Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Półświatek.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zadzwonił...
Za drzwiami rozległo się człapanie pantofli. Rychło rozwarły się one i ujrzał starą, pomarszczoną twarz ciotki Hanki.
— Czy zastałem panną Gliniewską?
— Jest... Niech pan wejdzie...
Wpuściła go do mieszkania. Więc jest! Z radością niemal, za tę dobrą nowinę, ucałował rękę starszej pani, która natychmiast potem podreptała do kuchni. Była to osoba naprawdę mało krępująca, ta ciocia Klara, w rzeczywistości, zdaje się, daleka kuzynka Gliniewskiej. W pokojach ukazywała się rzadko, stale zaprzątnięta nakładaniem korniszonów do słoików, smażeniem konfitur, lub drobnemi utarczkami ze służącą. Czasem tylko zjawiała się niespodziewanie, niosąc na spodku znakomite maliny, czy truskawki. Wtedy jej wzrok surowo zatrzymywał się na Fredzie, jakby mówiąc: — „Oceń ciotkę Hanki!“ Z tą damą, w czasie całej znajomości, Fred zamienił najwyżej słów setkę, a wśród nich nie było innych wyrazów, niźli: „Dzień dobry“, „dowidzenia“, „dziękuję“.
Fred znał dobrze rozkład mieszkanka. Składało się ono z trzech niewielkich pokoików, tworząc amfiladę. Pierwszy stanowił coś w rodzaju salonu i tam nocowała ciocia Klara. Drugi był stołowym, zaś ostatni — sanktuarjum Hanki.
Raźno przebiegł, zasłaną czerwonym chodnikiem drogę, dzielącą go od ukochanej i spostrzegłszy, że drzwi od jej pokoju są otwarte, śmiało zajrzał.
— Ach to pan! — zawołała, powstając z miej-