Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sca i czerwieniąc się trochę na widok niespodziewanego gościa — Nie oczekiwałam...
— Idąc tędy za sprawami mego mecenasa — skłamał — ośmieliłem się wpaść na chwilę!... Jeśli przeszkadzam...
— Wcale pan nie przeszkadza!... Proszę usiąść...
Przysunąwszy sobie krzesełko, zajął miejsce, uradowany pomyślnym wstępem.
— Co pani porabia? — rzucił niby od niechcenia, medytując w duszy, jak przyjść najzręczniej do palącego tematu... Nie widzieliśmy się dawno...
— Tylko wczoraj na ulicy!
— Nie liczy się podobne spotkanie! — zażartował — Natomiast od kilku dni nie mogę pani zastać w domu!
— Tak jakoś się składa...
— Zajęta pani?
— Bardzo... bardzo...
Zapewnienie — to zabrzmiało dość słabo w ustach ładnej panny. Fred pochłaniał wzrokiem zgrabną sylwetkę Hanki, miłośnie pieścił oczami delikatne rysy, wyrżnięte, rzekłbyś, w greckiej kamei. Była ona dlań najmilsza i najpiękniejsza ze wszystkich kobiet na świecie. Miałżeby ją stracić? Nagle uderzył go pewien szczegół.
— Źle pani wygląda, panno Hanko!
— Źle wyglądam? — zmieszała się bardzo — Nie... Wydaje się panu...
Odwróciwszy się od Freda, podeszła do stojącego w głębi pokoju tapczanu i usiadła na nim. Październikowy dzień kończył już swój żywot i tam