Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kościele, narodzenie się dziecka i wreszcie, wreszcie powrót Jerzyka.
Ta krótka chwila widzenia się z nim była chyba najboleśniejszą w życiu pani Zosieńki. Pani Zosieńka pamięta dobrze tę chwilę: w maleńkim saloniku pali się słabem światłem lampa w zielonym abażurze, rzucając migotliwe blaski w ciemne kąty pokoju. Pani Zosieńka stoi na środku i ciałem swem zasłania skuloną, dygocącą ze strachu postać pana Filipskiego.
— Nie trzeba, nie rób tego, Jerzyku, Zosieńka prosi...
W ręku Jerzyka połyskuje lufa mauzera. Na twarzy trupiobladej maluje się rozpacz, ból tępy i straszna, nieokiełzana wściekłość.
Ręka porucznika dalekiej żeglugi podnosi się znowu, i wylot lufy wyraźnie skierowuje się w stronę łysiejącej głowy pana Filipskiego.
— Nie trzeba, nie rób tego, Jerzyku, Zosieńka prosi...
Głos jej brzmi głucho i niesamowicie jakoś rozdziera straszną ciszę mrocznego pokoju.
Jerzyk opuszcza rewolwer, twarz jego krzywi się w potworny grymas pogardy.
— Ach, tak... rzeczywiście — cedzi przez zaciśnięte zęby — przepraszam bardzo... zapomniałem zupełnie... przecież to twój oblubieniec... twój mąż.
Pani Zosieńka podchodzi do niego i kładzie mu rękę na ramieniu.
— Jerzyku, to jest ojciec mojego dziecka! Rozumiesz? Ojciec mojego dziecka.