Pani Zosieńka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Szarecki
Tytuł Pani Zosieńka
Pochodzenie Groźny kapitan
Wydawca Biblioteka Prenumeratorów „Kuriera Porannego“
Data wyd. [1928]
Druk Drukarnia Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PANI ZOSIEŃKA.


Pani Zosieńka jest bardzo wesoła. Nawet szczęśliwa. Na taką przynajmniej wygląda. Aż dziw bierze, jak można być taką szczęśliwą, mając tak starego męża.
Pani Zosieńka ma dwadzieścia lat. Jest żywa jak ogień, swawolna jak sztubak.
Nie tak dawno zresztą była jeszcze na pensji. Trzy lata temu zaledwie. I koleżanki jej są jeszcze takie smarkate. Uczą się. Zosieńka jest wśród nich powagą, no, bo jakżeż — mężatka.
Często wieczorem przyjaciółki zbierają się u niej. Niejednokrotnie też mówią jej, zaglądając pytająco w oczy: — Zośka, powiedz, czy naprawdę jesteś szczęśliwa z tym swoim dziadem?
Pani Zosieńka zżyła się już z tem pytaniem. Wszak padało ono tak często.
I kładąc rękę na ciemnej główce trzyletniego synka swego, pani Zosieńka przymyka oczy i cicho odpowiada: — Tak.
Z tą odpowiedzią zżyła się też. Przecież brzmi ona tak samo często, jak i pytanie. Nikt zresztą nie wątpi o prawdziwości tego, co mówi pani Zosieńka — ona nigdy nie kłamie. A któżby tam zwracał uwagę na tę drobniutką, ledwo dostrzegalną zmarszczkę koło ust, która się czasami zjawia na jej twarzy. Koleżanki wzruszają ramionami i wyjść nie mogą z podziwu, jak można być tak szczęśliwą, mając tak starego męża. Pani Zosieńka uśmiecha się łagodnie i już nic nie odpowiada. A gdy przyjaciółki rozejdą się, bierze synka na kolana i siada koło otwartego okna, skąd roztacza się widok na morze. Wówczas powleka się smutkiem twarzyczka pani Zosieńki, a w oczach jej, wpatrzonych w daleki widnokrąg, błyszczą łzy.
Zresztą, może to się tylko zdaje małemu synkowi, który unosi swą buzię do góry i, gładząc matkę po twarzy, pyta: — Ty płaczesz, mamusiu?
Pani Zosieńka mocno zaciska oczy, a kiedy je znowu otwiera, są już one wesołe i rozbawione po dawnemu. I całując synka w czoło, mówi: — Nie, synu, mamusia nie płacze, mamusia jest szczęśliwa i zawsze będzie szczęśliwa, jeżeli synuś będzie szczęśliwy i grzeczny!
Męża swego pani Zosieńka nie kocha. Tylko troje wiedzą o tem: mąż pani Zosieńki, pan Filipski, ona sama i Jerzyk. Jerzyk to ten porucznik dalekiej żeglugi na szkunerze „Aurora”.
„Aurora” co pół roku zakotwicza się w Gdańsku. Lecz na pokładzie szkunera niema już Jerzyka. Po tem, co się stało, porzucił służbę na swym okręcie i krąży teraz wśród archipelagów wysp południowych na jakimś chińskim brygu.
Jerzyk kochał kiedyś panią Zosieńkę. Kocha ją jeszcze i teraz, choć tak okrutnie z nim postąpiła. Z pokładu tego chińskiego brygu Jerzyk często przysyła długie listy do pani Zosieńki. Zaklina ją, by porzuciła męża, którego nie kocha, i przyjechała do niego. Po każdym liście od Jerzyka pani Zosieńka jest smutna i przesiaduje długo z synkiem koło otwartego okna, skąd roztacza się widok na morze. Koło usteczek jej tworzy się bolesna zmarszczka, a w oczach ukazują się łzy. Nikt oczywiście tego nie widzi, przy ludziach pani Zosieńka jest zawsze wesoła. I dopóki synek jest zajęty podziwianiem baranków na powierzchni morza, pani Zosieńka wpatruje się w daleki widnokrąg, za którym, być może, żegluje chiński bryg „Chinsura“, i przypomina sobie i rozważa po raz tysiączny tragedję swego życia. A gdy już przemyśli wszystko od początku do końca, stawia sobie w duszy pytanie, czy ma słuszność, postępując w ten sposób? I stawiając to pytanie, już zgóry zna swą odpowiedź.

