Półświatek/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Półświatek
Podtytuł Powieść sensacyjna na tle zakulisowych stosunków Warszawy
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Zagadkowa panna.

Fred nie skłamał siostrze twierdząc, że śpieszy na spotkanie ze śliczną panną. Nie skłamał również, że jego znajoma jest osóbką wielce tajemniczą. Właśnie ta tajemniczość dręczyła go najbardziej. Gdyby miał więcej czasu, opowiedziałby wszystko siostrze — byle się wywnętrzyć — boć, znając dobrze jej charakter, mądrej rady nie mógł się spodziewać.
A dużo dałby za nią...
Korski, całkowite przeciwieństwo Lenki — chłopak prawy i energiczny — bodaj po raz pierwszy w życiu znalazł się w duchowej rozterce przez niewiastę. Czuł, że wpadł i to po uszy. Całkowicie dotychczas pochłonięty pracą, aby zarobić kilkaset złotych miesięcznie, dopomóc matce i wyżywić siebie, mało uwagi zwracał na kobiety. Czas dzielił pomiędzy studja w uniwersytecie, parę lekcji i pracę u adwokata. Choć do przystojnego i wesołego chłopaka niejedna panienka „sypnęła“ ogniste „oko“, za miłostkami się nie uganiał, będąc zbyt zajęty i nie mając na lekkomyślne znajomości chęci...
„Nieszczęście“ spotkało go dopiero przed miesiącem i jak zazwyczaj w podobnych wypadkach bywa niespodzianie.
Powracając kiedyś, dość późnym wieczorem Miodową, z kancelarji adwokata w której dłużej pozostał zatrzymany dodatkową pracą, natknął się na rogu Krakowskiego Przedmieścia na następującą scenę. Jakiś pijak — niewiadomo dla czego, w tej dzielnicy miasta kręci się stale najwięcej pijaków — korzystając z nieobecności przechodniów, natrętnie zaczepiał skromnie wyglądającą panienkę. Uciekała coraz śpieszniej przerażona, lecz opój nie dawał za wygraną, doganiał ofiarę i brutalnie szarpał za ramię.
Wystraszone oczy dziewczyny, w których kręciły się łzy, z niemą prośbą spoczęły na Fredzie. Ten, nie namyślając się długo, pchnął napastnika tak, że opój spoczął w rynsztoku, poczem przedstawiwszy się zaproponował panience, iż ją odprowadzi do domu. Propozycja przyjęta została z wdzięcznością.
Po drodze, dowiedział się Fred, że nieznajoma zamieszkuje na ulicy Długiej i nazywa się Hanka Gliniewska. Dalej dowiedział się, że jest całkowicie samodzielna, gdyż rodzice jeszcze przed wojną umarli, że studjowała za granicą, w Szwajcarji filozofję i od niedawna bawi w Warszawie, zamieszkując ze starą ciotką. Że niewielu posiada znajomych w stolicy, a czas spędza na uzupełnianiu swych studjów. Przyjęłaby chętnie posadę bibljotekarki, sekretarki, lub nauczycielki, gdyż choć posiada po rodzicach pewien kapitalik, zabezpieczający od życiowych trosk, uważa, że każda kobieta powinna pracować i wstrętne jej jest życie bezczynne.
Panna Hanka Gliniewska wywarła na Fredzie od pierwszej chwili wrażenie wielkie, a przypadkowe spotkanie zapoczątkowało trwałą znajomość.
Poprosił o pozwolenie odwiedzenia nazajutrz — na co panienka zgodziła się chętnie, snać chcąc zaznaczyć swą wdzięczność wybawcy — i odtąd Fred stał się na Długiej prawie codziennym gościem...
Dotychczas nic w tej historji nie było niezwykłego, prócz trochę romantycznego początku i sama panna Hanka nie otaczała się tajemniczością — zagadkowe dopiero nastąpiło później.
Właściwie z początku cieszył się Fred. Gliniewska przedstawiała typ panny całkiem odmienny od współczesnych „chłopczyc“. Aczkolwiek bardzo przystojna — wysoka, szczupła brunetka o dużych, wyrazistych oczach — stroniła od zabawy, wiodąc skromne prawie odosobnione życie. Książki wystarczyły jej za wszystko i czasem tylko Fredowi udawało się wyciągnąć ją na spacer lub do kina. Natomiast nigdy do cukierni, a gdy wspomniał kiedyś o dancingu, spojrzała nań z oburzeniem, jak się spogląda na człowieka, proponującego zwiedzenie piekła. Coraz więcej zachwycał się Fred swą nową znajomą i coraz bardziej lgnął do niej sercem.
