ściśle wziąwszy, do tytułu tego żadnego prawa nie miała.
Pokutyński, chociaż wcale już młodym nie był człowiekiem, galantem jednak dla dam być nie przestał, a choćby nim i nie był, zjawienie się istoty tak ślicznej, jak panna Sylwja, musiało na nim i na każdym najostyglejszym uczynić pewne wrażenie.
Nie zbywało naówczas Warszawie na znakomitych pięknościach niewieścich, — na których nie brak jej nigdy; pań i panien cudnie urodziwych było mnóstwo, począwszy od księżniczki Anieli Radziwiłłówny i panny Teresy Kickiej (w której kochał się książę Adam Czartoryski), Laury Potockiej i wielu a wielu innych, aż do niemłodej już, ale zawsze jeszcze uroczo pięknej, niegdyś przez Trębeckiego opiewanej Kossowskiej.
Pomimo nawyknienia do widoku tych promieniejących obliczy, Pokutyński uznał w duchu, że panna Sylwja Burzymowska mogła śmiało stanąć w ich kole, i bodaj o lepszą walczyć z niemi. Spojrzał na nią, gdy zasłonę i chustkę zdejmowała z dziecinną, naiwną zalotnością zbliżając się ku niemu, i — prawie osłupiał.
Spodziewał się nieszpetnej sobie, wiejskiej, rumianej, zdrowej i wesołej dzieweczki z okrągłą twarzyczką ojcowską, ale nie takiego cudu!
Panna Sylwestra, którą matka jeszcze eufonicznie na Sylwję przechrzciła, bo imiona romantycznie piękno brzmiące były naówczas w modzie — miała wszystkie warunki wymagane od niewieściej piękności; — wzrost, kibić zręczną i gibką, wdzięk naturalny ruchów, który ją nic nie kosztował i wyuczony nie był, twarz cudnego blasku i wyrazu, tryskającą życiem, oczy zabójcze, ogniste, napastliwe, płeć nieporównanej świeżości, włosy prześliczne, ząbki perłowe, a do tego wszystkiego w dodatku śmiałość wiejską rozpieszczonego dziecięcia, zalotność niewinną, pojętność wielką i żywość.
Tak jak na poczciwego ojca twarzy cały się Burzymowski malował, u córki też dusza mówiła przez oczy. Można było zaręczyć, nim otworzyła usta, że się odezwie dowcipnie, wesoło, roztropnie i nie da niczem się onieśmielić, nie nastraszy niczego. Blask jej wzroku zmieszał niemal nawet starego i ośmielonego Pokutyńskiego; zdawało mu się, iż wprost do duszy jego zajrzała.
Pierwszą myślą jego było, — że, choć warszawianką się nie urodziła, natura ją uczyniła czystej wody warszawianką.
Samowolne dziewczę, wychowane na wsi, w domu, w którym nawykło królować, było tak pewnem siebie, jakby mu wszędzie na świecie należało panowanie. Zbliżyło się do szambelana Pokutyńskiego, nie okazując najmniejszego, nawet przelotnego pomieszania.
Ciocia, pani wojska Czeżewska, która niegdyś zachwyciła była trochę lepszego towarzystwa i — jak mawiała, bywała na wielkim świecie, a później zardzewiała na wsi, miała ton i maniery przestarzałej elegantki i śmieszną nieco wymuszoność a krygi. Resztki niedogasłej piękności, zaledwie już dostrzeżone, pielęgnowała do zbytku starannie, ruchy miała teatralne; pamięć zbytnia o sobie w tym wieku, sentymentalizm przestarzały nadawały jej nieco karykaturalną postać.
Ojciec właśnie przedstawiał szambelanowi córkę, a córce Pokutyńskiego, jako najlepszego przyjaciela młodości, razem prezentując go pani wojskiej, która z bardzo poważną miną, wielce uroczystym witała go dygiem, gdy Sylwja zawołała żywo:
— A! panie szambelanie, czyż nawet do Warszawy lepszych dróg niema? Myślałam, że ojca nigdy nie dogonimy! Wlókłyśmy się z rozpaczliwą, żółwią powolnością, konie szły jak w pługu! A, co to za droga! co za droga! nigdy jej w życiu nie zapomnę!
To mówiąc, już oczyma badała całą postać starego szambelana, który nawzajem pilno i z nietajoną rozkoszą wpatrywał się w ten śliczny kwiatuszek, nie mogąc widokiem jego nacieszyć.