Pan Filipski, mąż pani Zosieńki, jest starszy od niej o trzydzieści lat. Nic w tem niema dziwnego, jeżeli się weźmie pod uwagę fakt, że pan Filipski, nim został mężem pani Zosieńki, był jej ojczymem. Swą pierwszą żonę pan Filipski kochał ogromnie. Kochał prawdziwie. Kocha ją jeszcze i teraz. I często w ciemne burzliwe noce, gdy jesienny wiatr głucho wyje za oknem, a bałwany z hukiem ponurym tłuką wściekle w pale portowe, pan Filipski, odchodząc od łóżeczka pani Zosieńki, mówi do niej złym szeptem przez zaciśnięte zęby:
— Ty mała gadzino, wiem, że mnie nie kochasz, wiem, że mnie nienawidzisz, ale i Ty wiedz, że cię niecierpię i, gdyby wstała z grobu twa matka, porzuciłbym cię jak sukę i powrócił do niej!
Pan Filipski niezawsze jest w tak złym humorze. Czasami bywa nawet wesoły i wtedy nie zrzędzi na panią Zosieńkę. Ale w burzliwą jesienną pogodę pan Filipski jest zawsze zdenerwowany i zły. Ma poważne przyczyny po temu. Pięć lat już upłynęło, gdy w taką ciemną, jesienną, wyjącą wichrem noc zginęła w morzu matka pani Zosieńki.
Załoga szkuneru „Aurora“, powracającego z dalekiej podróży, wyłowiła z odmętów rozszalałych wód jej martwe ciało. Pani Zosieńka dobrze pamięta tę noc. Dotychczas brzmi w jej uszach ostrożne, porywami wichru głuszone stukanie do drzwi. I martwe ciało matki pamięta, bezwładnie zwisające na ręku Jerzyka. Jerzyk był wówczas oficerem wachtowym na szkunerze „Aurora“. I to jeszcze pamięta, że zrozpaczona, oszalała od bólu, nie mając się komu pożalić i przed kim wypłakać, rzuciła się na szyję Jerzyka, który ją tak serdecznie pocieszał. Widziała go wtedy po raz pierwszy.
Od tej chwili w sercach ich zrodziła się wielka, płomienna obopólna miłość. „Aurora“ długo stała wtedy w Gdańsku, i Jerzyk zajął się pogrzebem zmarłej, gdyż pan Filipski, ogłupiały i napółprzytomny od nagłego uderzenia losu, niezdolny był do żadnego czynu.
Jerzyk załatwił wszystko. A gdy padła ostatnia łopata ziemi na mogiłę nieboszczki, Jerzyk wziął pod rękę Zosieńkę i odprowadził ją do domu. Widywali się później niemal codziennie. Po tych spotkaniach zostało u pani Zosieńki wspomnienie czegoś dobrego, kojącego, jakichś słów, czułych, pieszczotliwych, pocieszających, a w duszy pozostał na wieki wyryty obraz czarnych oczu, łagodnie, z litością na nią patrzących. Ojczym nie kochał jej nigdy, tolerował ją zaledwie w domu przez wzgląd na matką jej, którą ubóstwiał. Ojciec pani Zosieńki umarł już dawno, rodziny nie miała.
Przyjazne, pełne dobroci obejście młodego marynarza wywarło na wrażliwej dziewczynie głębokie, niezatarte wrażenie.
Kochała go bez pamięci. Takież same uczucie, a może jeszcze silniejsze żywił do niej Jerzyk.
To też, gdy „Aurora” po długim postoju w Gdańsku wyruszyła na morze w jeszcze dłuższe, bo dwuletnie pływanie, na paluszku Zosieńki, powiewającej z mola chusteczką, połyskiwała złota kotwiczka na srebrnym pierścieniu porucznika dalekiej żeglugi Jerzyka.
Gdy wierzchołki masztów „Aurory“ znikły w bieli pian za widnokręgiem, Zosieńka wróciła do domu.
I teraz dopiero zwróciła baczniejszą uwagą na swego ojczyma. Przedtem zajęta ciągle Jerzykiem nie miała na to czasu, nie dostrzegała obłąkanego wyrazu oczu, nie słyszała półprzytomnych, urywanych bredzeń oszalałego z bólu człowieka.
Pan Filipski cierpiał strasznie. Za mało powiedzieć — cierpiał. Zapamiętał się wprost w swym bólu ogromnym, zamknął się w myślach ze swem nieszczęściem. Nie jadł, nie pił, nie odzywał się słówkiem do pasierbicy, i tylko w nocy z pokoju jego do uszu Zosieńki dolatywał głos, smutny, łkaniem przerywany, wzywający swą zmarłą żonę. Zgromadził u siebie wszystkie rzeczy, pozostałe po nieboszczce, i dniami całemi przekładał je z ręki do ręki, gładząc i pieszcząc, mrucząc jakieś słowa, niezrozumiałe, bolesne, w które swą rozpacz głuchą przelewał. Gdy nadchodziła noc, burzliwa i ciemna, i od rozszalałego morza dolatywać zaczynał posępny pomruk fal, pan Filipski nie spał. Chodził ponury jak ten jesienny mrok za oknami i nadsłuchiwał. Nadsłuchiwał, czy żona nie wraca. Wszak w noc taką wyszła ona z domu. I obłąkanemu z bólu wydawało się, że od tego czasu nie minęła nawet doba, ani o kawałek nie przesunęła się wskazówka zegara od chwili, gdy zaniepokojony długą nieobecnością żony oczekiwać zaczął z bijącem sercem kroków powracającej.