Takiej, jemu człowiekowi pracy, potrzeba było towarzyszki. Nie lalki, a kobiety — energicznej i rozumniej. Taka, gdy poda rękę mężczyźnie, potrafi walczyć przy jego boku nawet o chłodzie i głodzie. W domu Hanki odnajdywał to, czego mu brakło w własnym domu. Inteligencję i serdeczne ciepło. Tej atmosfery nie mogła mu dać matka, kobieta niezbyt mądra i prosta, wdowa po skromnym kolejarzu, wiecznie narzekająca na biedę i ciężkie czasy, dla której małżeństwo Lenki było wielkim zaszczytem, jaki spadł na ich rodzinę...
Och, gdyby inaczej wychowała siostrę i wpoiła w nią jakie takie zasady, miast twierdzić, że ładnej dziewczynie nauka nie potrzebna, bo prędzej czy później dzięki urodzie złapie męża i zrobi „karjerę“.
Tego serdecznego ciepła nie mogła mu dać również Lenka. Oburzał się na jej zamążpójście, nazywał je zwykłym „handlem“ a starego sknerę Okońskiego nienawidził i rzadko ich odwiedzał. Od czasu do czasu, przeważnie kiedy „gmyrek“ bywał nieobecny. Aczkolwiek bardzo kochał siostrę, nie zwierzał się jej ze swych kłopotów, a nierzadko starał się zbuntować przeciw „staremu“, aby go porzuciła i wzięła się do jakiej pracy — przeważnie jednak ustępował, zrażony lenistwem i bezdusznością Lenki. To więc, czego dać mu nie mogli najbliżsi, odnalazł w domu Hanki....
Lecz....
Początkowo radość Freda przyćmiło w ostatnich czasach dziwne zachowanie się panny...
Właściwie od tygodnia....
Ona, taka dotychczas szczera i naturalna, zmieniła się nagle nie do poznania. Nachodziły na nią jakieś dziwne zadumy, w czasie których milczała, patrząc przed siebie tępym wzrokiem, lub raptem bez powodu, w oczach kręciły się łzy. Cóż to miało znaczyć? Zaniepokojony zapytywał o przyczynę smutku — i zapytania pozostawały bez odpowiedzi.
Więcej jeszcze. Jeśli przedtem wydawało się Fredowi, że nie jest Hance obojętny i na jego uczucie odwzajemni się uczuciem — obecnie tracił nadzieję. Nie tylko unikała go przed dni ostatnie, często wychodząc z domu, lecz gdy napotkał ją przypadkiem wczoraj na ulicy i żartobliwie zapytał z jakiej „randki“ powraca — tak się zaczerwieniła i zmięszała, że przystanął zdumiony. Czyżby odgadł trafnie? Czyżby serce Hanki żywiej zabiło dla kogoś innego, z kim biedny student Fred, nie mógł iść w zawody? Prawdopodobne, choć niezrozumiałe... Toć Hanka prócz niego nie widuje nikogo...
Energiczny charakter Freda, nie znosił niewyraźnych sytuacji.
Wszystko wyjaśnić!
W tym celu biegł śpiesznie Marszałkowską na Długą, gdy przypadkiem, po drodze, napotkał siostrę. Ale, jeśli rozmawiając z Lenką, udawał dobry humor i twierdził, że oczekuje go spotkanie z piękną panną, w gruncie drżał z obawy, jak wypadnie odpowiedź tej „cudnej panny“, od której zawisły dalsze losy.
Pożegnawszy Lenkę, wskoczył do tramwaju i rychło znalazł się na miejscu.
O, jakże drżało mu serce, gdy trawiony nieokreślonem, złem przeczuciem, szybko przeskakiwał po trzy stopnie naraz, dobrze znajomych schodów. A nuż nie zastanie Hanki? Wszak nie uprzedził o dzisiejszych odwiedzinach. Idzie, wiedząc, iż zazwyczaj około piątej bywa w domu. A pragnąłby ją ujrzeć koniecznie, rozmówić się szczerze, posłyszeć decyzję ostateczną...
Zadzwonił...
Za drzwiami rozległo się człapanie pantofli. Rychło rozwarły się one i ujrzał starą, pomarszczoną twarz ciotki Hanki.
— Czy zastałem panną Gliniewską?
— Jest... Niech pan wejdzie...
Wpuściła go do mieszkania. Więc jest! Z radością niemal, za tę dobrą nowinę, ucałował rękę starszej pani, która natychmiast potem podreptała do kuchni. Była to osoba naprawdę mało krępująca, ta ciocia Klara, w rzeczywistości, zdaje się, daleka kuzynka Gliniewskiej. W pokojach ukazywała się rzadko, stale zaprzątnięta nakładaniem korniszonów do słoików, smażeniem konfitur, lub drobnemi utarczkami ze służącą. Czasem tylko zjawiała się niespodziewanie, niosąc na spodku znakomite maliny, czy truskawki. Wtedy jej wzrok surowo zatrzymywał się na Fredzie, jakby mówiąc: — „Oceń ciotkę Hanki!“ Z tą damą, w czasie całej znajomości, Fred zamienił najwyżej słów setkę, a wśród nich nie było innych wyrazów, niźli: „Dzień dobry“, „dowidzenia“, „dziękuję“.