Wrażenie, jakie na nim Sylwja uczyniła, tak się w twarzy jego odmalowało dobitnie, że panna się zarumieniła. Nie żeby ją to zakłopotało, lecz owszem, że to jej uczyniło przyjemność. Miło jej było hołdy odbierać, tak jakoś, — czuła, że się jej one z łaski Bożej należą.
Starym obyczajem stanisławowskiego dworu Pokutyński musiał rozpocząć od cukrowanego komplementu.
— Ja tedy — rzekł, uśmiechając się — będę tak szczęśliwy, iż pierwszy zwiastuję w Warszawie o zjawieniu się nowej, jasnej gwiazdy na jej niebie.
Burzymowski posłyszawszy to, aż poskoczył. Chwycił go za rękę niemal z przestrachem.
— Człecze! przyjacielu — szambelanie! Pokutyńsiu! — krzyknął — na rany Pańskie, zlituj się, nikomu tylko o nas nie mów! nie oznajmuj! nie zwiastuj. Proszę, błagam, zaklinam o to! Nie wiemy jeszcze wcale, jak się urządzimy, gdzie i jak bywać mamy, gdzie nie bywać... Zmiłuj się! zlituj!
Pannę to wcale jakoś nie nastraszyło, rozśmiała się tylko. Niewiadomo z szambelana komplementu, czy z ojca przestrachu.
— O! — zawołało śmiało głosikiem dźwięcznym, w którym grało życie — na gwiaździstem niebie Warszawy ja chyba będę niezgrabnym obłoczkiem — prosta sobie biedna wieśniaczka!
Przyznaję się panu szambelanowi, że z niemałym jadę strachem, z ogromną ciekawością — no, i z ochotą bawienia się i wybawienia za wszystkie czasy.
Ojciec słuchając, twarzą robił najdziwniejsze miny, Sylwja zukosa nań rzuciła oczkiem, ale kwaśnego i zakłopotanego usposobienia nie chciała wcale zrozumieć, czy brać do serca.
— A! nie uwierzysz pan, — ciągnęła dalej — jak tam u nas za kordonem austrjackim smutno i nudno. Warszawa, choć pod Prusakiem, zawsze Warszawą.
— Mogę pani zaręczyć, — przerwał Pokutyński — że jest tak świetną, jak tylko z Prusakami być może, którzy nam nie przeszkadzają się weselić, a my korzystamy z tego, ufając w Bogu, że kiedyś oni ustąpić muszą.
— No i bawią się tam wesoło! wesoło! nieprawdaż! — dodało dziewczę naiwnie. — A! proszę pana się nie śmiać ze mnie, że ja tak nieustannie o zabawach mówię! Ja się sama tego wstydzę, wiem, że nam wesołość dziś nie do twarzy, ale taka jestem biedna z tem mojem trzpiotostwem dziecinnem — nie umiem inną być! — I załamała rączki, a ślicznie jej z tem było.
— Ach! niemasz się pani czego wstydzić — żwawo wtrącił szambelan. — My starzy szukamy zapomnienia biedy w zabawach, cóż dopiero młodzież, dla której one są żywiołem jak powietrze i woda?
W Warszawie znajdziesz pani wszelkie rodzaje zabaw i rozrywek, jakie sobie tylko wyobrazić można — na rozkazy, do wyboru!! na skinienie! Młodzież męska i żeńska najlepszego tonu, wszystkie światy i sfery, jakich kto zapragnie.
Mamy świat par excellence najwytworniejszy, francuski, paryski, samą crême emigracji; mamy krajową jego imitację doskonałą, świat staropolski z niebardzo jeszcze wyszarzanemi kontuszami, a trochę zbutwiałemi ideami; świat niemiecki Koehlerów i Hoymów zaperfumowany francuszczyzną, a cuchnący biurokracją, naostatek młody światek — wojsko nieregularne wielkich nadziei!...
Piękna Sylwja, słuchając trochę dowcipkującego już dla przypodobania się jej szambelana, aż w rączki plaskała z radości, śmiejąc się doń wesoło, co zmusiło panią wojską do wstydliwego spuszczenia oczów, gdyż tę swobodę uważała za wielką nieprzyzwoitość i sromała się za swą wychowankę.
Stary Burzymowski także niebardzo być rad musiał ze znalezienia się córki i stał frasobliwy, to głowę gładząc, to odchrząkując znacząco, to smutnie spoglądając na swe zapylone buty. Twarz mu chmurniała, oczyma zdawał się chcieć do zrozumienia dawać Pokutyńskiemu, ażeby się z malowidłem Warszawy niekoniecznie rozpościerał tak szeroko. Szambelan zaś był pod tak silnem wrażeniem piękności panny, że dla niej gotów był względem przyjaciela dopuścić się nieposłuszeństwa i zdrady.
