Strona:Jerzy Szarecki - Groźny kapitan.pdf/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

u siebie wszystkie rzeczy, pozostałe po nieboszczce, i dniami całemi przekładał je z ręki do ręki, gładząc i pieszcząc, mrucząc jakieś słowa, niezrozumiałe, bolesne, w które swą rozpacz głuchą przelewał. Gdy nadchodziła noc, burzliwa i ciemna, i od rozszalałego morza dolatywać zaczynał posępny pomruk fal, pan Filipski nie spał. Chodził ponury jak ten jesienny mrok za oknami i nadsłuchiwał. Nadsłuchiwał, czy żona nie wraca. Wszak w noc taką wyszła ona z domu. I obłąkanemu z bólu wydawało się, że od tego czasu nie minęła nawet doba, ani o kawałek nie przesunęła się wskazówka zegara od chwili, gdy zaniepokojony długą nieobecnością żony oczekiwać zaczął z bijącem sercem kroków powracającej.
Płynął czas, a rozpacz pana Filipskiego miast się ukoić potęgowała się coraz bardziej.
Zdawał sobie dokładnie sprawę, że jeżeli nie będzie miał czegoś, coby mu ciągle przypominało nieboszczkę, jeżeli znikną gdzieś wszystkie po niej pamiątki — oszaleje z bólu.
Kiedyś Zosieńka zawołała go po imieniu. Pan Filipski siedział wtedy sam, zamknięty w swoim gabinecie. Na dźwięk głosu Zosieńki jednym skokiem wypad! z pokoju. Twarz jaśniała mu szczęściem.
— Wando — zawołał — więc żyjesz?!
Lecz ujrzawszy Zosieńkę, znowu spochmurniał.
— To ty mnie wołałaś? — zapytał. — Jakiż ty masz podobny głos do matki, dopiero teraz to zauważyłem. A i wogóle cała jesteś do niej podobna. Chodźno tutaj bliżej.
Zosieńka podeszła. Pan Filipski wziął w dłonie jej główkę i długo, uważnie patrzył w oczy. Później