Fred znał dobrze rozkład mieszkanka. Składało się ono z trzech niewielkich pokoików, tworząc amfiladę. Pierwszy stanowił coś w rodzaju salonu i tam nocowała ciocia Klara. Drugi był stołowym, zaś ostatni — sanktuarjum Hanki.
Raźno przebiegł, zasłaną czerwonym chodnikiem drogę, dzielącą go od ukochanej i spostrzegłszy, że drzwi od jej pokoju są otwarte, śmiało zajrzał.
— Ach to pan! — zawołała, powstając z miejsca i czerwieniąc się trochę na widok niespodziewanego gościa — Nie oczekiwałam...
— Idąc tędy za sprawami mego mecenasa — skłamał — ośmieliłem się wpaść na chwilę!... Jeśli przeszkadzam...
— Wcale pan nie przeszkadza!... Proszę usiąść...
Przysunąwszy sobie krzesełko, zajął miejsce, uradowany pomyślnym wstępem.
— Co pani porabia? — rzucił niby od niechcenia, medytując w duszy, jak przyjść najzręczniej do palącego tematu... — Nie widzieliśmy się dawno...
— Tylko wczoraj na ulicy!
— Nie liczy się podobne spotkanie! — zażartował. — Natomiast od kilku dni nie mogę pani zastać w domu!
— Tak jakoś się składa...
— Zajęta pani?
— Bardzo... bardzo...
Zapewnienie — to zabrzmiało dość słabo w ustach ładnej panny. Fred pochłaniał wzrokiem zgrabną sylwetkę Hanki, miłośnie pieścił oczami delikatne rysy, wyrżnięte, rzekłbyś, w greckiej kamei. Była ona dlań najmilsza i najpiękniejsza ze wszystkich kobiet na świecie. Miałżeby ją stracić? Nagle uderzył go pewien szczegół.
— Źle pani wygląda, panno Hanko!
— Źle wyglądam? — zmieszała się bardzo — Nie... Wydaje się panu...
Odwróciwszy się od Freda, podeszła do stojącego w głębi pokoju tapczanu i usiadła na nim. Październikowy dzień kończył już swój żywot i tam pełzły pierwsze wieczorne cienie. Gdyby nie półmrok, łatwo spostrzegłby, że nietylko jest bledsza niż zwykle, lecz ma zapadnięte policzki, oczy podkrążone, noszące ślady wylanych łez.
Lecz nie mógł tego zauważyć, a zreflektowawszy się że poprzednią uwagą, mimowolnie jej sprawił przykrość, zmienił przedmiot rozmowy.
— Studjuje pani, panno Hanko! — rzekł, wskazując szereg książek, leżących na stole. — Pani pokój, to istna pracownia literatki, czy uczonego.
Powiódł wzrokiem dokoła. W rzeczy samej urządzenie gabineciku Gliniewskiej, choć nosiło piętno kobiecej ręki, dalekie było od niewieściej zalotności. Wzdłuż ścian ciągnął się rząd niskich, drewnianych półek, a na nich stały tomy i tomiki w różnobarwnych oprawach. Nad niemi porozwieszano gustownie kilimy, ozdobione tu i owdzie akwarelą, reprodukcją dzieła sztuki lub gipsowym odlewem. Tak wygląda pokój kobiety, która pracuje i myśli, a nie kokietki, czy modnisi. Parę kwiatów w ceramikowych wazonach ożywiało całość, a stojący pośrodku stół, służył za biurko.
— Ciekaw jestem, co pani studjuje? — powtórzył, podniósłszy się z krzesła i podchodząc do stołu — Pewnie jaka rozprawa filozoficzna! — dodał, biorąc jedną z książek do ręki.
— Niech pan zostawi! — wyrwał się Hance nagle okrzyk.
Fred zdziwiony położył książkę na miejsce. Ale już było za późno. Zdążył przeczytać. Tytuł broszury brzmiał: „Samobójstwo“, a na otwartej karcie grubo ołówkiem ktoś podkreślił frazes: „Czy samobójstwo jest bohaterstwem, czy też dowodem słabości?“
— Dziwne? — szepnął.
— Nic dziwnego tu niema! — oświadczyła z rozdrażnieniem. — Może pan sądzi, że pragnę sobie życie odebrać? Nie każdy, kto czyta w tym rodzaju rozprawki żywi podobne zamiary... Ot pociągnął mnie temat...
— Ależ bynajmniej nie posądzam! Tylko pani tak krzyknęła...
— Bo to niedelikatność, szperać po cudzych stołach!
— Dotychczas nie zwracała mi pani uwagi! Ale jeśli zawiniłem, przepraszam... Bardzo przepraszam...
Urwał i w pokoju zapanowało ciężkie, pełne niedomówień milczenie. Fred nerwowo gryzł usta, trawiony dręczącemi przypuszczeniami, a Hanka, opuściwszy oczy na dół, zamyślona, wodziła paluszkiem po kremowej narzucie, zaściełającej tapczan.