Rozmowa zaczynała się coraz swobodniej rozwijać, bo Sylwja zawojowawszy odrazu szambelana, chciała z niego wyciągnąć wszystkie jej potrzebne wiadomości, których była spragnioną — a czuła już, że Pokutyński musi jej być posłusznym — gdy zdala dały się słyszeć śpiewy jakieś osobliwego rodzaju.
Nie był to ani śpiew żydów, obchodzących swe nabożeństwo, ani hukanie napiłych wieśniaków; żaden z tych dwu rodzajów, jakich w karczmie się spodziewać było można, ale coś ekstra ordynaryjnego, dziwnie niesfornego, krzykliwego, zuchwałego, hałaśliwego, junackiego, zmieszanego z pieśni, wrzasku i śmiechu.
W izbie karczemnej nastało milczenie, wszyscy się przysłuchiwali z podziwieniem i niejaką trwogą. Jeden może Pokutyński domyślał się, co to być mogło, brwi podciągnął do góry, drgnął i usta zakąsił.
Panna Sylwja, którą nic ustraszyć nie mogło, śmiała się — rada już i tej jakiejś niespodziance. Wojska miała minę wystraszoną, Burzymowski zdumiewał się i głową kręcił, okazując niepokój, zwłaszcza, że śpiew ten coraz dobitniej, wyraźniej, głośniej począł się przysuwać, zbliżać, naostatek zabrzmiał w sieniach i rozszedł się po nich echem szerokiem.
Niedość na tem, przysunął się pod same już drzwi, które się nagle z wielkim łoskotem otwarły.
Kilkunastu młodych i średniego wieku mężczyzn, z twarzami mocno zarumienionemi, w strojach najrozmaitszych, począwszy od kurtki z lisami do taratatki i fraka, stało w progu z kielichami w ręku.
Wszyscy byli pod tęgą datą, rozochoceni, rozgorączkowani. Pieśń pospolita, dawna, znana już z samej nuty swej, brzmiała niezgodnemi głosy:

A kto nie wypije,
Tego we dwa kije.
Łupu cupu, cupu łupu,
Tego we dwa kije!

Tężyzna ta, bo tak wówczas zwano hulaków, niespodziewała się pewnie spotkać z kobietami, gdyż zobaczywszy je, nagle śpiewać przestała, czapki się niektóre podnosić zaczęły.
Była chwila namysłu i zgryzot sumienia.
Wtem mężczyzna ogromnego wzrostu, twarzy butnej i zuchwałej, ruchów żołnierskich a rubasznych, stojący na przodzie, krzyknął głosem donośnym.
— Szambelan Pokutyński, dezerter, prosimy o wydanie go w ręce sprawiedliwości! — Powiedziano jest w prawie pruskiem, ruskiem i mazowieckiem, że kto przechowuje dezertera, podpada tej karze co on sam!
Towarzysze mówcy przypatrując się z ciekawością niezmierną pięknej Sylwji, szeptali coś żwawo do uszu jeden drugiemu. Burzymowski rozdrażniony wąsa już nie kręcił, ale go darł.
Zdala za tą gromadką z kielichami widać było żydów, włościan, furmanów, gawiedź wszelaką, która się zbiegła przypatrzeć tej osobliwej procesji. Zybek, stworzenie ciekawe niepomiernie, między nich się wcisnąwszy prawie, śmiał się tak, że aż przysiadał.
— Prosimy o przebaczenie, — ciągnął dalej olbrzym ów innym przodujący, który był nie kim innym tylko sławnym Dąbskim — nie wiedzieliśmy o obecności dam, a niewiadomość, jak wiadomo, grzechu nie czyni. Bądź co bądź niewieście robrony, choć za szańce służyć mogą, nie dają droit d’asile. Dezertera się domagamy, nieodzownie!
Wtem cała gromadka hucznie zawtórowała za mówcą.
— Dezertera! Dezertera!
A jeden zanucił.
Et caetera! et caetera!
Obudziło to śmiech powszechny. Wojska Czeżewska nie cierpiąca scen grubjańskich, przerażona tem najściem gwałtownem, nad wyraz wszelki, zobaczyła szczęściem drzwi do drugiej izby otwarte, i pociągnąwszy Sylwję za sobą, zniknęła, drzwi natychmiast ryglując, — bo — za nic ręczyć nie można było! Trzęsła się jak w febrze, powtarzając:
— A cóż to za grubjaństwo!
