Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niespodzianie przyciągnął do siebie i całować zaczął namiętnie jej usta i szyję.
Zosieńka wyrwała się i uciekła. Nocy tej biedaczka długo płakała w swem łóżeczku, a w słowa modlitwy wplątywały się prośby, skierowane do ukochanego: Jerzyku drogi... obroń mnie... nie daj skrzywdzić sieroty...
Od tego dnia rozpoczęła się męka dla Zosieńki. Ojczym zaczął ją prześladować. Zdawało się, że obłąkany od bólu człowiek pragnie zastąpić sobie zmarłą kimś, kto tak bardzo ją przypomina, że całą namiętność swoją, którą pałał do zmarłej, przelać chce na córkę. Nie wołał już Zosieńki po imieniu, nazywał ją Wandą, najdroższem dla siebie imieniem zmarłej żony.
I oto w rok po śmierci matki, gdy za oknem upiornie wył wiatr, a fale z hukiem ponurym rozbijały się o brzeg, w głuchą ciemną noc jesienną pan Filipski przyszedł do łóżeczka Zosieńki.
— Wando... — rzekł cicho, ledwo dosłyszalnym szeptem.
Zakotłowało się coś w ciemności, rozległy się odgłosy uderzeń i razów, i wkońcu krzyk przeraźliwy zdławionego gardła zaginął w wyciu szalejącej za oknem wichury.
A potem... potem...
Ach, potem nastały ciężkie, smutne dni dla pani Zosieńki.
Z początku nieudane samobójstwo po owej fatalnej nocy, znęcania się i zwarjowane pieszczoty okrutnego potwora, ślub w czarnej sukni i w pustym