Wreszcie Fred pierwszy nie wytrzymał.
— Panno Hanko! — wyrzucił z siebie gwałtownie. — Czy nie uważa pani, że najwyższy czas, abyśmy porozumieli się szczerze?
Spojrzała nań, niby zbudzona z głębokiego snu.
— O co właściwie chodzi?
— Zmieniła się pani od kilku dni... Od tygodnia nie dopoznania!
— Ja... zmieniłam?
— Tak! Chwilami mam nawet wrażenie, że moja obecność jest jej niemiła!
— Pańska obecność niemiła? — w wyrazistych oczach Hanki odbiło się zdumienie, a ładnie zarysowane usta skrzywił dziwny grymas. — Skąd podobny wniosek?
Jeśli Fred zdecydował się rozpocząć drażliwą rozmowę, nic nie mogło go zatrzymać w pół drogi.
— W takim razie zechce pani mi wyjaśnić, co to wszystko znaczy... Pani zazwyczaj energiczna, zrównoważona, jest teraz wysoce zdenerwowana, przybita... nieswoja... Kiedyśmy się spotkali na ulicy i zapytałem, skąd pani powraca, spostrzegłem wyraźnie zmieszanie...
— Nowe przywidzenia!
— Przywidzenia? Czemuż pani dziś taka zmieniona i blada, czemu oczy wydają się zapłakane i naraziłem się na jej gniew, biorąc do ręki książkę, traktującą o samobójstwie.... Pani podkreśliła w broszurze ustęp dwuznaczny ołówkiem!
— Panie Fredzie...
— Wnoszę więc, że dręczą panią jakieś troski... Może poważne zmartwienia, skoro rozpaczliwe myśli przychodzą do głowy... Może waha się pani przed jakimś stanowczym krokiem? A nuż umiałbym doradzić...
— Nie mam żadnych zmartwień!
— Czy to ładnie być tak skrytą, panno Hanko?
Teraz jej oczy zabłysły gniewnie.
— Jakiem prawem pan mnie bada? Skąd ta indagacja?
Fred nie zważał ani na szorstki ton panny ani też na głęboką zmarszczkę, jaka zasępiła jej czoło. Zbliżywszy się do tapczanu, na którym siedziała, wtulona w poduszki, zawołał namiętnie.
— Pani zapytuje o prawo? Czy pani się nie domyśla, że ją kocham!
— Ach! — westchnienie przestrachu wyrwało się z piersi Hanki i nagłym ruchem wyciągnęła przed siebie ręce, jakby broniąc się przed tem wyznaniem.
— Kocham! — powtórzył mocno, a jego głos zadźwięczał ciepłą i serdeczną nutą. — Kocham ponad wszystko w życiu...
— Proszę przestać...
— Nie kochałem dotychczas nigdy! — mówił nie zważając na okrzyk — i dla tego może jest mi pani tak droga.... Raziła mnie większość dzisiejszych niewiast, zalotnych i bezdusznych lalek... Poszukiwałem ideału... aż napotkałem panią... Och, jakże pani niepodobna do innych... Prawa, szlachetna, rozumna...
— Nie... nie...
— Marzyłem zawsze o takiej towarzyszce!... Marzyłem, że jeśli pani poda mi rękę, łatwiejszą stanie się straszliwa walka o byt. Że uwijemy sobie gniazdko, w którem zagości szczęście, i że do tego gniazdka nie dotrą powszednie troski, jakiemi nas obdarza każdy dzień... Pracować umiem i pracy się nie lękam!.. Zresztą nasze potrzeby skromne... Dobrze byłoby nam ze sobą, panno Hanko! Ale... Chwilami wydawało mi się, że nie jestem pani obojętny i na moje uczucie odpowie pani uczuciem... Niestety, wydawało mi się tylko!... Obecnie tracę nadzieję...
— Błagam pana....
Spojrzał na nią z niepokojem:
— Przykrość pani sprawiło moje wyznanie?
Oczy
Hanki rozszerzyły się niepomiernie. Niby kamienny posążek, nieruchomo siedziała przez chwilę. Niespodziewanie po bladej twarzyczce przebiegł jakiś tragiczny skurcz, w źrenicach zaszkliły się łzy.
— Mnie... tego... słuchać... nie wolno! — cichutko wyszeptały jej usta.
— Co?.. co... Pani nie wolno?
Serce Freda ścisnęło się boleśnie, jakby kto je pochwycił żelaznemi kleszczami.
— Czemu? — ledwie wyrzucił z siebie przez zdławione niepokojem gardło.
— Bo... bo... nie wolno...
Znać było, że wymawiając te słowa, Hanka czyni niezwykły wysiłek. Nagle, złamana toczącą się w niej duchową walką, osunęła się na poduszki i ukrywszy w nich twarz, głośno załkała.