Oddalenie się kobiet oswobodziło je wprawdzie od zuchwałych wejrzeń, ale położenie osamotnionego Burzymowskiego uczyniło nieskończenie trudniejszem.
Mówca bowiem, widząc, że mężczyźni pozostali sami, nie wahał się już wkroczyć do izby ze szklanką w ręku, a towarzysze jego nieodstępni żwawo poszli za wodzem w ślady. Szlachcic znalazł się otoczony, ściśnięty przez tę młodzież junacką, która na nim nader przykre czyniła wrażenie, choć własną mu przeszłość przypominać mogła.
Goście przybywający pod hełmem, nawykli przytem do łatwego robienia znajomości u kieliszka, znęceni cudnie piękną twarzyczką, której pokrewieństwa bliskiego z okrągłym szlachcicem łatwo się było domyślić — posunęli się rewindykować dezertera, ale razem przedstawili się po kolei Burzymowskiemu i — stante pede, pili już jego zdrowie.
Szlachcic, jakeśmy mówili, miał od natury dane serce miękkie, nierad był uchybić nikomu, więc choć zły, starał się być niezmiernie grzecznym. Przyjmował uściski rąk i całusy, wywzajemniając się z coraz większą serdecznością wieśniaczą. Ogólne usposobienie powoli nań oddziaływało. — Uśmiechał się.
Słychać było cmokania i nazwiska, a w przestankach Burzymowskiego wykrzykniki:
— Ale — mój mości dobrodzieju...
— Zbytek łaski.
— Nadzwyczaj mi przyjemnie.
— Nóżki asindzieja całuję i t. p.
Szambelan Pokutyński, widząc że z jego powodu szlachcic był w nader kłopotliwem położeniu, zmiarkował, że go inaczej nie ocali jak poświęcając się za towarzysza, wziął więc swój szal i miał się do wyjścia.
— No, więc kiedy każecie, — zawołał — idę z wami, wypiję za zdrowie wasze, ale waruję sobie, że mnie zaraz potem wypuścicie, bo na wieczerzy u Grabowskiej muszę być — słowo wam daję — muszę.
Ogromny mężczyzna, sławny zawadyjaka Dąbski, vulgo Dąb, przez innych Klocem zwany, nie zaspokoił się tem i zwrócił, uśmiechając się, do Burzymowskiego.
— Mój mości dobrodzieju, — rzekł z patetycznością umyślnie przesadzoną — spodziewam się, że nam tej inwazji na swe terytorjum za złe mieć nie będziesz, a na dowód, że rankoru do nas nie masz, nie odmówisz z nami o trzy kroki do oficyny, na szklankę ponczyku — ut sic! Powiadam ci, złoty panie, ponczyk jaki ja tylko robić umiem — bez kropelki wody. Delicje! Oblizywać się po nim! Jeżeli ci iść trudno, obywatelu, dla przyjemnej okrągłości swej, my cię na rękach zaniesiemy! Uczyń nam ten honor i przyjemność — daj dowód, że cesarz austrjacki sprzyja królowi pruskiemu, którego my tu reprezentujemy, inaczej konsekwencje okropne, wojny, rzezie, pożogi!
W razie gdybyś był głodnym, a tu czekał na jajecznicę, ja tam ci ręczę za kawałek huzarskiej pieczeni, która już musi być gotowa — i — z cebulą!
Hej, mopanie! Cygan dał się dla kompanji powiesić!
— Ale dajcież mu pokój, z córką jedzie, z kobietami, pilno mu jest — zawołał Pokutyński, stając w obronie.
— Milczałbyś! nie masz głosu! — odparł Dąbski impetycznie. — Jeżeli o niewiasty idzie, dwu z nas gotowi wartę dla ich bezpieczeństwa zaciągnąć! Nie konfiskujemy go na wiekuiste czasy, za pół godziny cały i zdrów powróci, ogrzany ponczem i odżywiony pieczenią — w dobrem towarzystwie. Panna spocznie, a gdyby zmierzchło, gotowiśmy około sanek jako salve-gwardja towarzyszyć do Warszawy!!!
Burzymowski spotniał aż od tego srogiego utrapienia, kręcił się, kłaniał, zacierał ręce, tymczasem, na znak przez wodza dany, Kwiński i Anizetka już go pochwycili grzecznie pod ramiona.
Opierać się nie było sposobu. Nec Hercules contra plures. Koszycki usłużnie już mu czapkę jego z uszami nakładał w ten sposób, iż oczy zasunął, Kalinowski ku drzwiom z kielichem kroczył, ani przypuszczając nawet, aby się szlachcic śmiał i mógł im oprzeć.