Płynął czas, a rozpacz pana Filipskiego miast się ukoić potęgowała się coraz bardziej.
Zdawał sobie dokładnie sprawę, że jeżeli nie będzie miał czegoś, coby mu ciągle przypominało nieboszczkę, jeżeli znikną gdzieś wszystkie po niej pamiątki — oszaleje z bólu.
Kiedyś Zosieńka zawołała go po imieniu. Pan Filipski siedział wtedy sam, zamknięty w swoim gabinecie. Na dźwięk głosu Zosieńki jednym skokiem wypad! z pokoju. Twarz jaśniała mu szczęściem.
— Wando — zawołał — więc żyjesz?!
Lecz ujrzawszy Zosieńkę, znowu spochmurniał.
— To ty mnie wołałaś? — zapytał. — Jakiż ty masz podobny głos do matki, dopiero teraz to zauważyłem. A i wogóle cała jesteś do niej podobna. Chodźno tutaj bliżej.
Zosieńka podeszła. Pan Filipski wziął w dłonie jej główkę i długo, uważnie patrzył w oczy. Później niespodzianie przyciągnął do siebie i całować zaczął namiętnie jej usta i szyję.
Zosieńka wyrwała się i uciekła. Nocy tej biedaczka długo płakała w swem łóżeczku, a w słowa modlitwy wplątywały się prośby, skierowane do ukochanego: Jerzyku drogi... obroń mnie... nie daj skrzywdzić sieroty...
Od tego dnia rozpoczęła się męka dla Zosieńki. Ojczym zaczął ją prześladować. Zdawało się, że obłąkany od bólu człowiek pragnie zastąpić sobie zmarłą kimś, kto tak bardzo ją przypomina, że całą namiętność swoją, którą pałał do zmarłej, przelać chce na córkę. Nie wołał już Zosieńki po imieniu, nazywał ją Wandą, najdroższem dla siebie imieniem zmarłej żony.
I oto w rok po śmierci matki, gdy za oknem upiornie wył wiatr, a fale z hukiem ponurym rozbijały się o brzeg, w głuchą ciemną noc jesienną pan Filipski przyszedł do łóżeczka Zosieńki.
— Wando... — rzekł cicho, ledwo dosłyszalnym szeptem.
Zakotłowało się coś w ciemności, rozległy się odgłosy uderzeń i razów, i wkońcu krzyk przeraźliwy zdławionego gardła zaginął w wyciu szalejącej za oknem wichury.
A potem... potem...
Ach, potem nastały ciężkie, smutne dni dla pani Zosieńki.
Z początku nieudane samobójstwo po owej fatalnej nocy, znęcania się i zwarjowane pieszczoty okrutnego potwora, ślub w czarnej sukni i w pustym kościele, narodzenie się dziecka i wreszcie, wreszcie powrót Jerzyka.
Ta krótka chwila widzenia się z nim była chyba najboleśniejszą w życiu pani Zosieńki. Pani Zosieńka pamięta dobrze tę chwilę: w maleńkim saloniku pali się słabem światłem lampa w zielonym abażurze, rzucając migotliwe blaski w ciemne kąty pokoju. Pani Zosieńka stoi na środku i ciałem swem zasłania skuloną, dygocącą ze strachu postać pana Filipskiego.
— Nie trzeba, nie rób tego, Jerzyku, Zosieńka prosi...
W ręku Jerzyka połyskuje lufa mauzera. Na twarzy trupiobladej maluje się rozpacz, ból tępy i straszna, nieokiełzana wściekłość.
Ręka porucznika dalekiej żeglugi podnosi się znowu, i wylot lufy wyraźnie skierowuje się w stronę łysiejącej głowy pana Filipskiego.
— Nie trzeba, nie rób tego, Jerzyku, Zosieńka prosi...
Głos jej brzmi głucho i niesamowicie jakoś rozdziera straszną ciszę mrocznego pokoju.
Jerzyk opuszcza rewolwer, twarz jego krzywi się w potworny grymas pogardy.
— Ach, tak... rzeczywiście — cedzi przez zaciśnięte zęby — przepraszam bardzo... zapomniałem zupełnie... przecież to twój oblubieniec... twój mąż.
Pani Zosieńka podchodzi do niego i kładzie mu rękę na ramieniu.
— Jerzyku, to jest ojciec mojego dziecka! Rozumiesz? Ojciec mojego dziecka.