— Panno Hanko! Pani płacze...
Przypadł do ukochanej i pochyliwszy się nad nią blisko, mówił podniecony:
— Taką sprawiłem przykrość? Przepraszam, bardzo przepraszam... Choć nic nie pojmuję?... A właściwie zaczynam pojmować. Kocha pani innego! Moje wyznanie miłosne rażą...
Łkanie stawało się coraz głośniejsze.
— Więc kogoś innego pani kocha?
Nachylał się coraz bliżej, dotykając prawie jej ramienia i nie otrzymując odpowiedzi. Choć burzyło się w nim wszystko na myśl, że utraci tę najdroższą dziewczynę, rozumiał, iż nie ma prawa czynić wymówek. Była wolna i nic mu nie obiecywała. Łudził się tylko, nadając uprzejmym słówkom Hanki poważniejsze znaczenie.
— Ha, trudno! — rzekł, starając się okazać na pozór spokojnym. — Niepotrzebnie pani płacze... Nie zamierzam dłużej się naprzykrzać... Odchodzę...
Odszedłby może Fred, z rozpaczą w duszy, gdyby w tejże chwili nie nastąpiło coś, całkiem nieoczekiwanie.
Raptem Hanka uniosła, od poduszek twarzyczkę, zroszoną łzami, a wzrok jej z jakimś wyrazem bezmiernej męki, spoczął na Fredzie. Wydawało się, że teraz nie ona działa a działa za nią moc, wewnątrz ukryta, łamiąca wszelkie postanowienia.
— Ja miałabym kochać innego? — zabrzmiał pełny bólu wykrzyknik.
Ramiona Hanki — rzekłbyś — wyciągnęły się same. Ciepłe ramiona oplotły szyję Freda i zacisnęły się dokoła niej kurczowo, a główka przywarła do jego policzka.
— Więc kochasz mnie? — zawołał, oszalały z nadmiaru szczęścia. — Kochasz! Pocóż było dręczyć tak długo...
W milczeniu, tuliła się do Freda coraz mocniej, jak dziecko szukające opieki przed niebezpieczeństwem, lub ktoś, kto żegna drogą osobę, pragnąc się z nią rozstać na zawsze.
— Moja Haneczka! Moja złota, jedyna... — wołał w uniesieniu, osypując jej twarzyczkę i włosy pocałunkami. — Nigdy już nie będziesz smutna... Prawda? Och, jakżem szczęśliwy...
Nagle, równie niespodziewanie, jak przywarła do niego — Hanka odepchnęła Freda. Wyślizgnąwszy się z objęć, odskoczyła w róg pokoju. Oczy jej zabłysły groźnie.
— Jak pan śmiał? — zmierzyła go oburzonym wzrokiem.
Fred zachwiał się na nogach i również się cofnął. Doznał wrażenia, że strącają go z górskiego szczytu w przepaść bezdenną. Lub też, że nagle uległ pomięszaniu zmysłów.
— Przecież pani sama... — usiłował tłomaczyć.
— Jak pan śmiał? — powtórzyła z wzrastającym gniewem.
— Panno Hanko...
— Proszę wyjść!
Głos jej zadźwięczał histerycznie, krzykliwie a oczy patrzyły błędnie.
Fred załamał ręce z rozpaczą. Rozumiał, że uległa nerwowemu atakowi. Jeszcze pragnął ją uspokoić.
— Pani Hanko, pani jest chora! Pani nie wie ani co mówi ani czyni... Zaklinam... niechże się pani uspokoi...
— Ja chora? Nie wiem co robię? Ha... ha... ha... Nie mogę się patrzeć na pana!... Czemu pan mnie dręczy i nie idzie?... Chcę, żeby pan odszedł... Odszedł...
Wykrzykniki stawały się coraz głośniejsze i dotrzeć musiały do kuchni, bo nagle rozległ się skrzyp otwieranych drzwi, słychać było pośpieszne człapanie i na progu pokoiku Hanki, ukazała się ciotka Klara. Jedna jej ręka pośpiesznie poprawiała fartuch a druga dzierżyła dużą drewnianą, kuchenną łyżkę, snać w pośpiechu zabraną ze sobą.
Na widok niezwykłej sceny — Hanki wtulonej w róg pokoju, z groźnie podniesioną rączką, wskazującą w kierunku drzwi i stojącego przed nią, zmieszanego Freda, który coś usiłował tłomaczyć, oblicze starej pani przybrało wyraz niezwykłego zdumienia.
— Co się tu dzieje? — zapytała.
— Nic... nic... — zamamrotał.
— Jakto nic? Hanka wystraszona? Woła, zdaje się, o pomoc... Obraził ją pan? Zachował się niewłaściwie? Nie spodziewałam się nigdy... Wstyd! — ręka pani Klary, trzymająca łyżkę uniosła się do góry i łyżka srogo zachwiała się w powietrzu, niczem broń wymierzona przeciw napastnikowi.