Burzymowski sam czuł, że tej łaskawości nie będzie mógł uniknąć, zawołał więc tylko błagająco.
— Zmiłujcie się, panowie, niech tylko słówko powiem córce, bo będzie o mnie niespokojna!
— Zgoda! wracaj pan zaraz, my, nie opuszczając terytorjum — czekamy! — zawołał Dąbski.
Puszczono go do drugiej izby, którą na zapukanie drżąca wojska odryglowała, a gdy powrócił, wzięto go pod ręce znowu i — processionaliter, jak przybyli, nucąc śpiew wszyscy pociągnęli, wybierając gdzie był najgłębszy śnieg, do oficyn pałacowych. Pokutyński i szlachcic musieli iść w pośrodku, jak więźniowie i winowajcy.
Raz już popadłszy w towarzystwo zawadjaków, Burzymowski usiłował się do niego nastroić, być wesołym i serdecznym, choć na twarz mu wystąpiły marszczki a w duszy po stokroć przeklinał spotkanie swoje z Pokutyńskim i niepotrzebne odezwanie się do niego.
W istocie położenie ojca pięknej Sylwji nie było do zazdrości. Pragnął ją ustrzec od zetknięcia się ze światem roztrzpiotanym i rozpasanym, a wpadł odrazu pomiędzy młodzież najszaleńszą, rozhukaną i nierespektującą nic w świecie. Musiał się z nią całować, ściskać i zawiązywać uciążliwe na przyszłość stosunki. Wszyscy ci panowie, wypiwszy jego zdrowie, mieli prawo odzywać się potem do znajomości, wciskać się do domu, zapraszać się do niego, a jego ciągnąć do siebie.
Tkwiła mu też w głowie Blacha i pani Vauban, a wystawiał sobie, że ta tężyzna do obozu księcia Józefa należeć musiała, choć w istocie tak nie było.
Struł go Pokutyński półsłówkami o towarzystwie Pod blachą, a tu nowe strachy przynosiła znajomość tak niebezpiecznej młodzieży.
Z temi sztyletami w sercu trzeba się było śmiać, weselić, na dowcipy odpowiadać i udawać wielce uszczęśliwionego.
Najwięcej jednak frasowała go Blacha, z tą jakąś wielce podejrzaną panią Vauban! Jak tu było się z tego przed Sylwją wykręcić, aby tam nie zaglądać, nie przypominać się koligacji, nie zawiązywać stosunków i pozostać na boku.
Burzymowski miał wielką cześć dla nieboszczyka króla, który go zrobił szambelanem i dał mu order; miał cześć dla całej jego rodziny, zatem i dla synowca — a mimo to, córki teraz Pod blachę wprowadzić sobie nie życzył. Po głowie mu chodziło, że go ta poczciwa, nieopatrzna Sylwja zmusić może. Znał swą słabość dla niej i powtarzał w duchu:
— O la Boga! O la Boga! co ja tu pocznę! Poco mi tu jechać było!
Myślami temi skrępowany, dostał się do oficyny.
Wprowadzono go tu uroczyście do wielkiej izby, w środku której stał stół na pół obrusem pooblewanym już okryty i jak mapa wyglądającym, zastawiony opróżnionemi butelkami, powywracanemi szklankami, przyozdobiony wazą do ponczu przygotowaną. U podstawy jej leżały bryły cukru, stos pomarańcz i cytryn.
Mimo tych myśli zgryźliwych i ciężkości, jaką na sercu doznawał, Burzymowski był szlachcicem kość z kości naszych; wpadłszy między wrony, musiał krakać jak i ony.
Rozweselił się natychmiast i rozdobruchał, biedę zawieszając na kołku, do jutra. Posadzono go na miejscu honorowem, ponowiono zdrowie, ściskając i całując iterum iterumque. Co miał robić! Na czczy żołądek po podróży (bo goldwasser z piernikiem dawno zapomniane zostały) wlał duszkiem szklankę ponczu, jak spirytus mocnego. Nalano mu drugą, której odmówić nie mógł, zwłaszcza, że przedziwnie smakował, zatarł czuba, zapomniał niemal gdzie był i jak się tu dostał. — Słuchał tłustych dykteryjek i śmiejąc się walił nogą w podłogę, bił się po kolanach, łapał za głowę, przysiadał, podskakiwał, jakby za dobrych starych czasów sejmu czteroletniego.
On z nich, oni z niego byli bardzo szczęśliwi.