Jerzyk nie rozumie, patrzy na nią tępym, nie przytomnym wzrokiem.
Wzdycha ciężko i chowa mauzer do kieszeni. Energiczny zwrot wtył, i postać jego znika za drzwiami z przed oczu pani Zosieńki. Znika na zawsze.
Długi, łzami skropiony list przychodzi nazajutrz na pokład „Aurory“. W liście tym pani Zosieńka tłumaczy Jerzykowi wszystko.
„Jerzyku drogi — pisze pani Zosieńka — przebacz mi, przebacz, mój chłopcze jedyny, nie miej do mnie urazy. Doprawdy, nie moja to wina. Nieszczęście się stało, i nie w naszej jest mocy odwrócić je. Zaklinałeś mnie w obecności męża porzucić go i zostać twoją, lecz co się stanie z dzieckiem, Jerzyku? Co się stanie z tem maleństwem, gdy mu zabraknie matki? Tyś nie widział mojego synka! Takie to jeszcze słabe, mizerne... Jakżeż mogę go opuścić?
A zabrać go ze sobą nie mogę, mąż mój nigdy mi dziecka nie odda!
A potem...
Czybyś był dobry dla niego? Wiem, co to znaczy mieć ojczyma!
Trudno, mój Jerzyku kochany, nic na to nie poradzimy, dla szczęścia dziecka muszę poświęcić swoje!
Bardzo jestem nieszczęśliwa, mój chłopcze złoty! Mąż nie kocha mnie wcale. Ożenił się ze mną, bo musiał, bo przypominałam mu matkę.
W nocy, wiesz... zdaje się mu, że jestem mamusią, i wtedy przemawia czule, nazywając mnie Wandą. Ale gdy nastaje dzień i złudzenie pryska, staje się straszny. Maltretuje mnie, obrzuca obelgami, zapowiada, że gdyby wróciła mama, porzuciłby mnie jak psa i powrócił do niej. Ach, nie masz pojęcia, Jerzyku kochany, jakie to jest przykre dla mnie!
Lecz zawsze, gdy jest mi bardzo smutno i przychodzi myśl o tem, że żyć nie warto, biorę na ręce swojego maleńkiego synka, i on swym krzykiem dziecięcym rozpędza troski i ponure myśli.
Ale tobie przykro na pewno czytać o mojem pożyciu z mężem. Kończę już.
Żegnaj, Jerzyku, mój chłopcze jedyny! Zapomnij o mnie i postaraj się znaleźć sobie inną kobietę, któraby kochała ciebie równie gorąco, jak ja. Nie myśl już o mnie i o mojem szczęściu. Moje szczęście jest w szczęściu mojego dziecka. Żegnaj!
W dwa dni po otrzymaniu tego listu Jerzyk wyjechał z Gdańska, gdzie wszystko zbyt żywo przypominało mu panią Zosieńkę.
Krąży teraz wśród archipelagów wysp południowych na pokładzie chińskiego brygu „Chinsura“.
Pan Filipski uspokoił się nieco i nie maltretuje już pani Zosieńki, która jest dobrą gospodynią i matką. Tylko w mroczne, burzliwe noce jesienne pan Filipski jest zdenerwowany i zły.
Chodzi ponury z kąta w kąt i nasłuchuje, czy nie wraca jego pierwsza zmarła żona.
I zawsze w noc taką, odchodząc od łóżeczka pani Zosieńki, zapowiada, że porzuciłby ją natychmiast, gdyby wstała z mogiły jej matka.




Po każdym liście od Jerzyka pani Zosieńka długo przesiaduje z synkiem na kolanach koło otwartego okna, skąd roztacza się widok na morze.
I czasami w nocy, gdy poświata księżyca oczaruje swym tajemniczym blaskiem lśniące grzbiety fal, wydaje się pani Zosieńce, że na widnokręgu ukazuje się bajeczny chiński bryg „Chinsura“ i od morza wyciągają się do niej miłośnie kochające ramiona Jerzyka. Serce bić wtedy zaczyna pośpiesznie, i pani Zosieńka chce się zerwać i lecieć nad brzeg morza na spotkanie ukochanego. Lecz wtedy szyję jej oplatają drobne rączyny, a cichy głosik dziecięcy pyta nieśmiało:
— Ty płaczesz, mamusiu?
I giną gdzieś w głębiach duszy wyciągnięte ramiona Jerzyka, bajeczny chiński bryg „Chinsura“ rozpływa się w poświacie księżyca, i pani Zosieńka, okrywając pocałunkami wyciągniętą ku niej twarzyczkę synka, szepce:
— Nie, synusiu, mamusia nie płacze i będzie szczęśliwa, jeżeli synuś będzie szczęśliwy i grzeczny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Szarecki.