Fred oburącz porwał się za głowę.
— Ja obraziłem? Ja zachowałem się niewłaściwie? Nie, to przechodzi wszelkie granice!... Zwariuję....
Pędem wypadł z gabineciku Hanki, o mało nie przewróciwszy ciotki Klary po drodze. W przedpokoju porwał swą czapkę, otworzył drzwi i wielkiemi susami zbiegł po schodach.
Gdy w chwilę później szedł ulicą Długą, liczni przechodnie ze zdziwieniem spoglądali na młodego studenta — który wędrował, rzekłbyś pijany, z gołą głową, mnąc czapkę w ręku i wykrzykując głośno, do siebie, jakieś wyrazy...

Długo błąkał się Fred, skręciwszy w Staromiejską dzielnicę, zanim zdążył nieco się uspokoić. Dopiero, kiedy przystanął w jednej z uliczek, wiodących nad Wisłę, a chłodny wiatr, biegnący od rzeki, jął zimnym strumieniem chłodzić rozpalone policzki, oprzytomniał.
Starał się ułożyć rozwichrzone myśli w pewien porządek.
Cóż to wszystko miało oznaczać? Hanka pierwsza zarzuca mu ręce na szyję, a później go odpycha? Hanka wyznaje prawie swą miłość a później twierdzi, że ją obraził. Ona, taka zrównoważona, ulega nagle histerycznym atakom? Każe odejść? Wyprasza z mieszkania? Jakaż przyczyna podobnie dziwacznego postępowania? Kaprysy? Fantazje? Zbyt dobrze zna Hankę, aby mógł choć na sekundę ją o to posądzić! Więc... Jest chora? Ma gorączkę? Nie wie, co mówi, co czyni... Działała w malignie? Możliwe aczkolwiek mało prawdopodobne... Ach!
Raptem, jakto niekiedy w chwilach wielkiego duchowego napięcia bywa, myśl niespodziana uderzyła Freda niczem błyskawica, oświetlająca mroki.
— Tylko to...
Pojmuję! Hanka żywi dlań również uczucie, lecz z jakichś względów złączyć się z nim nie może! Oto powód smutku, trawiącego ją od paru dni... Powód zamyśleń, łez, studjowania książek o samobójstwie... Aż tak dalece?... Biedna Hanka... Biedne złote maleństwo... Tłumiła umyślnie swą miłość dla Freda, wiedząc iż drogę do ich szczęścia przegradzają niezwalczone przeszkody. Teraz rozumie wszystko!... Rozumie, czemu unikała go ostatnio, czemu ogarnął Hankę taki lęk, gdy wyznał, że ją kocha i czemu z jej ust padły słowa: „tego mi słuchać nie wolno“... Jej kochać Freda nie wolno! A kiedy nastawał na odpowiedź jasną, milczała, nie chcąc odrzec, że wbrew jej woli, muszą się rozstać. Ale ta odpowiedź wypadła i tak aż nadto jasno! Bo nagle, ulegając porywowi mocniejszemu, niźli wszelkie postanowienia, przytuliła się do piersi Freda. Och, jakże był wymowny ten niemy uścisk! Mówił on i o głęboko tajonem uczuciu i o konieczności rozłąki... Hanka przywarła rozpacznie do Freda, jak ktoś, co na zawsze żegna się z ukochanym... A potem... Potem umyślnie padły z jej ust słowa szorstkie, brutalne... Umyślnie, aby on, opacznie wytłomaczywszy sobie całą scenę, obraził się — i pomiędzy niemi legła przepaść.
— Boże!
Lecz jakie są przyczyny, uniemożliwiające ich miłość? Tu serce Freda drgnęło gwałtownie. Któż broni Hance w nim się kochać? Jakaż wiąże ją tajemnica? Tajemnica tak groźna, że wyznać mu jej nie może, czy nie chce, zastanawiając się raczej nad samobójstwem.
— Tedy...
Hanka, gdy ją poznał już była zaręczona? Hanka dała komuś słowo? Ależ żaden mężczyzna, prócz Freda, jej nie odwiedzał? Te zaręczyny? Nieznane względy skłaniają do poślubienia wstrętnego Hance człowieka? Jakie względy? Rodzinne? Toć jest całkowicie od nikogo niezależną! Zagadki, same zagadki... Ach, czemuż Hanka nie chciała z nim szczerze się rozmówić...
Lecz, jeśli te wszystkie przypuszczenia są słuszne — Fred nie ustąpi! Nie da sobie wydrzeć, biednej, kochanej Hanki... Pójdzie walczyć o nią, choćby z tytanem, choćby do piekła... Jemu mianoby zabrać najdroższe maleństwo? O nie! Nie taka to natura Freda i nie przerażą go żadne przeszkody.
Energicznie potrząsnął głową, powziąwszy postanowienie.