Ludzie mu się wprawdzie wydawali zamaszyści nad miarę, butni i zawadyje, ale po ponczu byłby już przysięgał, że serce mieli złote lub diamentowe. Coraz to czuł potrzebę ich ściskać, potem ręce za pas zakładał, pokrzykiwał wesoło, sam się nawet junaczył, aby do ich tonu dostroić siarczyście.
Trwało to dopóty, dopóki, podpiwszy jeszcze lepiej, nie zaczęli kawalerowie rozpowiadać o swych miłostkach. Kalinowski był właśnie in tractu wykradania panny Protówny Potockiej, inni się przechwalali jak zręcznie zawiązywali intrygi, przesyłali bileciki, ujmowali sługi, korzystali z redut, kasyna i przejażdżek do Mokotowa i Młocin.
Burzymowski uśmiechał się wprawdzie słuchając przez grzeczność, ale ciarki po nim przechodziły. To co tu spotykało innych, jemu też i jego najdroższej jedynaczce mogło się przytrafić.
Wprawdzie dowiadywał się tajemnie i nabywał doświadczenia na jakich drogach trzeba się mu było pilnować, lecz zarazem drżał, wyrzucając sobie, że dobrowolnie popadł w tak straszne niebezpieczeństwo.
Przyklaskiwał wisusom przechwalającym się z temi sprawkami, nie mogąc okazać swego oburzenia, choć klął ich w duchu. Poncz, który mu był w głowie zaszumiał, pod wrażeniem tych straszliwych rewelacyj ulotnił się.
Pochlebiał sobie, że nikt na twarzy jego nie wyczyta niepokoju i frasunku, jaki go opanował, chociaż Pokutyński uśmiechał się zdala, widząc mieniącą się twarz szlachcica. Radby był co najrychlej opuścić to towarzystwo, ale przyrzeczonej pieczeni huzarskiej z cebulą czekać mu kazano, a tymczasem historje pięknych pań i panien, z komentarzami tłustemi, sypały się z przerażającą obfitością szczegółów.
— Sodoma i Gomora! — powtarzał w duchu Burzymowski — otom wpadł! otom wpadł!
Zapomniał biedak, że wcale nie lepiej za jego czasów bywało, lecz — szło mu o najdroższe dziecię.
Po długiej męczarni, którą z uśmiechem zmuszony był znosić pan Stanisław, wniesiono na ostatek pieczeń huzarską i jeszcze burgunda, wyproszonego u rządcy książęcego pana Hofmana, który od piwnicy pańskiej miał klucze. Pieczeń dla głodnego miała pewien urok, przysmażona cebulka woniała przedziwnie; zatarło to na chwilę przykre wrażenia, bo żołądek ma prawa swoje. Ze szklankami wina Burzymowski roztargniony nie liczył się wcale — boć, na frasunek dobry trunek, i, co miał do osieroconej córki pośpieszać, dał się wstrzymywać, siedział, sam już nie wiedział, dlaczego.
Rozgadał się wkońcu daleko więcej, niż był powinien; ichmość, co go przyjmowali, dobyli z niego, co chcieli, pokumali się z nim poufale, jak z dobrym koleżką, i gdy nareszcie Pokutyński, daleko od niego ostrożniejszy i trzeźwiejszy wyciągnął go, Burzymowski tak się pożegnał ze wszystkimi serdecznie, jakby nazajutrz miał podzielać ich płochy żywot i wnijść w ich obyczaje.
Trwało to usposobienie jednak nie dłużej jak do progu austerji. Tu widok córki wznowił uczucia niebezpieczeństwa i strachu. Konie natychmiast kazał zaprzęgać, aby salve-gwardji uniknąć, i — ruszono. Pożegnawszy Pokutyńskiego, Burzymowski przy pomocy Zybka wdrapał się do swoich sanek — i tu — sam na sam z pamięcią, sumieniem i myślami czarnemi, począł się gryźć, boleć, wyrzuty sobie czynić okrutne.
Poncz i burgund uleciały na wolnem powietrzu, został tylko po nich ból głowy ciężki i smutne przeczucia.
— Śliczne porobiłem znajomości! niema co mówić! — szeptał sam do siebie — początek co się zowie! Ale, rozumny człek powinien ze wszystkiego korzystać. — Wiem teraz jak się pilnować, jak opędzać i nic nie ujdzie mojego oka!
Zjedzą licha, żeby mi się wdarli do domu — mimo mej woli i wiedzy, albo potajemne zawiązali stosunki. — Najgorsza rzecz ma jeszcze dobrą swą stronę dla — człowieka z głową!
Czuł Burzymowski, że sam sobie tego piwa nawarzył; usiłował więc przekonać siebie, iż z tego waru nic złego wyniknąć nie może. Nie pierwszy to raz trafiało mu się bąka wystrzelić; w takich wypadkach brał zawsze na rozum, „trutynował“, jak powiadał, a nie uspokoił się, dopóki nie dowiódł sobie, że on nie jest winien w najmniejszej rzeczy, ale skład okoliczności nieuniknionych.
Na ten raz w istocie okoliczności się przyczyniły wiele do obrotu sprawy. Na widok Pokutyńskiego nie mógł nie wykrzyknąć! a niepodobna było przewidzieć, że ów szambelan sam jeden pociągnie za sobą do austerji i całą gromadę zuchwalców. Gdyby ci ichmość, którzy wtargnęli tak obcesowo, byli trzeźwi, Burzymowski mógłby się był wymówić od wycieczki do oficyny — z podchmielonymi, a prawdę mówiąc pijanymi, trudno się było kłócić, opierać, aby nie wywołać awantury. Więc, dla miłego spokoju pójść musiał, a poszedłszy pić, a podpiwszy całować się, a całując słuchać konfidencji et sic porro.
Burzymowski tak czuł zawsze, iż mu sumienie słabość wyrzucać może, że za każdym jej dowodem póty rozumował, trutynował, sofistykował dopóki nie doszedł do pożądanego wniosku, iż — dał oznakę siły a nie miękkości charakteru.
Za żywota nieboszczki małżonki, osoby żywej, lubiącej zabawy i towarzystwo, trochę zalotnej (drudzy mówili, że bardzo) — pan Stanisław siedział pod pantoflem, lecz z mocnem przekonaniem, iż żonie imponuje i to tylko robi co chce. Z pod berła nieboszczki przeszedł, prawie bez interregnum, pod regiment córki ukochanej, akomodował się też i pani wojskiej Czeżewskiej, tak jak wogóle przez jakąś wrodzoną ducha opieszałość skłonnym był zawsze dawać nad sobą przewagę nawet Zybkowi i arendarzowi w Burzymowie. Krzyczał czasem bardzo głośno, objawiał wolę swą stanowczo i dobitnie, bił pięścią w stół, miał się nawet za człowieka surowego, trzymającego wszystkich w rygorze trochę za ostrym — tymczasem śmiano się z niego pocichu i kierował nim, kto chciał. Było mu z tem lżej i wygodniej.
Gdy okoliczności zmuszały go czasem do samoistniejszego kroku, znajdował się w najdrażliwszem położeniu; — nie ufał sobie, szukał niespokojnie rady, żądał konfirmacji, udawał się o nią tam nawet, gdzie było najtrudniej wyszukać. — Spowiadał się z biedy Zybkowi, klucznicy, pani wojskiej, w ostatku chwytając czyjeś zdanie, pierwsze lepsze, byle się zbyć trapiącej go niepewności i nie pozostać odosobnionym z własnem.
Wybór z dwojga był dlań tak trudnym, iż gdy zmuszony był go uczynić, ciągnął potajemnie węzełki, albo w palce stukał. Nie był to brak inteligencji, bo Burzymowski wszystkie możliwe skutki każdego możliwego postępku obrachowywał szybko i z łatwością, lecz gdy widma następstw stanęły przed nim — nie umiał uczynić wyboru. Panowanie pięknej Sylwji nad miłującym ją ojcem rozpoczęło się za wcześnie; ojciec wierzył w rozum jej i zdolności nadzwyczajne jak w ewangelję. Władza jej już teraz była ustaloną i — córka robiła — co chciała.
Ona to z Burzymowa, zamiast do Lwowa, zmusiła go jechać do Warszawy, ona pierwsza odgrzebała tę jakąś koligację z Tyszkiewiczami, która ją miała do wyższych sfer towarzystwa doprowadzić. Oprócz tego pamięć pięknej, dowcipnej, bardzo na wielkim świecie znanej pani szambelanowej nieboszczki była dla Sylwji, wielkie do niej mającej podobieństwo, rodzajem polecenia i pasportu.
O tych marzeniach córki wiedział dobrze Burzymowski, bo mu się z nich spowiadała; niepokoiły go one teraz więcej niż przedtem — zmuszony był im się przeciwić, tamować, a z jedynaczką do boju stanąć, mimo powagi swej ojcowskiej, ani mógł myśleć.
Pobiłaby go zawsze uśmiechem, przymileniem się, pocałunkiem, a naostatek łzami.