Czemuż nie domyślił się wcześniej? Zrobił głupstwo, wybiegłszy, jak szalony z mieszkania. Należało pozostać... Lecz nie było mu wszystko tak jasne, jak jest obecnie, nie rozumiał dobrze postępowania Hanki. Natychmiast należy głupstwo naprawić i tam powrócić. Skoro wie, że ona go kocha, zaklnie ją najświętszemi słowami, zmusi do wyznania... Zmusi, aby powiedziała nareszcie, co ich dzieli... Nie istnieją przeszkody, którychby się nie dało usunąć...
Fred zawrócił, i kierując się powtórnie w stronę ulicy Długiej.
— Zwycięży!
Lecz im bliższa przestrzeń poczynała go dzielić od ukochanej, tem mocniej odzywał się niepokój. Niepokój, który pojawił się nagle. Jak go przyjmie? Czy wogóle zechce rozmawiać? A nuż poleci ciotce nie wpuścić do mieszkania, uda, że jest nieobecna, lub znów niegrzecznie za drzwi wyprosi.
Serce Freda biło gwałtownie.
Może teraz nie iść? Zaczekać do jutra, aż Hanka się opamięta?... Wszystko wyjaśnić listownie?
Już dom...
Co zrobić, co postanowić, aby nie pogorszyć sprawy?
Iść, nie iść?
Stojąc przed kamienicą, w której zamieszkiwała panna Gliniewska, biedził się Fred, jakie powziąć postanowienie.
Długo zapewne trwałby ten namysł i nie wiadomo, jak wypadłaby decyzja Freda, gdyby nie nastąpił niespodziewany wypadek...
Przypadek równie nieoczekiwany, że mało głośno nie krzyknął.
Bo oto kiedy tak stał w niepewności, na przeciwległym od kamienicy chodniku, raptem z bramy domu wynurzyła się jakaś postać.
— Hanka...
Rozpoznawał ją jaknajdokładniej. Poznawał z daleka drogie rysy, twarzyczkę zlekka pobladłą, jasny płaszczyk z futrzanym kołnierzem, który zazwyczaj nosiła.
— Podejść?
Jakaś tajemnicza siła przykuła do miejsca Freda.
Już ósma wieczór. Dokąd to udaje się Hanka? Jeśli podejdzie, narazi się łatwo na szorstką odprawę. Zresztą trudno na ulicy prowadzić poufniejszą rozmowę. Natomiast... Gdyby tak nieznacznie pójść w ślad za nią i przekonać się, dokąd śpieszy. Jeśli Hanka wychodzi o tej porze sama z domu, wyciągnąć ją musiała niezwykle ważna przyczyna. A nuż natrafił Fred na wątek tajemnicy? Hanka ma spotkać się z „tym“, który ją pragnie Fredowi odebrać?
O ile w innym wypadku śledzenie ukochanej byłoby Fredowi wstrętne — teraz nie wahał się chwili...
Jął kroczyć po drugiej stronie ulicy, umyślnie trzymając się trochę w mroku.
Zresztą, ułatwione miał zadanie.
Hanka szła, opuściwszy na dół główkę, zamyślona, nie rozglądając się dokoła. Wydawało się, że jest tak duchem od otoczenia daleko, iż gdyby nawet Fred koło niej postępował, mogłaby go nie spostrzec.
Tak idzie lunatyczka, lub ktoś, kogo pogrążono w hypnotyczny trans.
Ciekawe? Tu nastąpi spotkanie? Dąży do cukierni?
Lecz rychło poznał, że Hankę oczekuje dalsza droga... Bo doszedłszy do postoju taksówek, zbliżyła się do jednej z nich i do niej wsiadła.
Byle się nie spóźnić!
Fred jednym skokiem dopadł następnego samochodu.
— Za tamtem autem! — szepnął kierowcy. — Płacę podwójnie, tylko niech pan go nie straci z oczu!
Ruszyli
z miejsca.
Początkowo na Długiej i Miodowej, gdzie panował ruch mniejszy, łatwe mieli zadanie i taksówka, w której siedział Fred posuwała się bezpośrednio za samochodem, zajętym przez Hankę. Chwilami tak blisko, iż drżał, aby ona obejrzawszy się nie spostrzegła pogoni. To samo na Krakowskiem. Dopiero koło „Bristolu“ rozpoczął się natłok wozów. Teraz lęk ogarniał Freda, że w tych licznych zatorach, zgubi ślad ukochanej.
Na szczęście, wyjątkowo sprawny kierowca, zachęcony dodatkowym zarobkiem, prześlizgiwał się śród aut, tramwajów i dorożek, niczem igła i kiedy z Nowego Światu wypadli w Ujazdowskie Aleje, znów, jak przyklejony, podążał za tamtym samochodem.
Wilcza... Piękna....
Jedzie za miasto? O ósmej wieczór?
Nie jechała za miasto! Samochód raptownie skręcił na prawo, w Koszykową.
Koszykowa?
Jeszcze parę sekund niepewności...
— Niech pan się zatrzyma! — nagle zawołał do kierowcy.
Przodujące auto zwalniało biegu, przystając przed jedną z kamienic, w pobliżu Marszałkowskiej.
Przywarłszy twarzą do szyby, widział obecnie Fred, jak Hanka wysiadła z samochodu, niespokojnie rozejrzała się dokoła, niby obawiając się czegoś czy też wstydząc, poczem śpiesznie wpadła do bramy domu i znikła.
Rzucił banknot szoferowi — i drżąc z podniecenia, aby jej nie stracić z oczu, lub nie zostać zauważony, z kolei wślizgnął się za nią.
Na szczęście, gdy się zakradał, zdążył spostrzec, że wchodziła ona na frontowe schody i zdala mignął mu, dobrze znajomy, jasny, obszyty futerkiem płaszczyk.
W sieni domu nie było nikogo. Sekundę przeczekał, później delikatnie pchnął na dole drzwi, które pomyślnym zbiegiem okoliczności nie zatrzasnęły się za Hanką i zajrzał...
Dobiegł go odgłos kroków, lecz kroki te wnet ucichły... Później posłyszał zgrzyt łańcucha i trzaśnięcie drzwiami...
Tak, najwyraźniej! Pierwsze piętro, na lewo! Tam udała się Hanka! Zaraz sprawdzi, czy jest to niewinna wizyta, czy też ta wizyta posiada głębsze znaczenie.
Prędko przebył dzielące go od tajemniczego mieszkania stopnie — i przystanął w zdumieniu.
Na pierwszym piętrze, na lewo, widniała duża mosiężna tabliczka z napisem — „Maison de modes Helwira“.
Niemożliwe!
Jego Hanka, jego ukochana Hanka, najdroższa, czysta i prawa dziewczyna, udała się do salonu mód, który cieszył się dwuznaczną opinją, o którym opowiadano, że nie jest niczem innem, niżeli ukrytym domem schadzek?
Pomylił się chyba? Nie, nie mógł się pomylić!
Z tej strony właśnie zatrzasnęły się drzwi...
Lecz w takim razie nie wie ona, gdzie się znalazła... Może zamierza obstalować suknię, sądzi, że tam naprawdę istnieje zakład modniarski? Za wszelką cenę, należy Hankę uprzedzić.
Nie namyślając się długo, trawiony nerwowem podnieceniem, zadzwonił...
Rychło uchyliło się wejście do tajemniczego przybytku, a w wąskiej szparze ukazała się twarz służącej, czy też panny sklepowej.
— Pan sobie życzy?
— Przed chwilą tu weszła moja narzeczona! — skłamał czerwieniąc się trochę. — Pragnąłbym z nią parę słów zamienić!
— Nikt do nas nie wchodził!
— Ależ zapewniam! Słyszałem doskonale...
— Myli się pan! Już po ósmej... Nie przyjmujemy nikogo! Salon jest zamknięty! — niegrzecznie prawie zabrzmiał głos służącej.
— Panienko! Ja wejść muszę! — zawołał. — Nie pozwolę... Wiem, o co chodzi...
— Pan nie pozwoli? Wie o co chodzi? — spojrzała nań z ironją. — Mam wrażenie, że upił się pan i najlepiej zrobi, jeśli pójdzie do domu i się prześpi, zamiast ludzi niepokoić... Inaczej zawołam dozorcę...
Przed nosem zatrzasnęła mu drzwi.
Fred zaklął głośno.
Jak dalej ma postąpić? Jeszcze dobijać się do mieszkania, usiłować wejść siłą, o wszystkiem zawiadomić władze? Cóż powie władzom? Jakie posiada, prócz luźnych opowiadań, na to dowody, że „Helwira“ jest domem schadzek? Jak uzasadni swe żądanie i jak wytłomaczy obawy o Hankę? Właściwie Hanka nie jest jego narzeczoną... Szczególnie, po dzisiejszej scenie... A nuż tam wcale nie bawi... a odgłos zamykanych drzwi dobiegał z wyższych pięter?
Chociaż...
Nagle straszliwe posądzenie, zrodziło się w duszy Freda. Posądzenie tak potworne — iż w pierwszej chwili odpychał je z całej mocy od siebie...
— Boże! Hanka? Hanka „tam“ dobrowolnie?
Jęknął, doznawszy wrażenia, że ktoś go z całej mocy bije maczugą po głowie... Krople potu wystąpiły na czoło, serce zamarło na chwilę...
— Jego wyśniona, umiłowana Hanka!...
Pochylił się, złamany... Powoli, chwiejąc się na nogach, zstępował na dół ze schodów...
Raptem, niczem szaleniec, począł się śmiać:
— Jego Hanka!....
Och, gdybyż wiedział Fred, że w „salonie mód“ bawią niemal jednocześnie dwie najbliższe mu na świecie istoty... Lenka i Hanka...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.