Niestety — podobnym był wielce do kokoszy, która wysiedziała kaczątko, musiał stojąc nad wodą gdakać tylko na losy.
Przez całą drogę do Warszawy szambelan to się modlił, to drzemał, to różne sobie osnuwał doskonałe plany i projekta.
Rad był wielce mieć do ich spełnienia aljanta w pani wojskiej Czeżewskiej, ale na to — niestety, czuł, że wiele rachować nie było można. Naprzód, że Sylwja wiele jej nie słuchała, a ona jej rozkazywać nie śmiała, powtóre, że pani wojska w formach wyższego towarzystwa tak była rozkochaną, iż poza niemi, olśniona, nic droższego dojrzeć nie mogła. To co one okrywały złem się jej nigdy nie wydawało. Dla wojskiej sama perspektywa wnijścia we francuski świat Warszawy zapomocą Sylwji, u jej boku, było najwyższem szczęściem. Nie rachowała się z tem, czem mogła je okupić, byle się znowu znaleźć wśród grona tych dystyngowanych, utytułowanych pań i panów, których pamięć jak relikwję przechowywała na dnie serca.
Pani wojska ślicznie mówiła po francusku, w młodości lat kilka spędziwszy z jedną z Lubomirskich w Paryżu. W Burzymowie tylko z Sylwją mogła się posługiwać tym językiem, którym daleko lepiej niż własnym władała, językiem naówczas jak dziś zastępującym wszelkie inne kwalifikacje do salonu.
W czasie, do którego się to opowiadanie odnosi, napływ francuskiej emigracji, dla której sympatja w wyższych sferach towarzystwa była niezmierna, bardziej jeszcze francuszczyznę rozpowszechnił. Gdziekolwiek w salonie znalazł się emigrant Francuz, inaczej jak jego językiem odzywać się nie było wolno, a bardzo mało salonów tej ozdoby, o której zdobycie starano się najusilniej, pozbawionych było.
W otoczeniu księcia Józefa, Pod blachą, mówiono, zabawiano się, grywano teatr, pisano dewizy tylko po francusku. Mało domów znajdowało się w Warszawie, w którychby język polski posłyszeć było można gdzie indziej, jak w przedpokoju.
U pani Lanckorońskiej kasztelanowej połanieckiej, u pani z Potockich Wielopolskiej starościny krakowskiej, u Sołtyków i — prawie nigdzie więcej. Dwa czy trzy stare kontusze zostało na całą Warszawę, między innemi eks-koniuszego Kickiego i Badeniego. — Poczciwy Burzymowski, choć szambelan królewski — co podobno zarówno z orderem winien był wpływowi żony, mówił po francusku nieosobliwie (naprawdę, bardzo źle) i z wielką trudnością. Późno się do tego wziął a do języków wogóle zdolności nie miał.
Wyśmiewano się z niego nawet, że raz na zapytanie króla, gdy zapukał do jego gabinetu.
Qui est là?
Miał mu odpowiedzieć:
Je, chambellan Burzymowski.
I dla języka więc czysto francuskiego salony Warszawy powabu dlań nie miały. — Obawiał się być wyśmianym jak niegdyś, gdy rozprawiając z p. de Caché o potęgach europejskich, nazwał je — les potences de l’Europe. Wiedział też, że w tych salonach zabawiano się w miłostki, snuto nieustannie intrygi, przygotowywano wykradzenia, wyzywano się do pojedynków. Wszystko to serce jego ojcowskie napełniało obawą, bo w córce widział jedną z tych piękności, na które dosyć było spojrzeć, aby być oczarowanym.
Przerażała go ta przyszłość, którą on sobie (albo raczej którą mu okoliczności) zgotowały. Co niepokojów, ile kłopotów i troski, jakiego czuwania potrzeba było, jak wytrawnego oka!
Tymczasem trzpiotek Sylwja ani się domyślała, ni przeczuwała, co się w sercu ojcowskiem działo; nie znała świata, nie przewidywała niebezpieczeństw; wyobrażała go sobie pięknym, rycerskim, szlachetnym.
Dojeżdżając do Warszawy, zupełnie już wytrzeźwiony, szambelan przeżegnał się raz jeszcze i odmówił ulubioną koronkę do Przemienienia Pańskiego — duszno mu było, straszno mu było!
Znał to miasto z dawnych czasów, a szambelan Pokutyński zapewniał, że się nic nie zmieniło.
Wojska i Sylwja, obie wywiesiwszy się z okien landary, patrzały, napatrzeć się nie mogły, uśmiechały się z radości, ściskały za ręce — szeptały po cichu...
— Warszawa! Warszawa!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.